Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-07-23 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2228 |
Pewien stary pierdziel powiedział, że kobiety przejmują poglądy polityczne od mężczyzn, z którymi sypiają. W przypadku jego osoby faktycznie ta prawidłowość mogła zachodzić, gdyż po nawiązaniu intymnej znajomości ze zwolennikami pierdziela, znane mi kobiety również zaczynały z nim sympatyzować, głosząc publicznie coraz bardziej absurdalne postulaty, w dodatku często z typową dla neofitów żarliwością. Być może powoli nasączane nasieniem rzeczywiście przyjmowały wraz z nim pewne idee, które drogami rodnymi docierały do ich mózgów, czyniąc tam niejakie spustoszenie, eksterminując resztki zdrowego rozsądku i pozostawiając podatny grunt dla wzrostu idiotycznych twierdzeń.
Siedziałem na ławce w parku i martwiłem się o losy świata.
Dzień był słoneczny, powietrze ciepłe i duszne, czyniąc oddychanie trudniejszym niż w smutniejsze dni, dając za to dzieciakom piękne światło do robienia sobie instagramowych zdjęć, z czego chętnie korzystały, klnąc przy tym na trudną decyzję o wyborze filtru najlepiej korygującego ich niewprawną fotografię. Mimo otaczających drzew zewsząd docierały do mnie dźwięki żyjącego miasta – pędzące okolicznymi ulicami samochody dawały o sobie znać przy pomocy syren i klaksonów, jakby nie chciały, bym chociaż na chwilę o nich zapomniał.
Siedziałem na ławce i martwiłem się.
Dostrzegałem coraz większą bezwładność społeczeństwa, które sterowane zwierzęcymi popędami i medialnymi przekazami podejmowało w niemal każdej dziedzinie decyzje co najwyżej przeciętne, często zaś zupełnie fatalne, o skutkach czego – jak sądziłem – mieliśmy się przekonać na przestrzeni najbliższych lat lub dziesięcioleci. Postępująca degradacja społeczno-ekonomiczna nie była tym, co mogło się dla mnie (i innych) wiązać ze spokojną emeryturą.
I wtedy się zaczęło. Huknęło coś z nagła. I znów, i znów.
Z nieba poczęły spadać różnej wielkości odłamki skalne. Jeb, jeb. Trzask, trzask, krzyk, wrzask, wrzawa. Wokół upadały kamienie, prosto z bezchmurnego nieba. Niektóre miały wielkość dużego jajka, inne małego samochodu.
Łatwo się domyślić, że ta sytuacja nie przypadła mi do gustu. Moim pragnieniem było, by dożyć starości we względnym spokoju, spędzając wolny czas na narzekaniu na otaczającą mnie rzeczywistość. Tymczasem zdarzenia, których byłem świadkiem, wydawały się być preludium do pierdolonej apokalipsy. Zacząłem uciekać.
Przez chwilę biegłem przed siebie, jak wszyscy inni, rozglądając się na wszystkie strony, nie wiedząc, czy mam się schować pod drzewem, bo przecież pod drzewem podczas burzy chować się nie można, przynajmniej tak nam tłumaczyły nauczycielki w szkole, ale to nie była burza, a one i tak na niczym się nie znały, to zawsze przecież były głupie gęsi, a to był chyba grad, podczas gradu chyba można stać pod drzewem, ale co to za grad, podczas którego padają z nieba kamienie, to nawet nie kamienie, to pierdolone głazy, ja tu nic nie rozumiem, co się dzieje, przepraszam, co się, kurwa, dzieje?!
Podążałem jak idiota w bliżej nieokreślonym kierunku, zanim uświadomiłem sobie, że celem mojego biegu powinno być znalezienie schronienia, a nie samo wyrzucenie adrenaliny do krwi na kilka chwil przed śmiercią. Widziałem ludzi, którzy w panice stłoczyli się pod wiatą przystanku, widziałem także, jak moment później ogromny kamień sprawił, że nagle przestała istnieć, a oni razem z nią. Nie ukrywam, że ta obserwacja przyczyniła się do poczucia, że moja emerytura jest jeszcze bardziej zagrożona, niż dotychczas mi się wydawało. Prawdę mówiąc, wydawało mi się, że za chwilę, kurwa, umrę.
Udało mi się jednak zatrzymać przy wejściu do klatki schodowej, które miało nieduży, ale betonowy daszek. Mało miejsca, osłona nie miała szansy przetrwać mocnego uderzenia, jednak było tu bezpieczniej niż w odsłoniętym miejscu. Obok stał dziadek w dużych okularach, trzymający w obu rękach plastikowe reklamówki z zakupami. Miał na sobie brązową letnią kurtkę i za duże, szare, zaprasowane w kant spodnie , które zdobiła ciemna plama moczu, oddanego z nagła, pod wpływem wrażenia wywołanego zaistniałymi, a zupełnie niespodziewanymi wydarzeniami.
– Co to się dzieje, Jezus, Maria, koniec świata, panie! – powiedział dziadek łamiącym się głosem, na skraju płaczu.
– Nie wiadomo, może to nic takiego – odpowiedziałem z cichą nadzieją.
– Jak to nic, przecież to apokalipsa jest! A ja kupiłem sobie totolotka, jak ja sobie sprawdzę? To wszystko przez tych pedałów i Żydów, na pewno, to jest kara boska, teraz wszyscy będziemy cierpieć!
– Daj pan spokój. Nie wystawiaj pan łba, to może pan sobie sprawdzisz wieczorem ten kupon.
Staliśmy i patrzyliśmy. Wokół huk i zniszczenie. Ludzie dokądś biegli, krzyczeli, chowali się lub umierali. Dziadek trzymał kurczowo swoje reklamówki, które drżały tak samo, jak drżał on. Zacząłem się zastanawiać, czy umrzemy wszyscy, czy tylko część z nas, i co oznaczają obie te możliwości. Chyba się bałem. Tak, bałem się jak cholera. Chciało mi się pić, zaschło mi w ustach, tak bardzo, jak zasycha tylko wtedy, kiedy się bardzo boisz. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Bałem się, próbowałem udawać przed sobą, że nie, że to nieprawda, że to nie tak, ale tyko się bałem i bałem.
Nagle skały przestały spadać.
Przez pierwszy kwadrans ludzie zgromadzeni pod balkonami i zadaszeniami nie ruszali się, wpatrując się jedynie z niepokojem w błękitne, bezchmurne niebo, z którego jeszcze przed chwilą leciała śmierć. Po pewnym czasie pierwsze, odważniejsze jednostki zaczęły przemykać między jednym a drugim schronieniem, by w końcu wyjść na ulicę i z zainteresowaniem przyglądać się temu, co spadło z nieba. Kamienie były wszędzie. Były szare, porowate, nie przypominały skał występujących w tym regionie. Ktoś z tłumu zasugerował, że to może jest beton. Nikt nie wiedział, co to takiego.
Wokół było pełno szkła i krwi. Zmiażdżone samochody, popękane chodniki, ranni i martwi ludzie. Wyły syreny. Karetki, radiowozy i straż pożarna jeździły w tę i we w tę, jakby nie wiedząc, za co mają się zabrać. Ogrom zniszczeń był przytłaczający, wszechobecny lament i zamieszanie nie pomagały odnaleźć się w sytuacji.
Stwierdziłem, że mam dość, że nie chcę już brać w tym udziału. Wróciłem do domu, po drodze starając się ignorować napotkane trupy, licząc, że nie trafię na nikogo, komu będzie trzeba udzielić pomocy, bo pomimo obowiązkowych szkoleń, nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać, by nie pogorszyć jeszcze bardziej stanu poszkodowanego. Na szczęście w pobliżu znajdował się szpital, karetka zrobiła podwójną rundę po okolicy i zabrała pilnie potrzebujących, pozostali wydawali się być w dobrej kondycji. Martwym nikt już nie mógł pomóc.
Teraz siedzę w domu i oglądam wiadomości, w których pojawiają się doniesienia o skali zniszczeń oraz hipotezy na temat przyczyny tego dziwnego zjawiska, którego nikt jednak nie jest w stanie sensownie wyjaśnić. To nie deszcz meteorytów, to nie skrystalizowane czy zmrożone zanieczyszczenia, to nie wynik erupcji wulkanu, ani atak przy pomocy skondensowanej smoleńskiej mgły. Może to rzeczywiście kara boska.
Chyba jednak przestałem się aż tak bardzo obawiać o swoją przyszłość w tym zdegenerowanym społeczeństwie. Być może toczy je zgnilizna, która pochłania kolejne tkanki, wciąż jednak jakaś wewnętrzna siła trzyma je w całości, nie pozwalając ulec zupełnemu rozkładowi, nadal istnieje moc, która pompuje w nie życiową energię.
Być może lepiej żyć w chorym świecie niż leżeć martwym, przygniecionym przez kamień, który spadł z nieba. Muszę to napisać na Twitterze!
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre