Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-04-18 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2078 |
[***]
Skupiając się na aparycji, zupełnie zignorowałem rozmowę, którą panny prowadziły. Słowo `czytałaś` z wyraźnie zaznaczonym na końcu znakiem zapytania wyrwało mnie z połowicznego letargu. Ze zdumienia aż uniosłem lekko brwi. Przyznaję otwarcie, nie sądziłem, aby te akurat dziewczyny mogły czytać cokolwiek poza periodykami o modzie lub zdrowym odżywianiu połączonym z byciem `fit[1]`, czy co tam teraz jest popularne. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że owe kobiety faktycznie obcowały z literaturą liczącą więcej niż trzydzieści kartek. Więcej, rozprawiały o niej z podekscytowaniem, porównywały wrażenia i opinie na temat rozdziału siódmego i dalszych; dywagowały na temat głównej bohaterki, czy powinna zgadzać się na propozycję postawioną przez drugiego bohatera, chyba męskiego. Roztrząsały i roztrząsały przewertowany od deski do deski utwór z takim przejęciem, że powinienem walnąć się w pierś w duchu refleksji nad moim złym zachowaniem. W poczuciu żalu za złe czyny wrzeszczeć mea culpa[2] z postanowieniem poprawy i ze wstydem obiecać, że przenigdy nie będę oceniał innych kierując się pierwszym wrażeniem. Wyeksponowana skrucha okazała się być zbędną. Na podstawie imienia protagonistki - Anastazja i nazwiska wybranki jej waginy serca - Grey, z narastającą zgagą zrozumiałem, że podnoszoną przez dziewczyny powieścią jest `Pięćdziesiąt twarzy Greya`.
Powieść brzmi zbyt dumnie. Stosowniej byłoby nazwać to coś miałkim, bezpłciowym romansem, na siłę epatującym erotyką harlekinem bez artystycznego wyrazu. Kiedy czytelnik przebrnie przez około 600 stron i 26 identycznych rozdziałów, w których przykładowo bohaterka odczuwa rozkosz zaraz po zdjęciu conversów przez partnera, nie czeka go absolutnie nic, może z wyjątkiem uśmiechu politowania u znawców klimatów BDSM. Osoby świadome swojej seksualności raczej nie znajdą tutaj czegoś, co mogłoby ich zaskoczyć, a już bez cienia wątpliwości nie dojdą przy lekturze. Chyba że ktoś przeżywa silne podniecenie przy opisie klapsa.
Niektórzy narzekają na brak ambitnej literatury w dzisiejszych czasach. Lecz skoro światowym bestsellerem sprzedającym się w milionach egzemplarzy jest mdły pornograficzny banał o miliarderze okładającym głupiutką studentkę pejczem, która nadto potrafi dostać hiperwentylacji płuc, gdy mężczyzna ledwo ją muśnie, nie należy liczyć na zmiany. Czasy wielkich klasyków bezpowrotnie przeminęły. Jedyne, co pozostało na rynku wydawniczym, to nędzne ochłapy, popłuczyny dobrych książek.
Dlaczego? Zmienił się odbiorca, zmienił się i autor. Wystarczy spojrzeć na dziewczyny z autobusu. Przecież to są te same nastolatki, które z wypiekami na twarzy czytały sagę `Zmierzch`, gdzie na ich życzenie stworzono nierealistyczny obraz idealnego chłopaka. Skądinąd 50 Twarzy Greya pierwotnie było pisane jako fanfiction[3] do tej serii. Minęło parę lat, po doświadczeniach z kolegami mit perfekcyjnej drugiej połówki nieco zbladł, a z nastolatek o niezdrowej cerze wyrosły młode kobiety z pierwszymi seksualnymi potrzebami, często nadal niezaspokojonymi. I tu naprzeciw ich żądzom wychodzi E. L. James, racząc je opowiastką o płomiennym romansie, gdzie kochankiem jest przystojny bogacz, a pospolita dziewczyna jakich wiele, dziewica w dodatku, przeżywa tysiąc orgazmów i ani jednego bólu głowy. Historia nudna i bez puenty, ale czytelniczki to kupiły, ponownie karmiąc się kłamstwem.
Przykład 50 twarzy Greya pokazuje, że niestety to pisarz zaczął dopasowywać się do czytelników, a nie odwrotnie. Powoduje to niechęć do pisania książek dobrych, wymagających na rzecz popełniania trywialnych dziełek dla każdego i zarabiania na nich większych pieniędzy. E. L James dokładnie to uczyniła. Gdyby nie moja osobista niechęć do autorki to chętnie wypierdoliłbym tę niewyżytą panią, by jej targana żądzami główka nie pisała podobnych bzdur.
Otoczenie zaczęło przypominać miejsce, gdzie mieszkam, więc powoli wstaję i idę do drzwi. W połowie drogi rozpędzony przegubowiec nagle hamuje i zatrzymuje się. Gwałtowne szarpnięcie odrzuciłoby mnie do tyłu, gdybym w porę nie złapał się uchwytu. Nie zdążyłem do końca odzyskać równowagi, gdy pojazd ponownie ruszył pędem przed siebie. Przypuszczalnie kierowca bił rekord okrążenia, swoistą czterokołową życiówkę. Szkoda jedynie, iż musiał robić to w autobusie pełnym odbijających się od ścian pasażerów. Chwiejnym krokiem podpełzłem do wyjścia i nacisnąłem przycisk. Zanim wyskoczyłem na tylko w teorii świeże powietrze, po raz ostatni spojrzałem na trójkę dziewczyn. Wciąż stały i rozmawiały o książce, jedna nawet zrobiła rozmarzoną minę słuchając wywodu koleżanki. Sapnąłem z zażenowaniem i wysiadłem.
Przystanek usytuowany był w odległości dziesięciu minut piechotą od wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Bynajmniej, nie było to lokum o szczególnie wysokim standardzie, dzięki czemu idealnie wpasowywało się w prozaiczność oraz nieszczególność okolicy. Ot, zwykła łazienka, balkon plus salon z aneksem kuchennym i sypialnia, umieszczone na trzecim piętrze wieżowca, który, co prawda, stary nie był, ale daleko mu było do apartamentowców z nowoczesnych gett, zamkniętych osiedli mających coś z instytucji totalnych Goffmana, gdzie separacja murami, pięcioma szyfrowanymi domofonami i Elektroniczną Kartą Mieszkańca daje poczucie prestiżu i bezpieczeństwa. Odizolowane enklawy zamieszkują podobne do siebie osoby - obywatele lepszej rzeczywistości, którzy odmawiając asymilacji z nisko sytuowanymi, dokonali jedynego słusznego wyboru. Wiodą życie na poziomie, są młodzi, estetyczni, mają ładne dzieci i niezgorsze samochody. Stawiają na piękno środowiska, w jakim przyszło im żyć, a dobrowolna izolacja prócz poczucia nobilitacji sprawia, że świat zewnętrzny wydaje im się niebezpieczny, obcy, gdyż poza bramkami azylu rozgrywa się społeczny konflikt z `nimi`. `Oni`, to jest persony pozbawione podobnego luksusu odrębności, rzeczywiście mogą odczuwać przez to frustrację. Powoduje to narastającą dysharmonię społeczeństwa i jego dychotomiczność.
Przemykam pomiędzy kolejnymi dobrze znanymi blokami i ich podwórkami. Depcząc trawniki wybieram skróty, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie wspomnieć, iż ścieżka została wyryta w trawie jeszcze przed moją przeprowadzką tutaj. Myśl, że niedługo będę u siebie, ożywia mnie. Żwawo wskakuję na chodnik prowadzący do klatki schodowej. Jeszcze tylko wpisanie jednego kodu przy domofonie, co nawiasem mówiąc, wypada blado przy zabezpieczeniach nowobogackich enklaw, wejście po schodach na moje piętro, przekręcenie klucza i sukces osiągnięty. W końcu jestem sam.
Prędko ściągnąłem buty i kładąc stopy na chłodnej posadzce nareszcie odczuwam słodką-gorzką prywatność. Słodką, bo nie ma nic przyjemniejszego, niż przebywanie w intymnej przestrzeni, gdzie wszystko jest poukładane, celowe. Gorzką, bo samotność, zwłaszcza ta dłuższa, włącza swoiste mechanizmy obronne, sposoby na radzenie sobie z wewnętrznymi demonami. Często to techniki zakłamywania rzeczywistości, wypychania pewnych myśli i wspomnień lub świadomego odwracanie własnej uwagi i chociaż skutecznie mogą zmniejszyć gorycz i lęk, to jednak prowadzą w dalszym etapie do całkowitej ucieczki w nierealny świat. Niekiedy także do alkoholizmu i innych uzależnień. Przeszedłem do sypialni przez względny porządek salonu i ściągnąłem marynarkę, starannie odwieszając ją na wieszak. To samo robię z koszulą, spodnie złożyłem w kostkę i odłożyłem do szafy, sięgając przy okazji po wygodniejsze ubrania. Parsknąłem w duchu. Taka proza życia, że ja pierdolę. (to zdanie również można usunąć - dopisek autor). Ale w zamian za to pełen komfort, a jakże!
Wróciłem do salonu i popatrzyłem na zegarek. Dochodziła godzina siedemnasta. Znaczyłoby to dwie rzeczy: a) mój poranek w obcym mieszkaniu nie był wcale porankiem, lecz przynajmniej wczesnym popołudniem i b) powinienem coś zjeść. Z nadzieją udałem się do lodówki, chociaż podświadomie wiedziałem, że czeka mnie jedynie rozczarowanie. Otworzyłem drzwiczki i czym prędzej je zamknąłem zorientowawszy się, że mam do wyboru przeterminowane mleko, otworzone suszone pomidory w zalewie albo keczup. Skierowałem się się więc do szafki nad zlewem i tam czekała na mnie formuła szczęścia, zupka `PHO VIET` typu instant. Nie ociągając się, przystępuję do upośledzonej wersji gotowania czyli wrzucenia makaronu do miski, zasypania go przyprawami i wstawienia wody w czajniku. Niecałe cztery minuty później siorbałem z satysfakcją substytut prawdziwego jedzenia.
Kiedy już zaspokoiłem łaknienie, zastanowiłem się, jak zmarnować typowy sobotni wieczór. Spotkanie ze znajomymi od razu wykluczyłem, wczorajsze wyjście do ludzi wyczerpało mnie i musiałem odzyskać utraconą energię. Mógłbym obejrzeć film, naturalnie nie z telewizora, bo takiego nie posiadam, ale jakoś nie czułem dzisiaj laptopowej kinematografii, szczególnie że nie miałem pomysłu, co miałbym obejrzeć.
Książka. Książka jest zawsze dobrym pomysłem. Palcami przebierałem tytuły z biblioteczki obok kanapy, frapując się nad odpowiednim wyborem. Nagle przypomniały mi się dziewczyny z autobusu wraz z ich rozprawami na temat 50 twarzy Greya. Uśmiechnąłem się lubieżnie. Kontrą na wypociny E.L James będzie powieść wyklęta prawdziwego klasyka gatunku. Przesuwałem wzrokiem między tytułami, aż wreszcie spostrzegłem czerwony napis z boku `Sto dwadzieścia dni Sodomy - markiz de Sade`.
Donatien Alphonse François de Sade. Człowiek, od którego nazwiska wzięło się określenie sadyzm. Geniusz łączący plugawy erotyzm z nikczemnością, przemocą oraz okrucieństwem, ale także z głębszymi przemyśleniami godnymi filozofa. W niedokończonym dziele opisuje trwającą miesiącami orgię przepełnioną biciem, obcinaniem kończyn, podpaleniami, zjadaniem fekaliów czy najzwyklejszymi torturami i gwałtami. Sam de Sade napisał: „Jest najbardziej nieczystą opowieścią, jaka powstała od początku świata. Podobnej nie spotka się ani u starożytnych, ani u nowożytnych. Traktuje ona o najbardziej mrocznej stronie ludzkiej natury, jaką jest pożądanie pełnej władzy nad drugim człowiekiem, chęć zadawania bólu na różne wymyślne sposoby i wola seksualnego spełnienia, dokonanego w sposób trudno wyobrażalny dla przeciętnego zjadacza chleba”. Niektórzy badacze twierdzą, że markiz opisywał własne wspomnienia i chociaż później książka robi się nieco monotonna, nadal jest to egzotyczna literatura godna przeczytania przynajmniej raz, żeby poznać libertynizm w całej jego odrażającej, hedonistycznej postaci.
Pozostało jeszcze zadecydować, czego wypada się napić do tak zacnej lektury. Barek w przeciwieństwie do lodówki był niezgorzej zaopatrzony. Pełen był urodzinowych i nie tylko prezentów, których nie zdążyłem jeszcze wypić oraz obiektów, które zdobyłem sam. Z tych byłem najbardziej dumny, ale to nie po nie wyciągnąłem rękę, odgarniając inne zakurzone butelki. Na dzisiejszy wieczór potrzebowałem czegoś specjalnego, może nieszczególnie drogiego, ale koniecznie unikatowego. Przedzierając się przez pozostałe flakony, wreszcie dotarłem do mej zdobyczy, siedmioletniego, wytrawnego, czerwonego wina od mojej byłej dziewczyny, z którą rozstałem się ponad rok temu. Wyciągnąłem butelkę i odwróciłem ją, czytając etykietkę: Bordeaux, Francja, 12%. Więcej nie potrzebowałem wiedzieć, daleko mi do sommeliera. Poza tym, ufałem osądowi byłej. Wypiliśmy razem wystarczającą ilość tego trunku, żebyśmy oboje stali się semikoneserami znającymi nawzajem swoje gusta. Zwykle nie miałem w zwyczaju pić w samotności, ale spożyty dzisiaj napój miałby wymiar prawie symboliczny, byłby podarkiem od byłej kochanki spożytym dla uczczenia nowej. Nie miałem rzecz jasna pewności, że poznana wczoraj kobieta jeszcze zechce się ze mną spotkać, ale każdy przypadkowy seks w życiu mężczyzny warty jest celebracji. Chciałem zamknąć szafkę, ale po namyśle wziąłem z niej jeszcze jedno wino, tym razem australijskie białe półsłodkie, bez żadnej wartości sentymentalnej. Wieczór, a wcześniej późne przedpołudnie, były przecież długie.
Odniosłem wina do salonu, kładąc je na stole obok książki. Cofnąłem się jeszcze po otwieracz, kieliszek, szklankę do przepłukania ust między winami i popielniczkę. Zaopatrzony w ten sposób, uwaliłem się wygodnie na fotelu, włączając lampkę do czytania. Szybkie sprawdzenie, czy papierosy i zapalniczka są w kieszeni, otwarcie wina i można zabierać się do lektury. Zanim na dobre się w niej pogrążyłem, wspominam wczorajszą noc. Jednakże po chwili wracam myślami do blondynki z teatru. Ciekawi mnie, jakie ona ma perwersje...
Otworzyłem książkę i od razu ominąłem kojarzone przeze mnie wprowadzenie bohaterów, gdzie można między innymi przeczytać o podstawach libertynizmu oraz o tym, że książę de Blangis w młodości dochodził osiemnaście razy dziennie. Kartkując niespiesznie, natrafiłem na taki oto wesoły fragmencik:
Mężczyzna [...] zaproponował nam dość osobliwą ceremonię; chodziło o przywiązanie go do trzeciego szczebla rozstawionej drabiny; do tego szczebla przywiązywało mu się stopy, powyżej tułów, a uniesione ręce wystawały nad drabinę. Mężczyzna był w tym położeniu nagi; należało go z całej siły chłostać uchwytem rózeg, gdy ich końce się zużyły. Był nagi, dotykanie go nie było konieczne, sam też się nawet nie dotknął, ale po pewnej dawce jego monstrualny instrument unosił się, widać było, jak miota się między szczeblami niczym serce dzwonu, a nieco później gwałtownie wyrzucał spermę na środek pokoju. Odwiązywano go, płacił, i to już wszystko.
Nazajutrz przysłał nam jednego ze swych przyjaciół, któremu złotą szpilką należało kłuć kutasa i jaja, pośladki i uda; spuszczał się dopiero wtedy, gdy cały ociekał krwią. Sama go obsługiwałam, a ponieważ kazał mi się w tym posuwać coraz dalej, zobaczyłam spermę tryskającą na mą dłoń dopiero wówczas, gdy niemal po główkę wbiłam mu szpilkę w żołądź. Rozlewając ją, rzucił się do mych ust, które wspaniale wyssał, i to już wszystko.
Trzeci, także znajomy obu poprzedników, nakazał mi się chłostać ostami jednakowo po całym ciele. Sprawiłam, że zalał się krwią [...]
[1] fit (ang.) - w formie
[2] mea culpa (łc.) - moja wina
[3] fanfiction (ang.) - nieoficjalne opowiadania tworzone przez fanów danego dzieła
Bardzo mi przykro, Mizantropio. :( Ten fragment jednak nie dla mnie :/
Serdecznie :)
oceny: bezbłędne / znakomite
Świetna proza, doskonałe wyczucie formy i słowa, błyskotliwy lot nad naszym (i niekoniecznie naszym!) kukułczym gniazdem.
Brak umocowania narracji w konkretnej geografii uniwersalizuje przekaz (czytam tę "Mizantropię" i widzę 1. raz na oczy, zaczynając od fragmentu IV, więc być może wcześniej 1.osobowy narrator - i zarazem anonimowy dla mnie hohater - podał więcej współrzędnych, których właśnie DLATEGO BO/ŻE nie znam).
Temat mizantropii u nas? w naszej polskiej literaturze?? (po Molierze?!) - na której to wszak podwalinie SPOCZYWA skamieniały cały nasz ziemski glob - wymaga nie tylko talentów pisarskich, ale też... odwagi; to dzisiaj w światowej beletrystyce zaiste "gatunek ginący", istny biały kruk
- nie lubić nie pojedynczego kogoś, jakiegoś łobuza, który każdemu zalazł za skórę,
a mieć na pieńku z wszystkimi Z WSZYSTKIMI - to droga samotnego snajpera, który, przyczajony pośród naszego ludzkiego stada jako tzw. swój chłop, już ma nas w swoim noktowizorze na cynglu.
Dlaczego o tym piszę w swoim kolejnym już tutaj podejściu?
I skąd to się wśród Polaków lęgnie, skoro na każdym skrzyżowaniu stoi u nas krzyż Chrystusa a "Polska to taka piękna cry"?!