Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-05-01 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2118 |
Dobrze po północy zobaczyłem ją na schodach winiarni. Po kilku godzinach spędzonych przy stoliku, wyszliśmy na spacer; bursztynowe koguty drogowców rozświetlały nam drogę, mieniąc się w witrynach niczym wędrówka w brzuchu magicznej kuli. Wylądowaliśmy nad Wisłą i przykleili do siebie. Dalej sunęliśmy wzdłuż rzeki, w towarzystwie zachodzącego księżyca i ruin zamku krzyżackiego. Tak dotarliśmy na jedną z uliczek w pobliżu Rynku Nowomiejskiego.
- Tutaj mieszkam - powiedziała.
Myślałem żegnać się; otworzyła drzwi, weszliśmy na górę.
Dzień przywitał mnie jej widokiem; w głowie miałem mnóstwo sprzecznych myśli, szalonych pomysłów: `rzuć to!, wołałem, ukrzyżuj swojego kutasa! Ta kobieta sprawi ci mękę, głód i ból jakich do tej pory nie zaznałeś.`
Zaparzyła kawę. Podeszła do okna. Kilka spłoszonych gołębi wystrzeliło z parapetu. Jej egipski profil i czarne loki powitały okolicę: dachy starówki naszpikowane antenami. Wspomniała o ojcu, genialnym pisarzu. Gdzieś na podłodze, wśród innych książek leżała ta ze specjalną dedykacją, ta, której była natchnieniem. Podała tytuł, znalazłem. Kiedy była małą dziewczynką wyruszali wspólnie na poszukiwanie bohaterów do jego powieści. Były to miejsca odwiedzane przez zwykłych ludzi poruszających się w swym ustalonym, codziennym rytmie: bary mleczne, kina, przystanki autobusowe. Często gnali na peryferie. Sadzał ją sobie na kolanach; tramwaj pędził przez miasto, wchodził w zakręt, trzeszcząc w przegubach; ludzie obijali się o siebie jak te boje wyrzucone na głęboką wodę, a oni z zawziętością godną zagłodzonego sępa wypatrywali cechy charakteru, maski, bijącego serca, tajemnicy życia...
Wyszliśmy na dwór. Sine, burzowe chmury sunęły poprzez pomarszczone wiatrem kałuże. Zaprosiłem ją do siebie. Po drodze wstąpiliśmy do banku. Wypłaciłem oszczędności życia. Było tego z dwieście złotych. Kupiliśmy coś do żarcia, picia... Mój pies, Floyd przywitał nas, skacząc nam do gardeł. Kiedy zdejmowaliśmy płaszcze, ze swojego pokoju wyszedł Mihailov, mój współlokator. Wyszedł tak jak go natura stworzyła, golusieńki. Fujara dyndała mu między nogami. Pozdrowił nas serdecznie. Po chwili, szczerząc się jak dziecko, zniknął w łazience. Nie miała nic przeciwko. Nastawiłem muzykę. Przylgnęliśmy do siebie. Drogi naszych języków skrzyżowały się, namiętnie. Instynktownie złapała mnie za krocze. Gładziła go dłonią przez materiał. Wyobraziłem sobie jak jej łono tętni życiem, rozsiewa wokół bakterie zagłady. Poprosiła bym otworzył wino i zrobił coś do jedzenia. Posłusznie wyszedłem.
- Nowa kobieta? - zapytał Mihailov kiedy pojawiłem się w kuchni. Akurat robił sobie kanapki. Układał je w piramidę na talerzu. Był już w slipach.
- Sam nie wiem - wymamrotałem - to chyba coś poważnego. Ona jest z kosmosu.
Na twarzy Mihailova pojawił się drwiący uśmieszek.
- Jasne - powiedział. - Każda jest ważna do czasu gdy nie pojawi się następna.
Uśmialiśmy się: on z całego serca. Chwyciłem jego kubek. Słodycz herbaty wypełniła mój skręcony z głodu, nienasycony organizm.
- Zobaczysz - mówił tłumiąc śmiech - za miesiąc zapomnisz o niej.
Zaprzeczyłem.
- Słuchaj, przyjdź jak już skończysz, chcę was ze sobą poznać. Tylko wiesz... bez numerów. Jej ojciec jest pisarzem - dodałem.
Mihailov uniósł głowę, źrenice mu się rozszerzyły, zawył jak wilk.
-Więc o to chodzi - wbił we mnie swój wzrok - Powiadasz pisarzem. Ha ha. Wszystko rozumiem.
Mówił i smarował chleb masłem. Piramida rosła.
- Nic dziwnego, ze jesteś śmiertelnie zakochany. Pewnie chcesz się jakoś wkręcić, co? Dostałeś szansę od losu. Tak to sobie kombinujesz... Powiedz, że tak jest. Wiem o tym, Josef. Już mi niczego nie musisz tłumaczyć. Wszystko jest dla mnie jasne. Nie znamy się od dziś, mój przyjacielu.
- Dobra, dawaj te kanapki...
Chwyciłem za talerz i ewakuowałem się z kuchni.
- Jak skończysz, przyjdź. I zrób tę jebaną herbatę - rzuciłem na odchodne.
Wróciłem do niej. Bawiła się z psem. Nie byliśmy długo sami. Ktoś zapukał do drzwi. Otworzył Mihailov. Z wizytą przyszedł Jeremiasz. Rześki jak skowronek targał na barkach zgrzewkę piwa. Po chwili obaj weszli do mojego pokoju.
- Już wstałeś - powitał mnie wesoło Jeremiasz. - Proszę, proszę, cóż za niespodzianka. Jaki dzisiaj dzień? Trzeba to odnotować...
Postawił zgrzewkę na podłodze. Wyszczerzył przy tym swoją sztuczną protezę.
- Proszę, proszę i dziewczęta już są... - udał, że dopiero teraz ją zobaczył.
Podali sobie ręce. Wyraził ubolewanie, że jest sama. Złapał się nawet za serce.
- Chętnie poznam twoje koleżanki - przyznał. - Ten gnojek - wskazał na mnie - dba tylko o własne interesy, chociaż jesteśmy jak bracia.
Sam usiadł pod ścianą. Otworzył kilka butelek, ot tak, mechanicznie, żeby się nimi otoczyć, po czym wyciągnął z tylnej kieszeni spodni postrzępioną kartkę papieru i zaczął recytować na głos, patetycznie. Było tam zaledwie kilka linijek wiersza. Sam przyznał, że musi go jeszcze dopracować. Wszyscy wypuszczaliśmy kłęby dymu, bijąc brawo. Mihailov wspomniał coś o zawiłościach rynku zbytu ziemniaków. Podczas gdy Jeremiasz rozprawiał z nią o jodze i pojmowaniu w przestrzeni pozakomórkowej. Słuchałem ich słów, ściskając butelkę, w mętnym szczęściu, jakby zza ściany. W końcu chyba zasnąłem.
Obudził mnie Mihailov. Leżała obok. Ktoś rozłożył łóżko. Wstała pełna niepokoju jak ktoś, kto spieszy się na pociąg. W ciągu kilkunastu minut byliśmy już na przystanku.Nie bardzo rozumiem jak się tu znalazłem, pijany miłością, ani to, o czym do mnie mówiła, jeśli w ogóle mówiła. Chciałbym jej opowiedzieć o kurzu lepiącym się do ciała podczas długiej wędrówki, albo o śniegu, lawinie śniegu, błota i kamieni w których znika ktoś na kim ci bardzo zależy i dziwnej ciszy, która po tym nastaje, albo o wiecznym deszczu, potoku zabierającym obojętnie to, co kochasz, niczym dokładny żniwiarz, powiedzieć o czymkolwiek, co wytłumaczy , że jeszcze tu jesteś i oddychasz i nie możesz wypowiedzieć jednego słowa obojętnie, albo uczynić gestu, bo gdzieś w głębi wiesz, że ten do kogo mówisz musiał stracić o wiele więcej, stracić samego siebie; w tym samym deszczu, śniegu i kurzu, i że ten sam kurz, ten sam pył wżarł się w pory jego ciała, że przyległ już do jego serca i płynie w jego żyłach, i jedyne do czego jest zdolny to zimne, milczące współczucie, jak zimny, milczący sztylet wymierzony w serce.
Więc rozmawiamy sobie, tam, na przystanku, a ona mnie dotyka, zagląda w oczy i zapamiętuje coś, co pewnie można nazwać czymś przyjemnym i romantycznym, coś, o czym wiedzą jedynie Smoki, kiedy trafią na siebie, ale jeszcze niczego nie podejrzewają, może jedynie domyślają się, niepewnie.
Dotyka mnie jakby sprawdzała z jakiego materiału jestem; czy to, co przeżyliśmy w ciągu tych kilkunastu godzin odkąd się poznaliśmy jest prawdziwe; czy prawdziwe jest to, co we mnie widzi, jakaś część mnie, która należy tylko do niej, część, którą sama sobie stworzyła i musi ja zapamiętać, zabrać ze sobą; coś, co tylko na początku wydaje się ciekawe, warte zwrócenia uwagi, a co z czasem umiera jak wszystko na tym świecie.
Noc. Ciepła, słodka, wilgotna noc za nami. A po niej dzień i wieczór jak odpływ morza; jej smutna twarz, niebieskie oczy wypływają zza chmur.
Nagle odrywa się. Jej dłoń badająca przed chwilą moje ucho, jej twarz i płaszcz odwracają się ode mnie i oddalają. Zwinnie pokonuje trzy stopnie i jest już w autobusie, który akurat zajechał .Drzwi zamykają się z przeciągłym sykiem. Rzuca szybkie spojrzenie przez ramię i już tylko brudna tylna szyba, za którą kiwają się czarne głowy jakichś postaci zmierzających w obcą rzeczywistość.
I tyle ją widziałem...
oceny: bezbłędne / znakomite
Witam na Publixo i pozdrawiam z - :)
Zapewne będzie dalszy ciąg. Być może fragmenty wyrwane z całości, niezwiązane ze sobą... Zobaczymy.
Pozdrawiam pięknie. Ukłony!
Nie gniewaj się, że wchodzę w zakres Twojej twórczości, ale czytając ten fragment wyobraziłam sobie, że to jest wstęp powieści sensacyjnej, psychologicznego thrillera. Gdyby tak było, to sukces murowany :)
I nie gniewam się. Możesz wkraczać wszędzie tam, gdzie masz ochotę. Twoje komentarze są bardzo ciekawe, twórcze...
oceny: bezbłędne / znakomite
Wielka współczesna literatura polska ma się świetnie - z taką Prozą?? - ma się dos-ko-na-le!
Są tutaj takie nienaturalne porównania, jak pies skaczący do gardeł... z miłości, czy sztuczna proteza...
Protezy są zawsze sztuczne.
Nie ma naturalnej swobody w opisach.
To wszystko jest takie... bez emocji, chociaż słowa starają się ją wytworzyć, to mimo wszystko narracja jest... nijaka... syntetyczna, jak koszula nonajronowa, czy płaszcz ortalionowy.
Kobieta łapie go za krocze... a po chwili wysyła go po butelkę wina i coś do jedzenia... no nie wiem, mnie by chyba tylko trzęsienie ziemi odwołało z podobnej akcji...
i to nieszczęsne łono rozsiewające bakterie zagłady, że nie wspomnę o zimnym, milczącym sztylecie, który najczęściej lubi sobie pogadać.
To wszystko takie wydumane i niedojrzałe.