Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-14 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2850 |
Jak się kiedyś w rozmowie z Rodzicami okazało, Bojaronus był Kurpiem, i to te wichry wojny przywiały go z dalekiej ojcowizny aż het! tutaj w te kaszubskie przepaściste nasze lasy do naszego PSM Dzierżążno, gdzie sobie latami po kawalersku był w samotności mieszkał w jednym tym swoim pokoiczku - zresztą przez ściany wraz z wieloma innymi naszymi sanatoryjnymi rodzinami - w jednym z kilkunastu długich drewnianych dzierżąskich baraków.
To nasze sanatorium przeciwgruźlicze, zbudowane tuż po wojnie, miało być w zamyśle tak naprawdę kolejnym w PRL.u prewentorium dla dzieci, ale te szybko wyrosły, a te suchoty wraz z nimi... i tak coś małego dla małych stało się czymś dużym - dla dużych.
Zbudowali te nasze baraki wraz z całą tą prewentoryjną infrastrukturą: kaplicą, salami dla kuracjuszy, szkołami sanatoryjnymi, świetlicami, chirurgią płuc, pokojem pielęgniarek, dyżurką lekarzy, wartownią przy bramie wjazdowej, wodociągami, garażami dla karetek, pralnią, kotłownią, oczyszczalnią ścieków, świniarnią, radiofonią, kanalizacją, stołówkami, kuchnią sanatoryjną, umieralnią i całą tą administracją oraz logistyką - zbudowali to wszystko... Szwedzi. Sanatorium nasze powojenne w Dzierżążnie było taką mini republiką, sprawnie zarządzaną przez Dyrektoriat, i wszystko tam działało, jak w tym szwajcarskim dobrze naoliwionym zegarku.
A miejsce było święte: powietrze balsamiczne, kryształowe, wody klarowne, ziemia dziewicza; aż po kres horyzontów dookoła wieniec mniejszych i większych łagodnych wzgórz - tych dennych i czołowych polodowcowych moren - wszędzie piasczane liche pola, obsiane gryką, wyką, owsem rozmaitem, kijem dorzucić piękne czyste i rybne jeziora, bagniska, potoki i strumyki szemrzące... i odwieczne pradawne lasy! Lasy jagodowe, lasy grzybne, lasy szumiące...
A Bojaronus był łysawym, na jeża zawsze ściętym, szczupłym, dobrze po czterdziestce, starym kawalerem. Dużo czytał, mówił piękną literacką, nienaganną scenicznie polszczyzną - i pracował w naszym sanatorium na rentgenie. Jak wszyscy tu zatrudnieni - od pomywaczki, przez kucharki, sprzątaczki, tych na każdym bloku wychowawców, nauczycieli, po cały personel medyczny - chodził do pracy w długim, białym, zawiązywanym na plecach fartuchu z długimi aż po nadgarstek rękawami. Ten fartuch różnił każdego zatrudnionego od kuracjuszy, których w słoneczny pogodny czas wszędzie było pełno: opalali się na leżakach, spacerowali po betonowych jezdniach i leśnych ścieżkach, wysiadywali z książką na parapetach, grali w siatkówkę czy w rakietki albo biegli do tej swojej sanatoryjnej szkoły - od podstawówki (niedawna okupacja sprawiła, że często trzeba było uzupełniać także wiedzę na poziomie nawet 5. 6. i 7. klasy), przez zasadnicze szkoły zawodowe po ogólniak czy technikum. Wielu chorych na gruźlicę leczyło się w ten sposób w PSM Dzierżążno latami i tu zdobywało wykształcenie oraz kwalifikacje zawodowe włącznie z maturą.
Jak już pamiętamy, w sanatorium naszym w jednym z baraków była też kaplica, w której msze odprawiano dla wszystkich wiernych naprzemian; my zdrowi modliliśmy się rano, a chorzy - wieczorem. Była tutaj także... trupiarnia, jak ją nazywaliśmy my-dzieci, gdzie przechowywano w niskich temperaturach zwłoki jakiegoś gruźlika (to też nasze-dzieci określenie), któremu medycyna nie mogła już w niczym pomóc. Trupiarnia była ukrytym głęboko w lesie *na zapleczu* małym, samotnym, bez okien domkiem, gdzie pośród szumu potężnych sosen i śpiewu ptaków każdy nieboszczyk - a umieraliśmy także my-zdrowi - czuł się na pewno dużo bliżej nieba i już spoczywał w pokoju.
Bojaronus do tej kaplicy nigdy nie chodził. Myślę, że z tymi zdjęciami rentgenowskimi było u niego zawsze urwanie głowy, i nie miał czasu na te nasze nabożeństwa. Modlił się - czynami.
Jako jedyny w tym naszym świecie miał własne studio fotograficzne - i pasiekę. Był też zapalonym grzybiarzem, jagodziarzem i rybakiem. I zawsze z tych swoich wypraw znad jeziora czy do lasu - zawsze - przynosił do siebie pełne wszelakiego dobra wiadra, kosze i pękate siaty. Potem to wszystko skrobał, czyścił, mył, smażył, wekował i na zimę zaprawiał.
Po zakupy i na te swoje rybno-grzybne wyprawy jeździł swoją starą bardzo dzielną w-f.emką, którą dosiadał w tak charakterystyczny *na damkę* sposób, że zawsze wiedzieliśmy nawet z daleka, że to właśnie on na tym motocyklu się do nas zbliża... i natychmiast oddala.
Bojaronus też był muzykalny i do dzisiaj jest jedynym osobiście mi znanym mistrzem gry na banjo. Piórkował na strunach tego instrumentu rzewne melodie - w czym bardzo przypominał twórczość wielkiego Stanisława Grzesiuka - i nawet sobie podśpiewywał do wtóru, co nam-dzieciakom sprawiło słodkosmutną pewną nawet taką przyjemność.
Któregoś grudniowego wieczoru nasza siostrzyczka ni stąd, ni zowąd zachorowała tak okropnie, że temperatura skoczyła u niej ponad 41 stopni Celsjusza, i nasi Rodzice już od zmysłów zaczęli odchodzić, bo żadna aspiryna ni środki zbijające gorączkę nie skutkowały, a dziecko popadło w końcu w malignę i zaczęło tracić przytomność... I o wszystkim tym przez cienkie naszego baraku ściany z dykty w porę usłyszał sąsiad - Bojaronus. Wpadł do naszego mieszkania, histeryzującą Mamę twardą ręką odsunął od łóżeczka, owinął nieprzytomną Ewę swoim wielkim baranim kożuchem, zarzucił ją sobie, jak worek, na plecy - i zniknął w śnieżnej zadymce...
W środku zimowej nocy na swoim rentgenie zrobił chorej zdjęcie płuc, zbudził lekarza dyżurnego; ten, obejrzawszy kliszę, stwierdził ostre zapalenie płuc i pilnie wezwał dyżurną pielęgniarkę; siostra zrobiła dziewczynce zastrzyk penicyliny, a że temperatura po godzinie zaczęła szybko spadać, przez telefon porozumiała się z Rodzicami - i nad ranem Tato przyniósł z dyżurki do domu, praktycznie ocaloną od śmierci, naszą siostrzyczkę, Ewę. Bogu - i Bojaronusowi - niech będą stokrotne dzięki!
Któregoś lipcowego dnia nasz wielki sąsiad przywiózł do swojej pasieki na tym swoim motocyklu niezwykłego gościa - istną Wenus! Grubo od niego młodsza, całymi godzinami opalająca się na leżaku przed naszym barakiem, od czasu do czasu wożona tą w-f.emką *do miasta*, musiała się chyba potężnie w tym lesie nudzić, bo po kilku tygodniach znikła - i nigdy już do nas nie wróciła. Zjawiskowo piękna, dla nas wszystkich była wielką zagadką. Kim była? Nikt nie wiedział.
A Bojaronus wrócił do swoich zdjęć, pszczółek, jagódek, grzybków - i wędek.
14.03.2017
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bardzo dobre / znakomite