Autor | |
Gatunek | publicystyka i reportaż |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-03-29 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2639 |
Wczoraj wieczorem, już po zmroku byliśmy z tatą-Senegalczykiem i naszymi dzieciakami - wizyta umówiona na 19:00 - w tutejszym nowoczesnym szpitalu na badaniach kontrolnych i obowiązkowym szczepieniu malusiej 8-tygodniowej Marijki. Co zaskakujące, dopiero w tych okolicznościach dowiaduję się, że mała nosi nie nazwisko senegalskie swojego ojca, a polskie - matki! Kowalska! Może w Afryce dzieci dziedziczą wszystko *po kądzieli*? Ale to przecież nie Senegal - a Hiszpania, gdzie prymat patriarchatu od tysiącleci bezdyskusyjny! Bardzo dziwne...
Szpital tak zaprojektowano, że, mimo labiryntu oddziałów i mnogości korytarzy, przejść i dojść, w tej gmatwaninie łatwo mogliśmy znaleźć naszego pediatrę i jego gabinet. Bardzo prosty i mądry wynalazek: wszędzie na podłogach i schodach wyrysowano kilka kolorowych linii (nasza jest zielona), których pilnując się, szybko i bez błądzenia docierasz, gdzie trzeba; po nitce, do kłębka - na pediatrię. O nic nikogo nie pytasz; wynalazek prosty, jak ten drut.
Przed gabinetem naszej pani doktor zajęta właśnie przewijalnia dla niemowląt, obok kilka mam z wózeczkami oraz dwóch (z naszym Senegalczykiem już trzech) ojców z większymi nieco dziećmi, słowem płacz, lamenty i zgrzytanie zębów, ale... po kilku minutach ni stąd, ni zowąd pojawiają się w rozczochranych perukach i z czerwonymi piłeczkami nosów dwaj śmieszni, w obszernych pantalonach i pasiastych koszulach, weseli klowni (sądząc po głosach może 18-letnia córka i ojciec?) ... i dawaj! nas rozśmieszać a to żonglerką, a to fokusami z malutkim króliczkiem z kapelusza, a to uciekającymi balonikami! Dzieciaki w śmiech, a rodzice - tym bardziej! To mi dopiero szpital! Buzi dać!
Jak wesoło by jednak czas nam nie płynął, przesiedzieliśmy tam bite całe dwie godziny. Po odejściu wesołych kuglarzy dwie siostrzyczki, nieco starsze od Maktara, razem z ojcem zabawiały maluchy swoimi książeczkami i zabaweczkami-pieskami (które naciśnięte świeciły się, migocąc, i *mówiły* hiszpańskie yo te quiero - jotekiero - czyli po naszemu ajlawiu :) a nasz Maktar z nudów do zmęczenia biegał po korytarzach z jakimś starszym chłopczykiem... i tak to jakoś nam zleciało.
Kiedy byś nie spacerował czy nie jeździł po Palmie, wszystkie ulice i uliczki o każdej porze dnia i nocy dosłownie zapchane są jadącymi i/lub parkującymi wszędzie samochodami. Dużo też motocyklistów, harleyowców, miłośniczek skutera, deskorolkowiczów, łyżworolkowiczek, rowerzystów; od czasu do czasu mijają nas jadący zwykle zgrają ci cyborgowicze na tych swoich dwukółkach (ale p. Basia nadal nie wie, co to za pojazdy - inny krąg zainteresowań). Dwukółka taka elektryczna pędzi po chodnikach lub - rzadziej - po jezdni nawet z prędkością 30 - 40 km/godz., i nie bardzo mogłam się temu dobrze przyjrzeć. Człowiek stoi na niej wyprostowany na czymś w rodzaju... podestu? z ramą, której się trzyma, i *jadzie se po Jadzie*, aż włosy za nim fruwają.
Zadziwia brak uśmiechu na twarzach. Wcześniej naiwnie sądziłam, że gdzie jak gdzie, ale tutaj ludzie na pewno są szczęśliwsi, bo co takiemu dzianemu gościowi może na Majorce dokuczać? Ten jeden nocny komar?
Miasto jest w permanentnej constans fazie rozbudowy: wszędzie jakieś rozkopy, wysokie żurawie przez całą dobę kreślą na niebie swoje kółka i półkola, wszędzie terkot młotów pneumatycznych, jazgot spychaczy, koparek, wywrotek, całe pasy jezdni zamknięte dla ruchu nawet w newralgicznych turystycznie punktach, gdzie z jednej strony podziwiasz jakieś oszałamiające piękno szacownej budowli i cudną panoramę tę - a z drugiej widzisz las rusztowań, himalaje gruzów, te wieczne wykopy i usmotruchanych w kaskach robociarzy, którzy w ten sakramencki upał muszą zarabiać jakoś na talerz dla swej żony dzieci... Katastrofa :(
Może to jest i El Dorado (z hiszp. Kraina Złota), ale ten nieustanny dookoła kołowrót, ten wieczny remont, kupy kup śmieci, ten okropny jazgot, to krzątactwo wokół marketów i puste kościoły, ci narkomani w Palmie pod palmą, te rozbite rodziny i miliony zawsze samotnych matek, bo chłop każdej z nich jak nie za górami, za lasami zatrudniony - to w Norwegii jakiejś czy innej Nigerii *robi*...
A propos dzieci. Do szkoły idą - co nie mieści się w żadnej głowie - już w wieku 3 lat. No, chyba że maluch jeszcze wali w pieluchy, to obowiązek szkolny jest wtedy odraczany do czasu, aż młody człowiek nauczy się swoje potrzeby kontrolować.
No, i teraz proszę usiąść, żeby nie spaść z tego krzesła: jeśli są jakieś problemy wychowawcze, stawia się tutaj w Hiszpanii - nawet tak małego delikwenta - do kąta albo... przywiązuje do siedzenia w tzw. *pokoju płaczu*, i niech się taki do syta wyryczy, aż sam w końcu opanuje zasadę posłuchu i dyscypliny! Drastyczne, prawda?! Nie ma w pobliżu ni ukochanej siostrzyczki Dolores, ani niani Mani, mamy czy babci! Jesteś ty - i zimny wokół ciebie, obojętny Kosmos! Płacz se i krzycz, ile chcesz, aż do spuchnięcia!
Czy nikt o tych szkolnych *metodach wychowawczych* nie wie? Przeciwnie - wiedzą o tym wszyscy! I to powszechnie akceptują, bo nic lepszego miejscowa dydaktyka przez tysiąclecia jeszcze nie wymyśliła. Gorzej: rodzice tutejsi biją własne rozbisurmanione pociechy PUBLICZNIE i bynajmniej nie po tłustej klapsem pupie - a w twarz! ciach! w policzek, aż skry polecą!
Naród tutejszy nie certoli się; to ludzie otwarci i szczerzy, niczym nie skrępowani. Chcesz, to własnego bachora na chodniku za te kudły wyszarpiesz, chcesz, to na ulicy tańczysz albo krzyczysz, śpiewasz, grasz na ukulele, ćwiczysz jogę czy trenujesz tai-chi. To nic, że wcale ci nie wychodzi, że nie masz głosu albo jesteś niezręcznym grubasem czy inną starą bezzębną babką.
Na plaży kiedyś widziałam występy pełne nieudanych prób jakiegoś faceta (włosy-dredy typu *piorun w rabarbar*), który *chodził* na rękach, i żadna z tych jego prób nie *wychodziła*, bo przewracał się za każdym razem - walczył jednak wytrwale ze swoim ciałem, nie zrażając się ani mijającymi go gapiami, ani niepowodzeniem.
Widziałam też na Blanquerni dziewczynę, *żonglującą* trzema piłeczkami - i te piłeczki co i rusz leciały jej każda w swoją stronę, więc o żadnej *żonglerce* nie było mowy, co samej jednak *żonglerki* wcale nie zrażało, i ćwiczyła dalej zażarcie i zawzięcie.
Widziałam też (i przede wszystkim SŁYSZAŁAM, siedząc na ławce nieopodal) jakichś trzech pijaków w parku na Pl. Reina gdzieś może tak o 9:00 rano - i chyba byli jeszcze nie na bani? - którzy na całe gardło śpiewali jakieś miłosne pieśni tym swoim typowym hiszpańskim zaśpiewem *yo te quiero* (czyli to pieskowe *i love you*) w co trzecim wersie.
Hiszpanie mówią, robią i chyba myślą to - co mówią, robią i myślą. U nas każdy jest jakiś taki non-stop na baczność, spięty, przyczajony, nie na luzie, bo *co ludzie powiedzą!*. Tutaj mamy majorkańskie serce na dłoni.
Inna rzecz, że ci sami *otwarci i szczerzy do bólu* Hiszpanie wymyślili i krwawą inkwizycję ze stosami czarownic, i konkwistę, i niezwyciężoną armadę, grabież obu Ameryk i kolonizację trzeciej części świata, i tego swojego generała Franco etc., etc. To niejednoznaczna, skomplikowana natura, którą bodaj najpełniej wyraża flamenco - ognisty taniec z kastanietami i stepowaniem, gdzie krew, pot i łzy gradem lecą...
oceny: bezbłędne / znakomite