Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-10-28 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1584 |
W CO SIĘ BAWIĆ?
Byłoby poważnym błędem pominięcie milczeniem tak istotnej w naszym życiu sprawy, jaką była rozrywka. Mieszkaliśmy przecież w mieście, gdzie korzystało się z różnorodnych form spędzania wolnego czasu.
Najpopularniejszą wspólną dla dzieci i dla dorosłych zabawą był cyrk. Przyjeżdżał w środku lata i rozkładał swój namiot na krańcach miasta, w pobliżu jeziora. Na tyłach ogromnego namiotu stały kolorowe wozy i klatki ze zwierzętami. Trochę tam śmierdziało – jak to przy zwierzętach. Pracownicy cyrku dokładnie strzegli dostępu do swojego terenu otoczonego niskim parkanem, który tylko umownie odgradzał ich od ulicy i sąsiednich budynków. Żeby coś obejrzeć, należało kupić bilet – inaczej trudno było cokolwiek podpatrzeć. Aktorzy cyrkowi unikali spotkań z potencjalną publicznością. Zresztą, bez kolorowych kostiumów niczym nie różnili się od zwyczajnych ludzi krążących po ulicach miasta. Według plotek, mieli podobno w lesie przeciągać jakieś liny między drzewami i wspinać się po nich... Była to chyba kompletna bzdura, bo przecież do prób dysponowali własną arenę pod namiotem, ale bzdura ta działała na wyobraźnię – kojarzyła się z tajemniczym światem elfów, a starszym ze „Snem nocy letniej”.Szekspira.
Do cyrku najchętniej chodziliśmy w niedzielę i na widowiska przeznaczone dla dorosłych, chociaż przedpołudniami organizowano też przedstawienia dla dzieci. Jeżeli program był dobry, oglądaliśmy go nawet kilka razy.
Pełne blasku, muzyki i barw popisy cyrkowe wnosiły w szarzyznę codziennego życia duże ożywienie, nic więc dziwnego, że co najmniej pół miasta starało się je obejrzeć. Później z upodobaniem powtarzano między sobą dowcipne powiedzonka klaunów w rodzaju: „taki biedny, że na chleb nie ma ale na bułki tak...”, a dzieciaki próbowały swoich umiejętności akrobatycznych na podwórkowych trzepakach i na huśtawkach na placu zabaw. Całymi godzinami mogliśmy kręcić się przy naszym trzepaku wykonując różne wygibasy na jego drążkach. Największym szacunkiem cieszyli się ci, którzy potrafili zawisnąć na górnej poręczy na zgiętych w kolanach
nogach i z głową oraz rękami opuszczonymi w dół, ryzykując przy tym złamanie karku. Mniej odważni strasznie niszczyli swoje ubrania robiąc na drążkach obroty. Ale nie tylko dzieci poddawały się urokowi cyrku...
Zdarzyło się, że któregoś dnia, a było to lato i cyrk właśnie gościł w naszym mieście, jeden z sąsiadów – mężczyzna już po trzydziestce a przy tym głowa rodziny – wpadł z ulicy biegiem na podwórze przyciskając oburącz do brzucha piłkę futbolową. Biegł prosto, toteż zmierzał dokładnie w kierunku metalowej siatki odgradzającej sąsiednie podwórko. W tym miejscu siatka nie była wysoka. Często, dla zabawy przewieszaliśmy się przez jej górne obramowanie. Mężczyzna nie puszczając piłki i nie zmieniając ustawienia rąk wskoczył na krawędź ogrodzenia odbijając się jedną stopą od siatki, zeskoczył z niego po drugiej stronie i pędem ruszył przed siebie. Po chwili dotarł do bramy wjazdowej przeznaczonej dla samochodów, po czym straciliśmy go z oczu. Gdyby za nim ktoś się pojawił, mogłoby to jakoś wyjaśnić sytuację, ale nie... Uznaliśmy więc całe zajście za sztukę dla sztuki – oczywiście cyrkowej, bo wymagającej dużej zręczności..
Bardzo lubiłam powroty z cyrku. Wieczorne widowisko kończyło się koło godziny dwudziestej drugiej. Przez miasto o tej porze jechał już ostatni tramwaj. Rzecz jasna, tłum wychodzący po przedstawieniu usiłował do niego wsiąść. My nawet nie próbowaliśmy. Robiliśmy sobie długi spacer głównymi ulicami. W zapadającym zmroku i przy zapalonych latarniach wszystko wyglądało bardzo tajemniczo. Rodzice rozmawiali ze sobą, o tym co przed chwilą obejrzeli a ja w milczeniu puszczałam wodze fantazji. Zanim doszliśmy do domu, co trwało ponad godzinę, miałam już wszystko dokładnie przemyślane – akrobacje, które spróbuję wykonać, tresurę naszego kota, który powinien paru rzeczy nauczyć się, świat magii zupełnie niejasny ale być może dający jakoś uruchomić się, garderobę osobistą wymagającą wzbogacenia o bardziej jaskrawe kolory i możliwość posiadania na własność niewielkiej małpy. W domu, przy kolacji prawie już zasypiałam. Pod przymkniętymi powiekami ciągle wirowały mi wspaniałe kostiumy aktorów. Myślałam wtedy o Klarze. Klara mieszkała naprzeciwko placu, gdzie cyrk rozbijał swój namiot, była chyba najlepszą krawcową w mieście i posiadaczką najwspanialszych ścinków materiałów. Pozwalała mi w nich grzebać, gdy przychodziłam z matką na przymiarkę. Myślę, że potrafiła też szyć i naprawiać kostiumy aktorów – elastyczne, idealnie dopasowane do ciała, z przedziwnych, nie spotykanych na co dzień tkanin. Jedno trzeba przyznać – po przedstawieniu cyrkowym spałam spokojnym, niczym nie zmąconym snem, jakby czuwał nad nim jakiś dobry, kolorowy anioł.
Niestety, nie dało się tego powiedzieć o teatrze. Być może był za blisko domu i droga
powrotna trwała za krótko na to, by różne sprawy dokładnie przemyśleć. Tak.., teatr robił na mnie całkiem inne wrażenie...
W tamtych czasach przy mnie i przy mojej przyjaciółce kręciła się jakaś dziwna postać, którą z biegiem czasu pochłonęły mroki niepamięci i która nagle ni z tego, ni z owego przypomniała o swoim istnieniu w kontekście cyrku i teatru, bo tam chyba najbardziej pasowała, chociaż nie wiem czy miała z tym wiele wspólnego? Był to chudy i wysoki jak na swój wiek chłopiec z twarzą dziewczynki. Pojawiał się prawie co dzień na placu zabaw. Ciągle nas zaczepiał. Najwyraźniej usiłował zaprzyjaźnić się z nami ale był zbyt przemądrzały, jak na nasz gust – ustawicznie podkreślał swoją przewagę intelektualną nad nami. Jednym słowem- gadał jak chłopak chociaż wyglądał jak duża dziewczyna. Moją przyjaciółkę jego osoba wyjątkowo irytowała.
Znajomość trwała krótko, bo chłopiec po jakimś czasie gdzieś wyjechał, ale źle wpłynęła na naszą przyjaźń, co odkryłam dopiero po wielu latach. Z prostej przyczyny, bo też byłam wysoka i chuda, moja towarzyszka zabaw musiała tę postać skojarzyć ze mną i w pewnym momencie zaczęła podejrzewać, że jestem przebranym za dziewczynkę chłopcem. Rzeczywiście, na zachowanych zdjęciach z tamtego okresu widać jakieś zachwiania proporcji związane z moim gwałtownym wzrastaniem. Mimo tego, że pomysł był niedorzeczny i nie wytrzymywał konfrontacji z rzeczywistością, odcisnął na naszej znajomości niezbyt przyjemny ślad. Niestety, jej nie zabierano do cyrku, a jeśli nawet zabierano, to nie na przedstawienia dla dorosłych, stąd też mogła mieć przez dłuższy czas różne wątpliwości co do budowy ludzkiego ciała, podczas, gdy ja byłam już na etapie stawów i rozważań w którą stronę można je zginać. Oczywiście, rozważania na temat stawów związane były z planowaną przeze mnie akrobacją. Ona takich ambicji nie miała.
Wracając jednak do spraw związanych z rozrywką, to do teatru nie chodziło się ot, tak sobie... Trzeba było to wyjście wcześniej zaplanować.
Na naszym podwórzu premierę w teatrze zapowiadały dodatkowe wiadra z kwiatami sprowadzane przez kwiaciarkę mieszkającą na rogu ulicy. Towarzyszyły temu rozmowy z sąsiadami na temat nowego przedstawienia i bukietów, które trzeba będzie wręczyć. Przy okazji ustalano kto dostanie kosz kwiatów, a kto wiązankę i z czego ma to być zrobione. Padały przy tym wypowiadane z szacunkiem i z zachwytem jakieś niepospolite nazwiska. Mówiły mi one jednak niewiele, było to
bowiem w czasach, gdy aktor i odgrywana przez niego postać stanowiły dla mnie nierozerwalną całość. Faktem jest, że kwiaciarka potrafiła zrobić odpowiednią atmosferę wokół premiery w teatrze. Ponieważ była to starsza osoba, więc można przypuszczać, że musiała opanować tę sztukę jeszcze w okresie międzywojennym.
Gdy wreszcie zakupiło się bilety, należało koniecznie przemyśleć kwestię ubioru, w którym pójdzie się na spektakl i sprawdzić swój wygląd w domu przed lustrem. Ubiór musiał być elegancki. Te zasady dotyczyły spektakli przeznaczonych dla widzów dorosłych. Mniej rygorystycznie traktowano nieliczne przedstawienia dla dzieci.
Rodzice chodzili na wszystkie premiery – dziadkowie bywali w teatrze rzadziej. O dziwo, dosyć często byłam zabierana na sztuki przeznaczone dla dorosłych. Zdziwionym moją obecnością bileterkom rodzice tłumaczyli, że nie ma z kim dziecka zostawić w domu. Nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego tak robili. Cieszył mnie sam fakt, że mogę uczestniczyć w wieczornej imprezie i wszyscy traktują moją osobę bardzo poważnie. Zazwyczaj byłam jedynym dzieckiem na widowni. Siadaliśmy w loży albo na balkonie w pierwszym rzędzie, więc z widokiem na scenę nie miałam problemu.
Z oglądanych, nie przeznaczonych dla dzieci sztuk rozumiałam niewiele. „Wesele” Wyspiańskiego wydało mi się całkiem dobrze zapowiadającą się bajką – są tam przecież dzieci, z którymi mogłam utożsamiać się - niestety, zakończoną bezsensownie chociaż bardzo niepokojąco. Po wyjściu z teatru usiłowałam dowiedzieć się od rodziców co właściwie stało się tym ludziom / chodziło, rzecz jasna, o bohaterów sztuki /, ale dokładnej odpowiedzi nie uzyskałam. Z innymi
spektaklami było chyba jeszcze gorzej.
Największe wrażenie zrobiła na mnie jakaś komedia kryminalna, której tytułu dzisiaj nawet nie pamiętam. Teatr postanowił wówczas wzbogacić swój repertuar o sztuki z wątkiem sensacyjnym. Publiczność przyjęła to z entuzjazmem i bawiła się doskonale. Ja natomiast przez cały czas dzwoniłam ze strachu zębami. W czasie przerwy postanowiłam nie wychodzić ani do bufetu, ani do toalety w obawie, że ktoś zauważy moje zdenerwowanie. Siedzieliśmy wtedy na balkonie, gdzie parę krzeseł dalej ulokowali się sąsiedzi z naszej kamienicy. Nie chciałam, żeby gadali później o tym, jak nie umiałam zachować się na sztuce dla dorosłych, i że dzieci nie powinno się na takie rzeczy zabierać. Moje nerwy nie wytrzymały jednak ostatniego aktu, gdy w świetle błyskawic ukazała się w oknie tarasu krwawa głowa mężczyzny. Wprawdzie szybko wyjaśniono, że to, co wszyscy wzięli za krew było jedynie farbą ze świeżo pomalowanej skrzynki na listy, o którą bohater sztuki niechcący, po pijanemu oparł się, ale mnie to wcale nie uspokoiło. Do domu wracałam cała rozdygotana a w nocy ze strachem wpatrywałam się w okno przy moim łóżku, sądząc, że krwawa głowa w każdej chwili może ujawnić swoją obecność. Gdybym mogła popatrzeć na siebie z boku , to zobaczyłabym pewnie scenę ze znanego filmu, który miał powstać ileś tam lat później. Mam namyśli „Rękopis znaleziony w Saragossie” według powieści Wacława Potockiego, w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, gdzie w jednym z epizodów znakomity komediowy aktor Bogumił Kobiela, w koszuli nocnej i w szlafmycy, dostrzega uciekającego przez okno kochanka żony i bierze go za upiorną krwawą głowę. Sztuki dla dzieci, w rodzaju „Ucznia czarnoksiężnika” i „Kota w
butach” nie robiły na mnie tak dużego wrażenia, chociaż podobały mi się.
W tamtych czasach moja przyjaciółka w teatrze, podobnie jak w cyrku nie bywała, toteż z niezwykłym zainteresowaniem wysłuchiwała moich nieudolnych recenzji. Były dla niej rewelacją i w ogóle czymś w rodzaju „zakazanego owocu”. Wydaje mi się, że zazdrościła mi wtedy tych miejsc, gdzie zabierali mnie rodzice a ona nie mogła tam w żaden sposób dostać się.
Przyszedł w końcu moment, gdy teatr zamknięto z powodu od dawna planowanego remontu. Musiały to być, jeśli dobrze pamiętam, przede wszystkim miesiące wakacyjne, ponieważ pierwszy spektakl po remoncie odbył się w ciepłą, słoneczną niedzielę pod koniec lata lub na początku jesieni. Przyjechała wówczas do nas koleżanka mojej matki – taka jeszcze z lat szkolnych. Mieszkała w innym mieście i była tam urzędniczką w Urzędzie Miasta potocznie zwanym magistratem. Takie zdarzenie stwarzało świetną okazję, by pójść z gościem do teatru i obejrzeć budynek po remoncie. Wcześniej jednak byliśmy na długim spacerze po stadionie, po obrzeżach lasu i po parku, aby przynajmniej częściowo pokazać również inne uroki naszego miasta.
Teatr po remoncie rzeczywiście wglądał inaczej – korytarze, szatnie, toalety, widownia, palarnia – to wszystko tchnęło teraz świeżością i nowoczesnymi zmianami. Poprawiono też system grzewczy. Najbardziej jednak imponujący był nowy olbrzymi żyrandol nad widownią. Z dużym zainteresowaniem obserwowaliśmy jak przygasa, gaśnie a później znowu zapala się. Mieliśmy miejsce w loży, więc żyrandol mogliśmy dokładnie obserwować.
Następnego dnia musiałam oczywiście zdać ze wszystkiego relację przyjaciółce. Opowiedziałam jej szczegółowo o zmianach w teatrze.
- Ale wiesz... - powiedziałam na koniec – sztuka tym razem nie była ciekawa. Za dużo gadali. Było tak nudno, że aż dostałam mdłości od pastylek miętowych w czekoladzie. Podobała mi się tylko wielka szachownica na scenie. Chodził po niej Napoleon... Miał czarny kapelusz, błękitną kurtkę, białe obcisłe spodnie i czarne wysokie buty.
- Tak? I co? - zaciekawiła się.
- Nie wiem. Musiałam biec do ubikacji, żeby zwymiotować – wyznałam z zakłopotaniem.
- A jaki tytuł miała ta sztuka?
„- Wojna i pokój”.
- Aha... - pokiwała ze zrozumieniem głową i o nic więcej mnie nie pytała.
Upłynął jakiś czas ale jej rodzice nadal nie mieli przekonania ani do teatru, ani do cyrku... W tej sytuacji moja babcia za którymś razem postanowiła zabrać nas obie na przedstawienie dla dzieci grane w teatrze dramatycznym przed południem. I tym razem postarała się o miejsca w loży, tyle, że w prawej, w której moi rodzice nie siadali.
Przez jakiś czas wszystko było dobrze – spektakl podobał nam się – niestety, tylko do pewnego momentu... Gdy na scenie ze studni stanowiącej jeden z elementów dekoracji zaczęły wychodzić czarne węże, usłyszałam obok siebie płaczliwy głos: ” ja się boję”.
No cóż, według mnie teatr był takim miejscem, gdzie czasami należało się bać, ale po doświadczeniach z komedią kryminalną wiedziałam, że nie należy z tym przesadzać.
- Nie bój się... Węże nie są prawdziwe – próbowałam zadziałać uspokajająco.
Niestety, nie odniosło to właściwego skutku.
- Ja się boję – wyszeptała ponownie moja przyjaciółka i zaczęła podnosić się z miejsca.
- Nie wygłupiaj się... Dokąd idziesz? - chwyciłam ją za rękę.
- Wychodzę... - zasyczała przez zęby.
Babcia też zaniepokoiła się.
- Nie możesz sama wyjść... Uspokój się. Nic się nie dzieje. Wszyscy siedzą i nikt nie wychodzi...
- Nie chcę tu zostać. Boję się... - usłyszała w odpowiedzi.
Byłam wściekła. Akcja sztuki w najlepsze rozwijała się – sporo jeszcze zostało do końca.
Scena z wężami stanowiła tylko epizod i wcale nie była drastyczna, więcopuszczenie w tym momencie widowni niewiele miało sensu. Z drugiej strony, nie wypadało awanturować się z histeryczką w czasie trwania spektaklu.
- Zamknij oczy i poczekaj aż znikną – poradziłam jej.
Posłuchała mnie ale długo nie wytrzymałą z zamkniętymi oczami. Otworzyła je po kilku sekundach.
- One dalej są – jęknęła.
W końcu babcia znalazła jakieś rozwiązanie:
- Idź pod drzwi, stań tam i odwróć się twarzą do ściany. Jak węże znikną to zawołamy cię.
Zrobiła jak jej kazano i dzięki temu jakoś wytrwała do końca sztuki.
Wydaje mi się, że po tym incydencie teatr dramatyczny przestał ją interesować. Zostawiła to sobie na później i skupiła się na teatrze lalkowym.
Teatr lalkowy też znajdował się blisko domu, ale w kierunku przeciwnym do teatru dramatycznego. Dla mnie to miejsce było szczególne - przede wszystkim dlatego, że mieściły się tuż obok dwie instytucje budzące moje obawy i wątpliwości.
A co tam..,skoro mogła moja przyjaciółka bać się sztucznych węży w teatrze, to ja
mogłam bać się czegoś innego.
Pierwszą z tych instytucji była specjalistyczna przychodnia lekarska. Każda poważniejsza choroba w rodzinie wiązała się z wizytą w niej i ze stresem z tym związanym. Byli tu więc lekarze od ciała, których bałam się panicznie.
Po przeciwnej stronie ulicy mieściła się instytucja budząca uczucia mieszane. Kształciła ona lekarzy duszy, czyli duchownych – mam namyśli Seminarium Duchowne. Wprawdzie chodzić tam nie musieliśmy, a nawet nie mieliśmy do tego prawa, ale świadomość, że w tych murach przebywają sami księża w moim przypadku wywoływała lekką zgrozę. Kiedy byłam już nieco starsza, irytowały mnie źle przysłonięte okna przychodni wychodzące wprost na okna Seminarium. Ksiądz nie kojarzył mi się z niczym dobrym.
Zostawmy jednak ten temat i wróćmy do rozrywki...
Teatr lalkowy mieścił się w podwórzu za Seminarium, w małym, parterowym budynku. Gdyby nie gablota z afiszem teatralnym przy bramie prowadzącej na podwórze, trudno byłoby zauważyć, że tam jest. Nie znałam wtedy jeszcze Krakowa i jego zaułków, toteż niezmiennie odnosiłam wrażenie, że miejsce to jest jedyne i niepowtarzalne.
Idąc na przedstawienie miałam tę frajdę, że nie jestem prowadzona do lekarza, więc czekają mnie same miłe rzeczy. Jeśli jeszcze udało się po drodze nie spotkać grupy czarnych kleryków, to spacer taki uznawałam za udany.
Do teatrzyku lalkowego przeważnie chodziłam z dziadkiem albo z mamą. Niekiedy
towarzyszyła nam moja przyjaciółka, ale tylko wtedy, gdy jej przedszkole nie
wykupiło biletów na przedstawienie.
Myślę, że najbardziej w tym wszystkim interesowało nas to, jak robi się teatr lalkowy, z czego wykonane są kukiełki i jak to się dzieje, że mogą poruszać się? Bardzo dokładnie było to między nami omawiane i same próbowałyśmy rozwinąć swoje zdolności twórcze. Zapotrzebowanie na nowe treści mieściło się jakby na drugim planie. Do aktorów, którzy niekiedy starali się nawiązać bezpośredni kontakt z widzami, miałyśmy spory dystans. Chyba z tych powodów dość szybko zaczęłyśmy wyrastać z teatru lalkowego. Z resztą, w tamtych czasach był on adresowany przede wszystkim do najmłodszych widzów i nie próbował rywalizować z teatrem dramatycznym..
Największą konkurencję dla teatrów stanowiło szybko rozwijające się kino. W pewnym momencie zaczęło ono odgrywać bardzo ważną rolę. Na dodatek, zrobienie kina nie było rzeczą trudną – wystarczył projektor, film, duża, jasna płaszczyzna do rzucania obrazu i miejsce dla widzów. W naszym mieście kin było sporo. Latem wyświetlano też filmy na wolnym powietrzu.
Pierwszymi produktami tej dziedziny sztuki jakie musiałam obejrzeć, były straszne starocie, które mimo wszystko cieszyły się dużą popularnością. Swoją świetność przeżywały w okresie międzywojennym, ale i po wojnie, z braku czegoś lepszego chętnie je oglądano. Mam na myśli komedie pary dwóch duńskich komików – Pata i Patachona. Nie wiem czy zapamiętałabym je, bo niewiele potrafiłam z nich pojąć, gdyby nie to, że dorośli uporczywie mi i mojej przyjaciółce wmawiali jakieś podobieństwo do tej pary. Strasznie ich to cieszyło, a my nie rozumiałyśmy o co im chodzi? To, że ja byłam chuda i wysoka a ona mała i pulchna nie wydawało nam się wystarczającym powodem, by przeprowadzać takie głupie porównanie i jeszcze sobie żartować. Myślę, że było to mocno naciągane, bo przecież, idąc tym tropem, można by nas z biegiem czasu porównywać do nowych komediowych postaci – chociażby do Pawlaka i Kargula z filmu Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi” - a tego później nikt już nie miał odwagi zrobić. Wtedy jednak śmiali się z nas bez żenady - można by powiedzieć: „jak głupi do sera”.
Dopiero „Król Maciuś I” - oparty na motywach powieści Kornela Makuszyńskiego i wyreżyserowany przez Wandę Jakubowską zafunkcjonował jako chyba pierwszy film
z tamtego okresu adresowany do dzieci.
Być może przekazywał jakieś istotne treści, ale do mnie jakoś one nie dotarły. Krótko mówiąc, nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Poza tym, myślę, że pisanie w tym miejscu o kinie w szczegółach nie ma wielkiego sensu, Rozwijało się ono zgodnie z tym, co można wyczytać w każdej historii kina. U nas ograniczała je cenzura i brak środków na kupowanie nowości. Mimo tych przeszkód kino dostarczało rozrywki najłatwiej dostępnej - mały ekran dość szybko zastąpiony został przez ekran panoramiczny a film kolorowy powoli zaczął wypierać film czarno-biały. Pojawiła się wreszcie również telewizja. Dzięki niej można było poznać stare filmy - w kinach wyświetlano przeważnie nowości i filmy z ostatnich lat.
Pójście do kina było niewątpliwie przyjemnością ale nie stanowiło zdarzenia szczególnego, wymagającego jakiegoś celebrowania - no, chyba, że ktoś próbował dostać się na film dla niego niedozwolony, czyli przeznaczony dla widzów dorosłych. W takiej sytuacji oszukiwanie bileterek co do swojego wieku dostarczało dodatkowych emocji. Starsze dziewczyny chodziły pod kino w poszukiwaniu okazji do zawarcia nowych znajomości. Była to czynność niezbyt przyzwoita. Dla
niektórych „stanie pod kinem”oznaczało niemal to samo, co „stanie pod latarnią”. Ten zwyczaj zaczął zanikać wraz z pojawieniem się innych, ciekawszych miejsc do stania, tak więc ja i moja przyjaciółka nie musiałyśmy już przed nikim tłumaczyć się ze zbyt długiego studiowania plakatów i fotosów filmowych.
Jednak z chodzeniem do kina nie wiązało się w naszym przypadku nic szczególnego, toteż niewiele da się o tym powiedzieć. Cała uwaga skupiona była na filmach, które robiły wrażenie większe lub mniejsze. Oprócz tego pobudzały fantazję i wywoływały tęsknotę za innym, ciekawszym życiem. Oczywiście, obowiązkowo musiałyśmy mieć swoich filmowych idoli – takich, którzy imponowali nam wyglądem i sposobem bycia. Celowała w tym moja przyjaciółka – łatwo podlegała różnym fascynacjom.
Były też legendy związane z kinem. My akurat dorastałyśmy w niepokojącej
atmosferze związanej z filmem wyreżyserowanym przez Andrzeja Wajdę, według powieści Jerzego Andrzejewskiego - „Popiół i diament”. Film powstał w 1958 roku i w powszechnej opinii widzów zasłużył na miano arcydzieła polskiej szkoły filmowej. Wprawdzie nie został dopuszczony do konkursu głównego na festiwalu w Cannes, dostał za to nagrodę FIPRESCI na festiwalu w Wenecji. Zbigniew Cybulski grający w nim głównego bohatera porównywany był z aktorem Jamesem Deanem – amerykańskim symbolem buntu młodego pokolenia. Z czasem atmosfera wokół „Popiołu i diamentu” stała się jeszcze bardziej niepokojąca z powodu tragicznych zgonów trzech czołowych aktorów grających w filmie – Zbigniewa Cybulskiego w 1967 roku, Bogumiła Kobieli w 1969 roku i Adama Pawlikowskiego w roku 1976.
Chyba pierwszą osobą, która zwróciła moją uwagę na ten film była Baśka – ta od czarnego wujka. Z okazji swoich imienin, czyli z okazji Barbórki zaprosiła mnie któregoś razu do domu na uroczyste przyjęcie. Przyjęcia wprawdzie nie było – tylko herbata, kawałek placka i cukierki, które przyniosłam. Gości też nie było, oprócz kolegi z sąsiedztw ale ten zaraz sobie poszedł. Żeby uatrakcyjnić tę niezbyt udaną imprezę, Baśka postanowiła zdradzić mi swoją tajemnicę. Zaprowadziła mnie do kuchni, gdzie w rogu stała nocna szafka – bardzo podobna do tej, która była u nas...
- To moja szafka – powiedziała Baśka. - Chcesz zobaczyć co w niej mam?
Kiwnęłam głową a wtedy Baśka otworzyła drzwiczki. W środku znajdowało się coś, co można było z powodzeniem określić jako tabernakulum – serwetki i pudełeczka a na czołowym miejscu przyczepione do ścianki szafki zdjęcie mężczyzny w czarnej skórzanej kurtce i w ciemnych okularach.
- To Zbyszek Cybulski... - poinformowała mnie Baśka. - Kocham się w nim – dodała.
Wyznanie Baśki zabrzmiało bardzo poważnie. Nie wiedziałam co powiedzieć, więc tylko pokiwałam głową. W tym momencie Baśka wydała mi się bardzo dorosła. Od razu pomyślałam, że musiała oglądać filmy dozwolone od lat 18 i dlatego tak wydoroślała. Ale jakim sposobem? Wyglądała dokładnie na swój wiek i ani w ząb na trochę więcej – bileterki w kinie nie wpuściłyby jej na niedozwolony film. Wtedy przyszło mi do głowy kino letnie w pobliżu domu Baśki i możliwość oglądania filmów z dachów chlewików oraz garaży w podwórzu. Najbardziej ciekawi a przy tym niezamożni korzystali z tych możliwości. No cóż, czasami zaspokojenie ciekawości wymagało poświęceń.
Legenda dotycząca filmu „Popiół i diament” nie była, naturalnie jedyną legendą związaną z kinem. Poza tym, sam Cybulski grając w kolejnych filmach kolejne neurasteniczne, zgubione wewnętrznie ale bardzo sugestywne postacie tworzył dalszy ciąg własnej legendy niespodziewanie zamkniętej tragiczną śmiercią.
I tyle, jeśli idzie o kino...
Żeby obraz był pełny, należy również wspomnieć o dwóch masowych imprez stawiających na nogi całe miasto. Chodzi o pochód pierwszomajowy zwany Świętem Robotniczym, a w następnym miesiącu Boże Ciało – czyli święto kościelne. Początkowo, czyli w latach 50 pochód miał charakter dość urozmaiconej plastycznie manifestacji. Z czasem to się zmieniło. Obie imprezy stawały się coraz bardziej nudne z powodu swojej skostniałej formy. Niemniej jednak, były ważne i odbywały się w dni wolne od pracy.
Oprócz cyrku, teatru i kina można by jeszcze wziąć pod uwagę różne koncerty, które
ani mnie, ani moją przyjaciółkę nie interesowały w młodszym wieku. Zresztą, nikt na nie nie próbował nas zabierać, chociaż zdarzyły się takie, o których długo w mieście mówiono – chociażby koncert zespołu „Mazowsze” i koncert zespołu „Śląsk”.
Oczywiście, moi rodzice i dziadkowie na obu widowiskach byli. Tym czasem, nasze zainteresowanie muzyką póki co musiało ograniczyć się do radio. Dopiero później zaczęło się kolekcjonowanie płyt gramofonowych a jeszcze później pojawił się magnetofon pozwalający rejestrować różne dźwięki.