Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-12-16 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1595 |
RÓWNANIA Z NIEWIADOMYMI
By pisać o tym dziwacznym układzie, trzeba włożyć sporo wysiłku w ustalenie logicznych ciągów zdarzeń, ponieważ biegnący wciąż do przodu czas zagmatwał wszystko bardzo dokładnie.
Właśnie z tego powodu całość należy łączyć z historią nazwaną „Mów mi kotku”, bo, jak już wspomniałam, tam tkwią korzenie zdarzeń, które miały miejsce później. Wypada więc do pewnych rzeczy wrócić.
Przede wszystkim – do dziadka i do jego wieczornych oświadczeń: „Nu, trzeba posłać atamanu...”. Czy tylko chodziło mu o wyciągnięcie pościeli? A jeśli nie, to czy tkwił w tym jakiś dowcip lub szyderstwo, a może jednak szło o sprawy naprawdę ważne? Nie można było wykluczyć, że rzeczywiście istniał jakiś ataman, któremu dziadek coś w nocy posyłał – wtedy, gdy wszyscy już spali. Z perspektywy przeszłych lat wydaje się to nadal dość zagadkowe. Trzeba pamiętać o czasach, gdy rozgrywały się te zdarzenia – koniec okresu stalinowskiego i początek rządów Gomułki. Kim mógł być ten zagadkowy ataman, jeśli istniał?
Moje zachowania wtedy i w tym pokoju, gdy zostawałam w nim sama też mogły wydawać się dziwne - zwłaszcza zabawa w „wychodzenie z siebie i stawanie obok”. Nie wiem jaki diabeł nauczył mnie tego? Polegała ona między innymi na rytmicznym powtarzaniu co kilka sekund słowa „ja”. Było to jakby skupienie się na sobie, a jednocześnie mogło uchodzić za niemieckie słowo „tak”, co w efekcie przypominało rozmowę z jakimś nieznanym rozmówcą, w której z mojej strony padały tylko potwierdzenia. Chociażby tak:
Czy teraz jesteś sama w pokoju?
Ja....
Babcia jest pewnie w kuchni i gotuje obiad?
Ja...
A twoja mama ma dzisiaj dyżur?
Ja...
Pewnie jest brzydka pogoda, bo siedzisz w domu?
Ja...
Będziesz dzisiaj rysować?
Ja...
Itd... Bawiłam się w to w deszczowe i pochmurne dni leżąc wyciągnięta na dziadkowej otomanie, która z grubsza przypominała dzisiejsze wersalki - jakby powiedział dziadek: wtedy, kiedy była zła „pagoda”.Na szczęście, nikt mnie na tej zabawie nie przyłapał i dlatego nie musiałam tłumaczyć się ze swoich nienormalnych zachowań.
Zresztą, skupiałam się wyłącznie na sobie, toteż w takich chwilach nie podlegałam żadnym fantazjom. Przeglądając po latach dzienniki Witolda Gombrowicza od razu zauważyłam, że to „ja” było problemem nie tylko moim.
Kolega Tadek przestał interesować się mną, gdy pojawiła się przy mnie przyjaciółka. Później niepostrzeżenie w ogóle gdzieś zniknął. Myślę, że wcześniej przychodził do mnie jedynie z powodu czerwonego strażackiego wozu – zabawki, którą miałam.
Często myślałam o ojcu chrzestnym, o Świętach Bożego Narodzenia, o zabawie w ciuciubabkę i o młodzieńcu, którego udało mi się wtedy złapać. Jego podobieństwo do widywanego codziennie sąsiada spowodowało, że doskonale zapamiętałam tę twarz i sylwetkę. Próbowałam dowiedzieć się czegoś o nim od dorosłych, ale wszyscy jakoś dziwnie nabrali wody w usta. Sama wiedziałam tyle, że ma takie imię, jak trochę starszy ode mnie chłopak z sąsiedztwa, z którym grywałam w grę planszową „Chińczyk” i opychałam się suchymi skórkami od chleba zbieranymi przez nasze babcie na wypadek wybuchu kolejnej wojny. Pewna jednak byłam, że w tamte święta coś ważnego zostało ustalone i dotyczy to również mojej osoby. Wyglądało na to, że decyzje, które zapadły są dla wszystkich korzystne, bowiem ogólnie panowała atmosfera radosnego oczekiwania.
A później, w ciągu paru miesięcy wszystko się popsuło. Następny rok był już zupełnie inny niż poprzedni. Na dodatek, z biegiem czasu psuło się coraz bardziej. Najwyraźniej ktoś nie zamierzał dotrzymać umów, albo też zmienił kierunek działania.
O tym, kim był młodzieniec, dowiedziałam się, czy raczej domyśliłam się bardzo późno – na tyle późno, że nie mogło to już mieć żadnego znaczenia. Nie ma się zresztą czemu dziwić – od tamtych świąt upłynęło kilka lat, gdy nagle zapadła wokół niego ogólna zmowa milczenia, wpisał się bowiem na czarną listę emigrantów wyjeżdżając z Polski i nie wracając do kraju.
Rzecz jasna, zmowa milczenia nie mogła trwać wiecznie, ale zakłóciła ona normalne
relacje między ludźmi, którzy wcześniej znali się i utrzymywali ze sobą kontakty. Nie
dało się też pytać o pewne rzeczy wprost.
A jednak byli tacy, którzy coś wiedzieli, o czymś pamiętali i próbowali zasięgnąć
języka. Gdy byłam już na studiach, jeden z moich kolegów – pochodzący ze znanej i bywałej na różnych salonach rodziny, wspomniał coś przy mnie o lalce z Paryża. Od razu stanęła mi przed oczami moja Beatka. Pomyślałam, że mogła pochodzić z Paryża, bo u nas takich lalek nigdy wcześniej ani później nie widziałam. Niestety, w moich rękach Beatka najpierw przekształciła się w straszne czupiradło, a później poddawana różnym zabiegom w ogóle rozpadła się. Nawet do głowy mi nie przyszło, że powinnam z pietyzmem przechowywać ją. Moja matka skwitowała to krótko:
- Tobie nie warto nic dawać... Zaraz zepsujesz.
Pomyślałam, że dawanie zabawek, którymi nie można bawić się jest pozbawione sensu, ale nic nie powiedziałam.
W tej sytuacji wzmianka o lalce z Paryża najpierw przywołała wspomnienia, a później wprawiła mnie w konsternację, toteż rzucony temat wolałam zignorować.
Mój kolega nigdy nie dowiedział się – przynajmniej ode mnie - że byłam szczęśliwą posiadaczką lalki, która mogła pochodzić z Paryża. Może – niesłusznie. Może gdybym podjęła ten temat, usłyszałabym, przynajmniej z grubsza, o tym co w trawie piszczy. On z rodziną niekiedy wyjeżdżał do Francji i utrzymywał kontakty z mieszkającym tam Polakami, podczas gdy my, z różnych powodów nie mogliśmy nawet pomarzyć o wytknięciu nosa poza granice Polski. Był to okres ograniczeń paszportowych i ograniczeń dostępu do obcych walut.
Wprawdzie moja babcia niekiedy wspominała o prawdopodobieństwie wyjazdu poza Polskę, ale było to we wczesnych latach mojego dzieciństwa i przeważnie służyło odwróceniu uwagi od tego, co mam na talerzu. Zazwyczaj chodziło o nie lubiany przeze mnie makaron. Usiłowała mi w takich razach wmówić, że jest to coś niezwykle pysznego, co trzeba umieć jeść. Logika jej wypowiedzi była zazwyczaj taka – jeżeli nie nauczysz się jeść makaronu, to nigdy nigdzie nie pojedziesz.
Przymuszałam się więc do konsumpcji, myśląc, że niechęć do makaronu nie może
mnie ograniczać.
Tym czasem, jak mówi przysłowie - „Nie przyjdzie góra do Mahometa, to przyjdzie
Mahomet do góry”.Zdarzyło się to pewnej wiosny... Myślę, że była wiosna, ponieważ, jak pamiętam, miałam na sobie cienką kurtkę i spodnie– rybaczki. Wtedy nosiłam już krótkie włosy i byłam w takim okresie życia, gdy bardziej przypomina się chłopca niż dziewczynkę. Staliśmy w kilka osób na podwórzu, przy ganku – same starsze dzieciaki. Wtedy właśnie zajechał i zatrzymał się na środku podwórza dziwny samochód z obcą rejestracją. Dzisiaj pewnie nie wywołałby sensacji, ale wówczas na naszych ulicach czegoś takiego nie widywało się. Zobaczyliśmy ciemnowiśniowy mikrobus, który mógł pomieścić więcej niż cztery osoby. Drzwi auta otworzyły się i zaczęli wysiadać z niego jacyś ludzie. Jednocześnie na podwórze wybiegli nasi sąsiedzi. Całe to towarzystwo przystąpiło do powitania. Rzucali się sobie w ramiona, wymieniali pocałunki i wydawali radosne okrzyki. Wszystko wskazywało na to, że przyjechali krewni naszych sąsiadów.
Staliśmy przy ganku i gapiliśmy się na nich, bo i tak nie mieliśmy nic lepszego do roboty. Oni, tymczasem przystąpili do rozpakowywania się – wyciągnęli jakieś paczki z prezentami, torby z ubraniem i produkty żywnościowe, . po czym wszyscy zaczęli przenosić to do mieszkania. Na podwórzu zrobiło się takie zamieszanie, że nie potrafiłam stwierdzić ile osób wysiadło z mikrobusu. Zresztą, chyba wszystkich, nie tylko mnie, bardziej interesowały przedmioty niż ludzie, czyli – co goście przywieźli? Najbardziej zadziwiała lodówka w samochodzie.
To wścibstwo bez wątpienia rzucała się w oczy. Na dodatek towarzyszyły mu z naszej strony jakieś głupkowate komentarze, w rodzaju: „Ciekawe co jest w tych słoikach? Pewnie marynowana żaba?`. Wyobraźnia co do spraw kulinarnych tylko tyle mogła nam podsunąć. Musieliśmy wyglądać jak banda dzikusów przypatrująca się cywilizowanym przybyszom. Nasze uwagi chyba dotarły do uszu chłopaka, który był wśród pasażerów mikrobusu. Na oko wyglądał na 16, może 17 lat. Nie był wysoki, miał czarne włosy, ciemne oczy i śliczny, pomarańczowy sweter. Nie wiem, czy
mówił po polsku, ale słowo „żaba” pewnie zabrzmiało mu jakoś znajomo.
Może usłyszał „java”, bo wyciągnął z samochodu gitarę i oparty plecami o poręcz ganku, zaczął na niej brzdąkać, jak również coś podśpiewywać chyba po francusku. To przyciągnęło uwagę wszystkich gapiących się. Czekaliśmy, kiedy zacznie naprawdę śpiewać. Niestety, w międzyczasie samochód został całkowicie rozładowany i nie było już po co tkwić na podwórku – chłopak z gitarą poszedł do mieszkania. Na tym właściwie cała sprawa zakończyła się. Goście zamieszkali u sąsiadów, zachowywali się dyskretnie – w naszym mieszkaniu nawet przez ścianę nie słyszeliśmy ich - i aż do końca pobytu często gdzieś wyjeżdżali swoim mikrobusem. O tym, czy były jakieś konsekwencje tej wizyty – nie mam pojęcia. Przypuszczam, że mój ojciec wiedział coś na ten temat, ale w tym czasie był akurat obrażony na moją matką i nie chciał z nami rozmawiać. Później, kiedy wszystko wróciło do normy, nie było już o czym gadać. Z jakiego kraju goście przyjechali – nie ustaliliśmy. Wprawdzie ktoś utrzymywał, że są z Kanady, jednak nie musiała być to prawda.
W roku następnym zdarzyły się dwie bardzo ważne rzeczy. Niestety, udało mi się to wszystko ustalić po niewczasie, w związku z czym niczego wtedy nie mogłam przedsięwziąć.. A zresztą – niby co mogłabym zrobić, gdybym nawet wiedziała...
Po pierwsze – młodzieniec od ciuciubabki wyjechał z Polski i wszystko wskazywało na to, że nie ma zamiaru tu wracać. Po drugie... Nie, to na razie zostawię w spokoju...
Czas biegł nieubłaganie ale ja byłam z tego zadowolona. Bardzo chciałam być już dorosła. Nasi sąsiedzi, do których krewni zza granicy przyjechali mikrobusem wyprowadzili się. Na ich miejsce przyszła inna rodzina. Tym czasem świat wokół nas stawał się niemal z dnia na dzień coraz ciekawszy. Chociażby współczesna muzyka rozrywkowa... Fascynowała wszystkich młodych ludzi. Nie wypadało nawet nie znać się na tym. Jak na złość, w naszym mieszkaniu radio odbierało tak fatalnie, że prawie nie dawało się słuchać go. Było to tym dziwniejsze, że po ulicach chodzono z
odbiornikami radiowymi na baterie i był całkiem przyzwoity odbiór. Drogie magnetofony i trudno dostępne płyty gramofonowe też nie rozwiązywały problemu. W tych warunkach zainteresowanie muzyką - również rozrywkową - stawało się snobizmem i wymagało sporych poświęceń. Ja akurat nie wkładałam w to wiele wysiłku. Byłam odbiorcą raczej przypadkowym. Oczywiście, znałam utwory, które stawały się przebojami, bo odtwarzano je gdzie się dało, ale w moim przypadku na tym właściwie zainteresowanie muzyką rozrywkową kończyło się. Nie próbowałam niczego systematyzować ani śledzić życiorysów gwiazd muzycznych. Jeśli rozmawiałam o takich sprawach, to bez dogłębnego drążenia tematu.
Jedno muszę stwierdzić – rozmowy o muzyce, zespołach muzycznych i piosenkarzach w tamtych czasach były rzeczą tak powszechną, że nie mogły budzić żadnych podejrzeń - jeśli nawet ktoś robił aluzje pod moim adresem w takiej rozmowie, to ja traktowałam wszystko, jako dyskusję bez żadnych podtekstów na ogólnie interesujący temat.
Nie wiem kiedy, ale jakoś późno, gdy czas zatarł już wiele rzeczy w pamięci, przyszło mi do głowy, że tamta wizyta u ojca chrzestnego musiała wyglądać nieco inaczej, niż sobie to zapamiętałam. W pokoiku na pięterku oprócz mnie, mojej kuzynki i córki gospodarzy domu znajdował się chyba ktoś jeszcze, bo za dobrze bawiłyśmy się, jak na trzy osoby – były przecież jakieś tańce, śpiewy i różne wygłupy... Jak przez mgłę z tego obrazu zaczęła wyłaniać się postać wesołego chłopaka w wieku mojej kuzynki, który bardzo stara się, żebyśmy się nie nudziły. Jest to ktoś, kto ciągle zbiega do salonu na dole, żeby po chwili wrócić. Na pewno nie jest moim bratem, ani synem gospodarzy, ani też młodzieńcem od zabawy w ciuciubabkę.
Czasem zdarza się spotkać osobę, która od samego początku sprawia wrażenie kogoś, kogo zna się od dawna. Musiał to być właśnie ktoś taki. Poza tym... Po pierwsze - przypuszczam, że mój ojciec nie życzył sobie, żebym zapamiętała go i coś zrobił, żeby tak się właśnie stało. Po drugie – chyba nie chciano, bym zorientowała się, że chłopak źle mówi po polsku albo nawet i wcale. Gdyby było inaczej - pewnie lepiej zapadłby w moją pamięć. Na ten brak wymiany zdań mogłam nie zwrócić uwagi, albowiem często bawiłam się ze swoją głucho-niemą sąsiadką i fakt, że ktoś nie mówi nie budził mojego zdziwienia. Wystarczyła wyrazista mimika.
Naszą zabawę w końcu przerwali goście z salonu na parterze a później wszystko przemieszało się. W tej sytuacji w mojej pamięć pozostały osoby, które już znałam i młodzieniec od ciuciubabki, ponieważ był podobny do naszego sąsiada. Oprócz tego zapamiętałam śmiesznie wymawiane słowo „rondel”.
Byłam przekonana, że od tej chwili będziemy spotykać się w tym gronie częściej, ale myliłam się. Kuzynka po tej świątecznej wizycie była na kogoś obrażona, toteż z jej strony nie pojawiły się nawet ogólne komentarze, jakby cała sprawa nie była godna uwagi. Podejrzewałam, że mój brat musiał ją zdenerwować swoimi złośliwymi uwagami. Wyglądało na to, że tego wieczoru najlepiej bawiłam się ja...
Jak już wcześniej wspomniałam, bym przestała zastanawiać się nad tym, kto może poprosić mnie o rękę, przedstawiono mi dziewczynkę, która miała zostać moją najlepszą przyjaciółką.
Wyglądało to wszystko bardzo niewinnie ale i w tym układzie intrygantów nie zabrakło. Nie chcę już wnikać w zawiły problem układów towarzyskich, rodzinnych i mieszkaniowych, bo zajęłoby to zbyt dużo miejsca. Dość, że spowodowały one szybki przepływ informacji i reakcję tych, którzy trzymali rękę na pulsie. Byliśmy chyba z ich punktu widzenia nadaktywni. Trzeba było jakoś ograniczyć nasze pole działania. W związku z tym, może nie tak zaraz ale jednak wtedy podstępnie podstawiono mi Krasnoluda. Znałam go wcześniej, ponieważ miał brata w moim wieku. Krasnolud był trochę młodszy od swojego brata ale można już było z nim rozmawiać, tylko nie na wszystkie tematy. Ich rodzina wyprowadziła się z naszej kamienicy. Zostali w niej krewni, których często odwiedzali. W takich okolicznościach czasami nadarzała się okazja, by pogadać ze sobą stojąc przy wejściu na klatkę schodową czyli w bramie.
Tematy rozmów były różne. Brat Krasnoluda najchętniej rozmawiał o obrzydliwościach, bo sprawiało mu to dziwną satysfakcję. Ja próbowałam sprowadzić rozmowę na jakiś bardziej szlachetny temat.
No więc staliśmy w tej bramie i gadaliśmy – on o dżdżownicach, ja o kamieniach, gdyż chciałam dowiedzieć się, czy wie coś o krzesiwie. Krzesiwo było ulubionym tematem innego kolegi, toteż sądziłam, że tych tutaj również zainteresuje. Miejsce było jak najbardziej odpowiednie ku temu... Nikt nam nie przeszkadzał. Krasnolud też coś przebąkiwał – ale o dżdżownicach. Jedną nawet wyciągnął chyba z kieszeni...
I wtedy nagle coś go ugryzło... Jego reakcja była błyskawiczna - rzucił się na mnie... Cel tej napaści trudno było określić. Jego brat próbował go przytrzymać ale nie mógł sobie poradzić. Na szczęście, w tym momencie na schodach pojawiła się ich matka. Złapała Krasnoluda, co spowodowało, że zaczął się wyrywać i bić z nią. Dobrą chwilę trwało zanim opanowała sytuację.
Od tego dnia obaj bracia zaczęli unikać mnie. Najwyraźniej uznali, że musiałam zrobić coś szczególnego. Nie wiem czy udało się wydobyć z Krasnoluda jakieś informacje dotyczące tego zdarzenia, ale nie jestem do końca przekonana o niewinności jego brata w tej sprawie. Dość, że mieli teraz we własnym mniemaniu konkretny powód, by okazywać mi swoją niechęć.
Wracając jednak do dwóch wydarzeń, które miały miejsce rok po wizycie dziwnych gości w mikrobusie, to pierwszym z nich był wyjazd z Polski i pozostanie na emigracji młodzieńca od zabawy w ciuciubabkę.
Drugie wydarzenie mogło wydawać się znacznie mniej ważne – otóż w tym samym roku pewien młody człowiek z powodzeniem zaczął swoją karierę muzyczną.
Żeby było ciekawiej – zaczął ją nie we własnym kraju. Ponieważ były to czasy, gdy wielu młodych ludzi próbowało z większym lub mniejszym powodzeniem swoich sił w branży rozrywkowej i muzycznej, więc fakt ten wydawał się dość oczywisty – właściwie każdy, kto umiał śpiewać i grać na jakimś instrumencie starał się zaistnieć w świecie muzycznym.
Na znawcach show-biznesu początek tej kariery zrobił spore wrażenie ale cała reszta przyjęła to ze spokojem i z rezerwą. Do tej reszty zaliczał się również mój ojciec, którego współczesna muzyka rozrywkowa nie była w stanie zachwycić, i którego wcale nie martwiło to, że radio w naszym mieszkaniu ma zły odbiór. Ja również przyjęłam to z rezerwą, nie potrafię jednak wyjaśnić dlaczego, skoro piosenki podobały mi się. I tak było przez wiele lat...
Sygnały oraz informacje dotyczące owego artysty wprawdzie docierały do mnie, ale z opóźnieniem i jakby rozmyte. Zresztą, nie było w tym nic niepokojącego, ponieważ jest rzeczą naturalną, że człowiek nie może przywiązywać wagi do wszystkiego – a zwłaszcza do tego, co nie jest jego szczególną pasją. W końcu nadszedł czas, gdy ktoś postanowił zwrócić mi na niego uwagę.
W efekcie tych bardzo oględnych wskazówek i aluzji pojawił się którejś nocy dziwny sen, z gatunku tych nakręconych przez aktualne sytuacje, rozmowy i niejasne podszepty. Jego treść była prawdę mówiąc komiczna – jakiś narrator usiłował wytłumaczyć mi, że chodzi mu o kogoś, kto wprawdzie nie jest pięknym mężczyzną, ale powinnam przymknąć na to oko i zwrócić większą uwagę na jego poetycką twórczość muzyczną. Niestety, nie wymienił żadnego nazwiska.
Tak czy owak, tę senną sugestię potraktowałam dość poważnie i natychmiast wybrałam się na koncert pierwszego barda, który nie uchodził za pięknego mężczyznę i akurat występował w naszym mieście. Sądziłam, że skoro sen i koncert zaistniały niemal w tym samym czasie, to pewnie coś w tym jest. Jednak taki trop okazał się mylny - nie dopatrzyłam się w koncercie niczego szczególnego. Byłam tym bardzo rozczarowana...
Później jeszcze długo przyglądałam się różnym gwiazdom estrady, wątpiąc jednocześnie w jakość moich snów proroczych – bo co to za sen, który nie przychodzi w porę i nie zawiera bliższych wskazówek?
Wreszcie jakimś cudem informacja do mnie dotarła i wtedy ręce zupełnie mi opadły:
chyba odkryłam o kogo chodzi ale wolałam z nikim o tym nie rozmawiać, albowiem okazało się, że artysta jest cudzoziemcem, którego nie powinnam łączyć ze swoją osobą nawet w najśmielszych kombinacjach. Jednym słowem, według zasad zdrowego rozsądku była to kompletna bzdura. W tej sytuacji, żeby całą sprawę zamknąć zadałam sobie jeszcze raz pytanie: czy aby na pewno tak jest? O dziwo, odpowiedź nie była jednoznaczna...
Żeby nie rozpoczynać w tym momencie następnej historii, powiem tylko tyle, że według mojej wstępnej oceny chyba ktoś usiłował – o zgrozo - wciągnąć nieświadomego twórcę w realia i zawiłości polskiej literatury romantycznej.
oceny: bezbłędne / znakomite
zbyt mało masz danych, żeby uzyskany wynik ciebie choć jakoś satysfakcjonował.
Co gorsze, przeoczenie, niedopowiedzenie, przesłyszenie się i spora nieledwie u wszystkich dezorientacja jest powszechną codziennością również nas-dorosłych, że o dziadkach nie wspomnę.
Najwybitniejsi wielcy Wielcy prywatnie byli najczęściej bardzo niepraktycznymi, rozkojarzonymi, ludźmi, którzy potrzebowali gosposi, kamerdynera, kucharki, obrączki, szofera /i żony/, żeby w spokoju i w uporządkowanym świecie móc robić to - co robili
/potrzebowali/ nie obrączki, a
P R A C Z K I
, i wściec się można, kiedy potem podobne e-nonsensy czytasz w swoim własnym komentarzu!