Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-02-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3207 |
NAGONKA
Pewnego dnia poszedłem z myśliwymi. Szliśmy kilka godzin gęsiego, jeden za drugim. Było nas ze sto osób. Wybrańcy myśliwi ze strzelbami, a naganiacze z pałkami w rękach, niektórzy z drewnianymi grzechotkami. Wydawały odgłos, jak uderzanie patykiem po sztachetach. Na ośmiu, dziesięciu naganiaczy przypadał jeden myśliwy.
Z wielkiego węża, wijącego się po białych pagórkach pól, zaczęliśmy w pewnej chwili zmieniać się w węża połykającego swój ogon. W miarę jak rósł jego apetyt i jak połykał on coraz więcej dzielących nas metrów, zaczęło zmniejszać się koło, które po jakimś czasie utworzyliśmy. Z początku było tak wielkie, że ledwie dostrzegtaliśmy czarne punkciki ludzi z naprzeciwka i nie można było odróżnić myśliwych od naganiaczy. W wielkiej bieli dokoła nas stały gdzieniegdzie pojedyncze drzewa, bądź rozkładały się długie cienie zarośli. Śnieg, przykrywając zboża, ścierniska, ugory i skiby zaoranej ziemi, zatarł mniejsze nierówności, bruzdy, rowy i wykroty. Poruszaliśmy się jakby płynąc na falach pagórków, raz w górę, to znów w dół, czekając na pojawienie się stad upragnionej zwierzyny.
Już wyobrażałem sobie jelenie, sarny i dziki szamoczące się w matni, którą, w miarę posuwania się do przodu, zaciągaliśmy na wielkiej przestrzeni i która, w miarę zmniejszania się, przybliżała nas do upragnionej zdobyczy. Wydawało mi się, że słońce, w którego blasku wszystko wokoło mieniło się i srebrzyło, czeka na wspaniały widok zbliżającej się walki. Zaciskałem swój kij w ręku i wymachiwałem nim groźnie, szykując się na bohaterskie starcie z potężnym dzikim zwierzem. Na razie szliśmy i szliśmy, mając jeden drugiego obok siebie. Z naprzeciwka bardzo, bardzo daleko, zbliżały się punkciki. Tak powoli, że ich ruch był z początku niewidoczny.
Nagle z kępy krzewów przede mną wyskoczył zwierz i zaczął uciekać. Z wielkiego odyńca, którego czekałem, zamienił się dość szybko w zająca szaraka. Wielkimi susami pędził w kierunku środka pętli. Krzyknąłem z podniecenia. Myśliwi błyskawicznie przystawili strzelby kolbami do ramion, wymierzyli starannie, podążając lufami w kierunku celu i wypalili. Rozległy się suche trzaski wystrzałów. Znad strzelb uniosły się w górę małe dymki. Uciekający zając zaczął kreślić na śniegu zygzaki. Myśliwi wystrzelili raz jeszcze i jeszcze raz. Szarak umykał nadal, jakby każdy strzał dawał mu nowego kopniaka, do przodu i w bok. Gdy był już od nas daleko, myśliwi przestali strzelać.
Teraz dopiero zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo lubię ciszę i jak nie znoszę odgłosów wystrzałów. Pomyślałem, że uwielbiam słuchać szumu fal na jeziorze, szemrzącego strumyka, świstów wiatru, uderzeń dzwonu dobiegających z kościoła. Gdy o nim pomyślałem, właśnie odezwał się, ale znacznie dalej niż zawsze. Uświadomiłem sobie, że czasem rozumiem, o czym mówią pole, las i niebo. Zrobiło mi się smutno.
oceny: bezbłędne / znakomite