Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-05-17 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1944 |
Kiedy spotkasz wariata wiedz, że spotkałeś swoje alter ego. Uwięzione w głowie kajdanami wychowania, konwenansów, zasad i siły woli. Nigdy nie wiesz, jaka jest wytrzymałość tych okowów. Co się musi stać, żeby pękły. I wtedy stajesz się tym, kim byłeś dziesiątki tysięcy lat temu. Pół-zwierzęciem, myślącym tylko o jedzeniu, kopulacji i przetrwaniu.
Wypracowane przez cywilizację trybiki pracują bez zgrzytów. Spożywasz posiłek sztućcami, potrzeby fizjologiczne załatwiasz w miejscach ustronnych i do tego przeznaczonych, chodzisz w butach i myślisz o zmianie samochodu. I nagle coś (ktoś) wsypuje piasek w te trybiki...
Jaki piasek z pustynnych samumów dostał się w mój mechanizm i spowodował, że spakowałem walizkę i przeprowadziłem się do znajomego, który mieszka samotnie w małej chałupie?
Zostawiłem żonę, dzieci i dom. Andrzej pił od miesiąca, więc jako zadeklarowany alkoholik dołączyłem do niego z prawie religijną ekstazą i nabożnym skupieniem.
I się zaczęło.
Skończyło po miesiącu policją i karetką, która zawiozła mnie tu, gdzie jestem.
*
Ubrany w szpitalną pidżamę dziadek przemierzał drobnymi kroczkami gejszy korytarz oddziału. Zawsze boso. W zasadzie ślepy, macał ściany, przedmioty, dotykał ludzi, obmacując twarze. Czułem wtedy dreszcz obrzydzenia, ale się nie wycofywałem. Żal mi było staruszka. Zarośnięty, z martwą twarzą i porzucony przez rodzinę, wędrował korytarzem dzień i noc. Kiedy natrafiał na przeszkodę, odwracał się jak robot. Zwrot i bezmyślnie wybrany nowy kierunek. Dziadek był nieodłączną częścią pejzażu szpitalnego korytarza jak konie na obrazach Kossaka. Może szukał jakiegoś określonego kształtu? Ulubionej lampy albo ukochanych rysów twarzy? Co pozostało w zasypanej piaskiem maszynie zwanej mózgiem?
Chodziłem z nim całą noc, czekając na wyzerowanie. Przywiozło mnie tu pogotowie w asyście policji po zgłoszeniu przez Magdę próby samobójczej. Ostra psychoza w ciągu alkoholowym. Zdesperowana dziewczyna, z którą komunikowałem się tylko przez Internet (do domu bym jej nie wpuścił), wbrew mojej woli postanowiła mnie ratować. Kiedy jeszcze byłem przytomny i sam chciałem sobie pomóc, jeździłem po szpitalach, prosząc, aby mnie przyjęli, bo się nie zatrzymam – to nie. Procedury. Muszę być wyzerowany. Alkoholik, który dobrowolnie przejdzie przez piekło zespołu odstawienia!? Odmowy przyjęcia oprawię kiedyś w ramki i powieszę nad kominkiem. Jeśli będę go miał.
Teraz musieli przyjąć, choć miałem trzy i pół promila, ale zamknęli na oddziale psychiatrycznym o zaostrzonych procedurach i czekali aż będzie zero we krwi. Szaleństwo ciała i umysłu. Waliłem potajemnie głową o ścianę, klęczałem na podłodze, zwijając się jak robak na haczyku, wsadzałem gorący łeb pod kran z zimną wodą. Wewnątrz przypominałem meduzę, wyrzuconą przypływem alkoholowego morza na brzeg trzeźwienia. Każde włókno mięśni wyło, a potem, w miarę ubywania promili, zaczynało taniec, przypominający pląsawicę świętego Wita. Drgały mi usta, nogi, język, oczy. Każda część ciała żyła jakby własnym życiem.
Dziadek dreptał obok. Czasami potykał się o mnie i badał rękami, co to za przedmiot przeszkadza mu w wędrówce. Odchodził zniechęcony. Nie byłem tym, czego szukał.
W ogóle nie byłem.
*
Z Magdą to dziwna historia. Taka nowoczesna.
Poznaliśmy się na portalu społecznościowym. Od słowa do słowa i zaiskrzyło.
Taka dziwna chemia, bo ta ujawnia się podobno przy bezpośrednim kontakcie.
Raczej alchemia. Alchemia słowa.
Te krążyły, stapiały w retortach wierszy pisanych przez oboje, hartowały w ogniu dyskusji i stawały się kamieniem filozoficznym dla stopniowych wyznań.
I powoli zamieniały w złoto.
Ale przecież nie widzieliśmy się! Nie dotykali. Nie słyszeli własnych głosów i nie patrzyli w oczy.
Dziwny świat elektromagnetycznych fal.
Więc zaczęła się wielka i trudna miłość w moim życiu. Ona mężatka i dzieci. Ja żonaty i dzieci.
Teraz ta dziewczyna, której nigdy nie spotkałem, chciała ratować mi życie.
Zwijając się na tym korytarzu, nienawidziłem jej.
*
Istniał kiedyś jedwabny szlak. Karawany przemierzały tysiące kilometrów przez góry i pustynie, przewożąc w jukach cenne bele materiału i kruchą, chińską porcelanę. Narażone na napady bandytów i koczowniczych plemion, sprzedawały swój towar w Europie na wagę złota.
A jak wygląda alkoholowy szlak? Może mieć kilkaset metrów do najbliższego sklepu, ale najeżony jest równie trudnymi przeszkodami terenowymi i zgrają rozbójników.
Resztki wstydu nie pozwalały mi chodzić w dzień po zakupy. Andrzej ma zaawansowaną polineuropatię i straszno–śmiesznie jest patrzeć, jak chodzi na sztywnych nogach. Jak idzie na tych szczudłach pod górę z siatką pełną pustych butelek. Te kilkaset metrów pokonywał w około czterdzieści minut.
Rozbójnicy to sąsiedzi, pilnie śledzący zza firanek poczynania innych, aby jak najszybciej przekazać wieści na całą dzielnicę oraz sępy, czyhające na darmowy napitek. Dlatego nie chodziłem w dzień. Zgrzytający trybik cywilizacji i wychowania nakazywał mi nieujawnianie się, codzienną kąpiel i golenie, choć trzęsące ręce powodowały coraz więcej ran. Chodziłem nocą na Orlen. Z kilometr. Też pod górę, ale mój stan zdrowia był dużo lepszy niż Andrzeja, toteż pokonywałem trasę prawie biegiem, gnany potrzebą natychmiastowego uzupełnienia życiodajnego płynu. Poza tym w nocy chłodniej, a panowały niemiłosierne upały. Wracałem wolniej. Wypijałem z gwinta pół butelki, w trzewiach rozlewało się rozkoszne ciepło, po chwili przenosząc z żołądka ożywcze impulsy, które uspokajały ręce i mózg. W drodze powrotnej mogłem pozwolić sobie na podziwianie rozgwieżdżonego nieba, szukając konstelacji i układając wiersze.
Czasami była to droga z przygodami. Wypiłem za budynkiem życiodajne dwieście gram, kiedy zaczepiła mnie elegancka blondynka w jasnokremowym kostiumie. Tak na oko około czterdziestki. W świetle ulicznej latarni wyglądała kusząco i niezwykle atrakcyjnie. Pachniała Dolce Galbaną i łyskaczem.
– Tak z gwinta? – zapytała.
– Pani z policji? Bo jeśli nie, to będzie pani łaskawa się nie wtrącać.
Podeszła bliżej.
– Nie wyglądasz na żula pijącego z flaszki o drugiej w nocy. – Obcesowo przeszła na ty.
Jasne. Wykąpany, przebrany (pranie nastawiałem raz na trzy dni w Andrzeja pralce), ogolony i wybalsamowany, oszukiwałem świat i siebie, że jestem normalnym facetem.
– To moje hobby. Jedni łowią ryby, a niektórzy walą pod CPN-em flaszki w nocy.
Przyjrzała mi się uważniej. W kamieniu zawieszonym na łańcuszku na jej szyi zamigotało. Miała głęboki dekolt i widać było podniecający przedziałek między piersiami.
– Pokłóciłam się strasznie z chłopem. Podwieźć cię? – Dotknęła mojego policzka.
Co będę szedł na piechotę. Poza tym mogę wziąć więcej piw, jak jest transport. Fakt, że piła nie miało dla mnie żadnego znaczenia. To jej problem.
Dom Andrzeja usytuowany jest pod lasem, zamienionym na park. Zatrzymała się małej zatoczce.
Zerżnąłem ją na masce jej bmw. Nie miała twarzy Magdy, jej głosu i zapachu, ale miała to, czego samiec potrzebuje od samicy. Właściwą i atrakcyjną anatomię.
Informacja o modelu i kolorze tej wypasionej bryki nic do sprawy nie wnosi. Do sprawy natomiast ma znaczenie informacja, że dostałem na odchodne butelkę Jacka Danielsa. Hojność prawniczek (zdążyła mi to powiedzieć) nie zna granic. Podobnie jak ich pazerność. Na seks też.
A potem nastąpiło załamanie alkoholowego szlaku w ciekawych okolicznościach...
*
Detoks. Dzień pierwszy.
Około piątej oddział budzi się do życia. O ile istnienie wielu jego pensjonariuszy można nazwać życiem. Wychodzi mała babuleńka. Siwe włosy, rozwichrzone we wszystkie strony. Krótkawa koszula nocna. Pod pachą ściska ogromną, elegancką, czerwoną torbę i idzie do łazienki. Jakie skarby może trzymać babcia w takiej pięknej torbie? Zdjęcia kochanych wnuków i akt notarialny kwatery na cmentarzu? Otwiera drzwi, ale rozmyśla się, przykuca na korytarzu i sika. Mocz rozlewa się po podłodze, mokra koszula. Babcia wyciąga z torby fajki, przypala i idzie na palarnię.
Dziadek krąży.
Wychodzi facet. Tak ze trzydzieści lat. Staje przede mną na baczność i salutuje.
– Panie poruczniku. Kapral Nowakowski prosi o pozwolenie zapalenia papierosa. – Po chwili pochyla mi się do ucha i konfidencjonalnym szeptem pyta – masz szluga? Głośno nie mówię, bo zaraz cię obskoczą. Damy radę. Byłem w Afganistanie.
Biedaku. Może ty i byłeś w jakimś „stanie”, ale najpewniej upojenia. Niemniej gada w miarę do rzeczy, wprowadzając mnie w świat oddziału. Podstawowa waluta to papierosy. Za nie można mieć tu wszystko. Poczynając od dupy, kończąc na flaszce wciąganej na sznurku przez kraty na palarni. Należy bezwzględnie opędzać się przed natrętami, próbującymi wyłudzić chociaż kilka machów. Ta z czerwoną torebką to była pracownica służb specjalnych. Za dużo wiedziała i zrobili z niej wariatkę. Ściska przy sobie kompromitujące dokumenty, dlatego nie rozstaje się z torbą. A ta wygolona na łyso dziewczyna...
Dziadek krąży.
Słucham jednym uchem, bo w środku mam galaretę. Z przodu głowy kłębią mi się czarne myśli konsekwencji tego, co zawaliłem przez ten miesiąc – terminy, praca, rodzina, Magda. Nie mam telefonu ani laptopa. Nie mam z nikim kontaktu. Dziewczyna nawet nie wie, gdzie mnie zawieźli.
Trzęsie mną strasznie. Godzinę temu miałem jeszcze jeden promil, to nic mi nie dadzą. Czekają, a ja wariuję. Mam łóżko z pasami w pokoju pod specjalnym nadzorem. Za szybą pielęgniarka cały czas monitoruje sytuację. Pozwalają mi chodzić, bo nic widocznego się ze mną nie dzieje. Kurewsko-mistrzowska szkoła oszustwa. Pod koniec maratonu miałem już omamy. Padaczka występuje ewentualnie dopiero w trzeciej dobie po odstawieniu. Ale mogę dostać napadu szału, więc są przygotowani. A ja trzymam resztką woli mózg i ciało na uwięzi poprawności. Jak długo?
Dziadek krąży.
Potężny kuksaniec w bok przywraca mnie na chwilę do rzeczywistości. Przechodząca obok kobieta ma wywalony na wierzch język. Już mam się wydrzeć, ale widzę, że tak samo trąca wszystkich mijanych, drzwi, ściany, parapety. Oczy ma nieprzytomne, pokryte jakby bielmem.
Kogo szukasz, kobieto? Może w normalnym świecie własnej psychiki byłaś nauczycielką i rozdawałaś takie kuksańce swoim niegrzecznym uczniom? Coś odebrało ci największą wartość człowieka – jego osobowość z wiedzą i pamięcią, a pozostał ci odruch dawania sójek. Pieprzone życie.
Ni stąd, ni zowąd przypomniał mi się tytuł książki przeczytanej dziesiątki lat temu – „Jeździec bez głowy” Thomasa Reida. Pełno tu jeźdźców bez głowy.
Dziadek krąży.
Mija godzina za godziną. Wypaliłem już całą paczkę. Poznałem na palarni rzeszę paranoików, schizofreników, psychotyków i innych -ików. Większość podleczona zachowywała się normalnie. Gdyby nie dziwnie formułowane zdania, natręctwa jednego tematu czy nagłe zwroty, nie domyśliłby się nikt, że coś im jest. W kiblu natrafiłem na kopulującą parę. Młoda dziewczyna o długich, kruczych włosach oraz delikatnej buźce i zarośniętego gościa koło pięćdziesiątki. Ona trzymała się zlewu, a on ją posuwał od tyłu.
Zaraz mnie rozerwie.
Dziadek krąży.
O jedenastej jest zero! Panie, dziękuję Ci, że mogłem przetrwać tyle godzin jako jeździec bez głowy. Dostaję zastrzyk relanium i czekam, wędrując z dziadkiem i innymi duchami. Ee, tam. Nic. Trzęsie dalej. Nerwy wibrują jak struna skrzypiec na najwyższym C. Po dwóch godzinach drugi zastrzyk. Wędruję dalej, żrąc się z myślami, zbierając kuksańce od Chyba Nauczycielki, i dymiąc jak stary parowóz wjeżdżający pod górę. Sto razy kładłem się na tym łóżku z czekającymi tęsknie pasami i sto razy zrywałem się po minucie. Zimny, śmierdzący pot oblewa mnie co chwila. Narastająca wata w mózgu nie wypiera czarnych jak smoła myśli. Jest jeszcze gorzej. Tylko czarne pozostają. Ginekolog wziernikowy od tej czarnej dziewuszki z kibla ma smartfona i na palarni zapodaje muzykę. Jest w moim wieku, to lecą stare, dobre kawałki Genesis, Deep Purple, Black Sabbath czy Oldfielda. Jakoś nieco lżej jest, słuchając własnej, trzeźwej młodości. Marzę, żeby usnąć. Nie spałem już od wielu nocy. Krótkie, najwyżej półgodzinne drzemki na granicy snu i jawy, kiedy te dwa światy całkiem mieszają się ze sobą, nie przynosiły żadnego wypoczynku.
Trzeci zastrzyk. Przytłumiony, krążę dalej z niezmordowanym w swych poszukiwaniach, dziadkiem. Kładą mnie w końcu przymusowo, bo podłączają kroplówki. Płynie w żyły zbawcza glukoza, elektrolity i sól fizjologiczna. To dobrze, tylko ten przymus leżenia. Ocipieję. Tęsknię za dziadkiem – wędrowniczkiem.
Wieczór. Po kolejnej iniekcji nie wiem już czego, mózg przypomina pomotany kłębek wełny, ale czarne chmury są. Ustępuje drżenie ciała. Odłączony od rurek idę po ścianie na palarnię. Trwa tam zażarta dyskusja o awanturze, jaką wywołał po południu jakiś psychotyk, domagając się wyjścia na żądanie. Nawyzywał ordynatora i personel od chujów, kurew, cip, złodziei (ukradli mu podobno pieniądze) i skurwysynów. Ponieważ nie jest ubezwłasnowolniony, wypisali go. Przed chwilą (jest dwudziesta pierwsza) przywiozła go policja nawalonego jak messerschmitt, pokrwawionego i szalejącego. Kogoś napadł i pobił. Odesłali go do innego szpitala. Dyskusja koncentruje się wokół problemu: powinni go przyjąć (mimo wypisu na żądanie) w takim stanie, czy nie?
Wyruszam z dziadkiem w drogę. Nic mnie nie może zmusić do spania...
*
Alkoholowy szlak załamał się w trzecim tygodniu. Dom Andrzeja jest podzielony na dwie części. Jeden pokój jest jego, a dwa pozostałe należą do matki, która wprawdzie mieszka gdzie indziej, ale to jej są dwa pokoje, w których urzęduję. Właśnie wróciła od córki z Francji, no i jest pytanie: co zrobi z dzikim lokatorem?
Uf, okazała się osobą niezwykle empatyczną. Na widok dwóch zmaltretowanych zwłok (Andrzej wygląda tragicznie, ja, choć się pilnuję z higieną, to trochę spuchłem i schudłem), zabrała się za sprzątanie, mycie, zmianę pościeli i koszenie trawy wyrosłej na pół chłopa. Nie powiedziała mi ani słowa (szczególnie tego jednego: „spierdalaj”). Poprzedniej nocy, wiedząc, że przyjeżdża, sam nieco ogarnąłem kuchnię i wyrzuciłem na sąsiednią, pustą działkę ze trzydzieści butelek. Ugotowała ogromny gar krupniku na żeberkach. Andrzej nie je, ja żarłem jak świnia z koryta.
Tak błogo i bezpiecznie rozpoczęty dzień skończył się jednak awarią. Z ostatniej, szczudłowatej wyprawy mój współtowarzysz niedoli (albo radości chlania, jak wtedy uważałem), wrócił z kolegą i dwoma dziewczynami. Siksy. Najwyżej ze dwadzieścia lat. Nie znam, więc nie z osiedla. Nawet niebrzydkie, a może moje wyczucie piękna zmieniło się przez te trzy tygodnie. W końcu tylko krowa nie zmienia poglądów. Szczególnie, jeśli pije destrukcyjnie przez trzy tygodnie.
Nie wdając się jednakże w dywagacje z zakresu teorii piękna, wylądowałem z dziewczynami w części porządnej domu (czyli w pokojach matki Andrzeja). Panowie zostali, konsumując ambitnie przyniesioną żytniówkę (oczywiście wcześniej pociągnąłem pięć gulgów, czyli dokładnie dwieście gram). Opis zajęć w podgrupie sobie daruję, w końcu nie piszę scenariusza do filmów porno, ale istota problemu wyszła po wyjściu całej trójki.
Wspólne pieniądze trzymaliśmy w tekturowym pudełku w pokoju Andrzeja. Teraz było puste. Zniknęły nasze telefony i mój plecak leżący w przedpokoju. Bogu dziękować, że laptop i portfel były w innej części domu, gdzie trenowałem sprężyny łóżka. Koleś obrał nas z tego, co było w drugiej części domu.
Co robić? Została tylko karta, ale do bankomatu jest ze trzy kilometry. Nie ma po kogo zadzwonić, bo nie ma telefonu. Nadludzkim wysiłkiem pijanego mózgu udało mi się skontaktować z korporacją taksówkową. Od tej pory alkoholowy szlak podrożał jak ta chińska porcelana, dowieziona z trudem do Europy. Przyjeżdżał taryfiarz na internetowe zamówienie, brał moją kartę zbliżeniową i robił nam zakupy. Wszystko dlatego, że Andrzej już nie może chodzić, a ja w dzień nie wyjdę. Zawziąłem się i już. Zresztą, wygoda przeważyła szalę nad rozsądkiem.
Zaczynam mieć omamy. Widzę Magdę koło siebie, rozmawiam, kocham się z nią, czytam jej maile, by za chwilę otrzeźwieć w mokrych spodenkach. Podbiegam do laptopa. Nie ma żadnych wiadomości, to piszę. Wyznaję jej miłość, by za chwilę wyrzucać ze swojego życia. Po dziesięciu minutach nie wiem, czy napisałem coś naprawdę, czy mi się tylko śniło. Mówię do niej, deklamuję zapadłe w robaczywej pamięci wiersze Staffa czy Tuwima, a po chwili zdumiony stwierdzam, że jest noc i gadam do falującej w lekkim przeciągu firanki. Nie wiem, jaki jest dzień i miesiąc. Wtedy ratujące pięć gulgów i odrętwienie zahaczające o mistyczny stupor Buddy.
*
Detoks. Dzień drugi.
W zasadzie nieprzespana noc. Bez trzęsawki i tragedii, ale na wyłączonym mózgu. No, może nie całkiem, bo myśli o tym, co nawywijałem, cały czas pracują destrukcyjnie. Nogi mnie już bolą od tego łażenia, a płuca od palenia co piętnaście minut.
Rano obchód i zalecona kolejna porcja kroplówek i zastrzyków. Boli mnie już dupa. Relanium ma oleistą konsystencję, więc rozpiera się nieprzyjemnie pomiędzy tkankami. Leżę i próbuję czytać, ale to jeszcze nie ten czas. Jedyna atrakcja to szalejący w sali specjalnej naprzeciwko młodzieniec po dopalaczach. Przywiozła go policja po interwencji rodziny. Ganiał z nożem domowników, a teraz rozwalił drzwi izolatki i wypadł na korytarz. Obserwuję wszystko przez tę panoramiczną szybę dyżurki pielęgniarek. Wpadło dwóch rosłych pielęgniarzy, zapięło go w pasy, a pielęgniarka, nie certoląc się, dała przez ubranie zastrzyk. Nie wiem, co dostał, ale momentalnie zwiotczał i odpłynął. Ciekawe, czy coś się śni na takim rejsie chemicznym.
Próbuję wstać i przejść się ze stojakiem, ale krew natychmiast cofa się do rurki wenflonu i zatyka kroplówkę. Masakra teksańska piłą mechaniczną.
Dopiero po południu mnie odłączają, więc powoli idę na palarnię. Hurra, jest dziadek. Spotykam go za rogiem, jak obmacuje kaloryfer. W pomieszczeniu odbywa się wręcz przemysłowa produkcja papierosów, gra muzyka ze smartfona. Na środku tańczy para – łysa dziewczyna z twarzą jakby po poparzeniu i rudzielec w piżamie. Pod zakratowanymi oknami siedzą pacjenci, zastanawiając się, co będzie dziś na kolację i kto ma nocny dyżur. Jest Niby–nauczycielka i Czerwona Torebka. Te rozważania są niezwykle ważne, bo niektóre pielęgniarki rozganiają towarzystwo po dwudziestej drugiej, a inne pozwalają na swobodną imprezę.
Wracam do sali, a tu dziadek leży na korytarzu. Podchodzę bliżej – liże podłogę. Rany boskie, idę szybko do dyżurki.
– Siostro, coś się dzieje z dziadkiem. Leży i liże podłogę!
Uśmiechnęła się.
– Niech się pan nie przejmuje. To „normalne” idiotycznie zabrzmiało. – Jak mu się wydaje, że widzi jakiegoś śmiecia, to tak robi.
Wyszedłem. Nad dziadkiem stał chłopak, który leżał w sali obok. Uzależniony od Tramalu i „Oddechu Boga”. Mózg jak rzeszoto. Bełkotał w zasadzie, a nie mówił. Kiwałem głową potakująco, kiedy się do mnie zwracał, kompletnie nie wiedząc, o co chodzi.
Stał nad dziadkiem i pluł na niego.
O rzesz, kurwa mać! Doskoczyłem do gościa i z całej siły walnąłem go w klatę. Poleciał na ścianę, aż głucho jęknęło.
– Ty skurwielu! Co robisz?
– Ychyyy. Booo... buuuuty – zabełkotał.
Z dyżurki wyszedł pielęgniarz. Trząsłem się cały. Mięsień na policzku powodował jakiś dziwny tik-skurcz. Chłop wziął mnie pod ramię i zaprowadził na salę.
– Niech się pan uspokoi. „Tramalik” pluje często na pacjentów. Na nas zresztą też. Niedługo ma być przewieziony do domu opieki. Nic już z niego nie będzie. Zaraz przyjdzie siostra...
Dostałem dziś już chyba piąty zastrzyk. Dał mi radę. Usnąłem snem sprawiedliwego – pokonanego.
*
Zasłony są zaciągnięte, ale nie obchodzi mnie już, czy jest dzień, czy noc. Jesień czy zima. Chyba dzień, bo widzę otaczające mnie przedmioty: meble, łóżko, fotel, laptop. To czwarty tydzień naszego kopania się z koniem, czyli z alkoholem.
Andrzej śpi. Zazdroszczę mu tej umiejętności przesypiania kilku godzin. Siedzę z butelką niedopitej żytniówki w ręce i spekuluję: Wypić? To co będzie za dwie godziny? Zostawić na później? To co ja teraz zrobię? Dylematy behawioralne starego alkoholika. Wczoraj znalazłem na dnie torby sześć pastylek relanium. To resztka z poprzedniego odwyku, kiedy dostawałem, a już nie chciałem ich brać. Wrzucałem je wtedy właśnie do torby. Marzenie o śnie jest we mnie tak silne, że wziąłem wszystkie na raz. Nawet oka nie zmrużyłem. Do dupy z taką robotą.
Wiem, jak się skończą te jałowe rozważania. Za pięć, góra dziesięć minut wypiję tę resztę. Dlaczego? A dlaczego nie? Tylko strach, co za dwie godziny. Wezwę taryfę, ale musi przyjść moment, kiedy facet wróci, mówiąc, że nie ma na karcie środków. Co wtedy?
Pocieram nerwowo tę butelkę i nagle wyskakuje z niej dżin. Najprawdziwszy, w turbanie i w pozycji lotosu. Ma wprawdzie nieco fioletowy, purchawkowaty nos i zmęczoną twarz, ale nie ulega dla mnie wątpliwości – dżin.
Oddycham z ulgą.
– Witaj dżinie. Przybyłeś pewnie, aby spełnić moje trzy życzenia. A więc po pierwsze...
– Poczekaj, poczekaj. – Uśmiecha się szyderczo. – Jestem wprawdzie dżinem, ale żytniówki, a nie twoim. To ty spełnisz moje trzy życzenia.
Zbaraniałem.
– Tak, przyjacielu. To ty jesteś moim niewolnikiem, a nie odwrotnie. Więc po pierwsze: Będziesz pił dalej.
Przełknąłem gęstą ślinę. Gardło miałem suche jak pustynia Gobi.
– Dobrze, ale dasz mi coś w zamian?
– Tak. Sprawię, że twoja butelka będzie zawsze pełna. A raczej ty to sprawisz. Będziesz oszukiwał, kłamał i wyłudzał. Może potem będziesz kradł. Może będą się zmieniać etykiety i kolor butelek. Może pojawią się na nich skrzyżowane piszczele, a życiodajny płyn będzie miał kolor głębokiego fioletu. Ale butelka będzie zawsze pełna. Po drugie: nie opuścisz mnie aż do śmierci.
Kiwnąłem głową. Alkoholikiem pozostanę do końca życia. Nigdy nie przejmę kontroli nad piciem. Zresztą, kto wie, gdzie jest moja śmierć? Może czeka już za rogiem domu? Głupio sformułował swoje życzenia. Można być alkoholikiem i nie pić. Durny jest jak ta żytniówka.
– Po trzecie... – nadstawiłem ucha – po trzecie, przestaniesz ją kochać.
On wiedział i ja wiedziałem, o kim mówi. Fala gniewu przeleciała mi przez głowę. Musiał coś zobaczyć w mojej twarzy, bo mina mu nieco zrzedła.
– Nie – wycharczałem.
– Jak to – nie? Bez tego pozostałe są nieważne. Możesz mnie opuścić dla niej. To nie fair – zapiał dyszkantem.
Wstałem na chwiejnych nogach i zamachałem rękami. Ręce przeszły przez dżina jak przez kłęby tytoniowego dymu. Obraz zafalował i zaczął się rozmywać.
– Co robisz?! – głos dochodził z coraz większej dali – tyle ci przecież dałem i obiecałem dozgonną miłość, a ty wybierasz ją?
Przechyliłem butelkę i wypiłem resztę wódki. Potem usiadłem przy laptopie i wysłałem do Magdy pustego maila. Potem drugiego...
*
Detoks. Dzień trzeci.
Zaczyna być nudno albo ja powoli przystosowuję się do klimatu rodem z Monty Pythona w połączeniu z „Przerwaną lekcją muzyki”. Może ja się tu po prostu nadaję? Krążę z armią „żyjących inaczej” po korytarzu, zaczynam wsiąkać w atmosferę, problemy i układy na oddziale. Jak leżę pod kroplówkami (cały czas przepisywane w czasie obchodu porannego), mam odwiedzających nowych znajomych i nawet wspólne tematy. Zastrzyki w dalszym ciągu robią w głowie watolinę. Słucham muzyki na palarni, gadam o jakiś pierdołach i żyję.
Świat (a raczej Magda) przypomina jednak o sobie gdzieś z tyłu głowy. Zawisam wtedy na kratach okna wychodzącego na parking i czekam w napięciu. Może podjedzie jakiś obcy samochód i ona wysiądzie? Spojrzy w górę i pomacha do mnie? Czemu jej jeszcze nie ma? I choć wiem, że może teraz gotuje obiad, i wita męża wracającego z pracy, to czekam. Zdziwiony jestem też, że żona nie waruje pod drzwiami oddziału, czekając na mnie, tylko pojechała z chłopakami nad wodę. Jak to? A ja? Jestem potwornym egoistą, który nie rozumie, dlaczego nie sprawdza się teoria geocentryczna Ptolemeusza, gdzie centrum wszechświata nazywa się Piotruś. Świat doskonale obywa się beze mnie. To boli. Ten ból rodzi frustrację. Ta frustracja rodzi depresję. Ta depresja rodzi zapicia. Koło się zamyka. Uroboros pożera własny ogon.
Konsylium medyków uznało, że nie ma już zagrożenia padaczką, mózg mam dostatecznie zryty przez psychotropy, a fizycznie nie przypominam zwłok w zaawansowanym stadium rozkładu, więc można mnie przenieść na salę ogólną.
Nie zrobiła ona na mnie dobrego wrażenia. Staruszek przypominający warzywo, któremu pielęgniarki zmieniają tylko pampersy, wiecznie śpiący facet w moim wieku (pewnie leki) i młody chłopak (około dwudziestu pięciu lat), chyba po jakimś porażeniu mózgowym. W zasadzie jego mowa jest całkowicie niezrozumiała. Chodzi, trzymając się ciągle za jaja, pewnie ma ADHD, bo ciągle podchodzi do mnie, coś bełkocze, bierze moje rzeczy, żeby je rozrzucać po całej sali. Czasami siedzi na łóżku, kiwając się jak dziecko z chorobą sierocą i płacze, mówiąc ciągle jedyne słowo, które u niego rozumiem: „mama”. Jego sytuacja paradoksalnie przywraca mi jednak wiarę w człowieka. Rodzice są u niego codziennie po parę godzin. Matka myje go i karmi. Ojciec wyprowadza na spacer. Leżę na łóżku obok i udaję, że czytam, obserwując kątem oka, i słuchając, jak do niego mówią, głaskają go, uspokajają. Że jutro też na pewno będą. A chłopak się uspokaja i zasypia. Dopiero wtedy odchodzą. Siła rodzicielskiej miłości i przywiązania.
Wieczorem życie towarzyskie przenosi się do palarni. Muzyka gra, produkcja wre. Czarna dziewuszka siedzi na kolanach swojego lekarza. Iwona z nerwicą natręctw ciągle opowiada o gotowaniu, wypiekach i przepisach. Reszta podleczonych wspomina życie z tamtej strony krat, pobyty w różnych szpitalach, lekarzy, drobiazgowo analizuje swoje choroby. Wsiąkam powoli w ten klimat. Wtrącam się do rozmów, zabieram głos, dyskutuję. Zaczyna się robić normalny świat w nienormalnym miejscu. Albo odwrotnie.
Dziadka widzę co jakiś czas przez szybę w drzwiach palarni, czyli wszystko jest okay.
W nocy kochałem się z Magdą. Czułem niemal fizycznie jej dotyk, wilgotne usta, które dotykają moich. Tylko czemu szarpie mnie za głowę?! Zrywam się. Nade mną stoi mój sąsiad – chłopaczyna. Cieknie mi po twarzy strużka śliny, która wisi mu u brody. Szarpie moją poduszkę, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki. Drugą ręką trzyma moją dłoń. To taka jest wilgoć i dotyk Magdy?
Odprowadzam go na jego łóżko i nie śpię już do rana.
Nad ranem dziadek zmarł. Nikt nie wiedział, kiedy. Czy odszedł we śnie (dostał na noc zastrzyk uspokajający), czy obudził się i przymierzał do kolejnej wędrówki? Teraz pewnie wyruszył już na szlak i z pewnością znajdzie to, czego bezskutecznie szukał tutaj.
Podczas obchodu proszę o wypis na żądanie...
*
Obudziło mnie z delirycznej półdrzemki walenie do drzwi i okna. Co jest? Wyszedłem z pokoju. Andrzej spał snem sprawiedliwego alkoholika. Na zegarku siódma. Chyba wieczorem.
Policja.
– Czy pan jest właścicielem domu?
Wzruszam ramionami.
– Nie, ale mogę właściciela obudzić. A o co chodzi?
– Ma pan jakiś dowód tożsamości? – starszy stopniem odpowiada pytaniem na pytanie.
Wiem, że nic nie zrobiłem, to idę po portfel.
– Piotr Winczycki – patrzy na mnie i na zdjęcie – mamy zgłoszenie o pańskiej próbie samobójczej. Przyjechaliśmy sprawdzić.
– A wyglądam na trupa? – Staram się być dowcipny. Podły to gatunek humoru.
– Bez żartów. Czy coś się z panem dzieje? Mamy obowiązek sprawdzić po takim zgłoszeniu.
Nie pytam ich, kto zgłosił. Wiem. Puste maile były niczym innym jak wołaniem S.O.S. Łączę jeszcze w zatrutym mózgu związki przyczynowo-skutkowe. Magda umarła ze strachu, ale wcześniej zgłosiła przyczynę swojej śmierci na policję. Strach o mnie.
Siedzę na stopniach ganku i rozmawiam z nimi. Zgadzam się na wezwanie karetki i zawiezienie do szpitala. Teraz chyba przyjmą, jak dojadę w takiej asyście i z takim zgłoszeniem. Przyjeżdża karetka i jedziemy. I nie uwierzycie, ale wcale nie chcieli przyjąć! Pani doktor na izbie przyjęć była opryskliwa i pouczyła mnie, że to ona skończyła psychiatrię, i nie muszę jej mówić, co mi jest. A kto ma wiedzieć lepiej, co mi jest?! Zgadzam się potulnie na ten wpis o próbie samobójczej. Może teraz?
Niechętna, oj niechętna jest pani doktor siksa. Powinienem mieć zero, a tu alkomat wariuje.
W końcu wkurzył się policjant, który od godziny czeka na korytarzu na zamknięcie sprawy.
– Przyjmuje pani czy nie? Jeśli nie, to proszę napisać odmowę i uzasadnić. Ten pan pokazywał mi dwie, które dostał wcześniej. Bierze pani odpowiedzialność, jak coś się z nim stanie?
Burknęła, warknęła, drzwiami strzeliła i przyjęła. W ramach retorsji wylądowałem na pierwszym piętrze oddziału psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze.
*
Detoks. Dzień czwarty.
– Mieliśmy jeszcze pana parę dni potrzymać. Chociaż z tydzień, skoro nie wyraził pan zgody na terapię...
Panie w niebiesiech! Trzy miesiące temu wyszedłem ze szpitala w H., gdzie przez osiem tygodni próbowali przekonać mnie, jak bardzo alkohol jest be. I co się stało?
Ordynatorka jest bardzo miła i jest akurat specjalistką od uzależnień.
– Pani doktor. Podejmę terapię, ale nie tutaj. Jest takie miejsce, gdzie pojadę. Proszę mi tylko wypisać skierowanie do szpitala w H.
– Czemu tam?
– Bo tam byłem już nieraz. Tam się czuję dobrze i bezpiecznie. Oddział jest otwarty i tylko ode mnie zależy, co zrobię, wychodząc na miasto. Tam odpoczywam. Tu nie.
Przyjrzała mi się uważnie.
– Dobrze. Pojedzie pan?
– Tak.
Co jej będę jeszcze mówił. Że nie ma dziadka? Że czuję, iż jeszcze parę dni i stanę się taki sam jak inni pacjenci? Że może wyjdę stąd zaleczony, ale jako nieustający kandydat na ich oddział?
W H. się załamią. Tyle razy ze mną pracowali i porażka po tak krótkim okresie. Chyba jeszcze nie nadszedł mój czas. Może zresztą nigdy nie nadejść.
Stoję przed budynkiem i się rozglądam. Mózg na psychotropach pracuje jak zdezelowana sieczkarnia. Nie bardzo wiem, w którą stronę iść. Dlaczego nikt na mnie nie czeka? Aha – nikt nie wie, że wyszedłem. A nawet jakby wiedzieli?
Zarzucam torbę i idę przed siebie. Jest godzina trzynasta. Autobus do H. mam o trzeciej w nocy. Trzeba się sprężyć i przeczekać ten czas, nie idąc do sklepu.
Uroboros znowu zaczyna pożerać własny ogon.
oceny: bezbłędne / znakomite
Retrospekcje między detoksem - ukłon, literacki cymesik!
"Jaki piasek z pustynnych samumów dostał się w mój mechanizm i spowodował, (...)"
No, właśnie, jaki? Nie znalazłam odpowiedzi.
Zgadzam się z pierwszym zdaniem, nie wiadomo gdzie jest granica naszej odporności psychicznej. Ale nikt nie rodzi się alkoholikiem. Poza tym, dopóki czuje wstyd jest nadzieja na odbicie się od dna. To właśnie uczucie wstydu odróżnia człowieka od zwierzęcia.
Jest różnica między pijakiem, a alkoholikiem. Pijak nie musi, a chce. Alkoholik nie chce, a musi.
"odruch dawania sójek" i "Oddechu Boga" - co to jest? :) :)
I jeszcze jedno pytanie, czy w takim stanie, na "ciągu alkoholowym" delikwent jest zdolny kontrolować swoją świadomość i pamiętać uczucia, szczegóły, oceniać realnie sytuację oraz otoczenie?
Pozdrówki :)
.
Bo jest i długi i trudny. Nie potępia jednoznacznie, choć niczego nie ukrywa pod jakimiś metaforami, czy inną sugeracją.
Surowy dla czytelnika i peela, który jest alkoholikiem, jest egoistą, jest egocentrykiem, ale też jawi się po prostu, jako słaby człowiek.
A spór, na ile nim się stał z powodów społecznych, a na ile genetycznych, zostaje otwarty.
Nie wiem Piórkowa, ile jak się zapamiętuje w takiej sytuacji, ale też nie jest to karta chorobowa, tylko literatura.
Te myśli, jakie towarzyszą peelowi, mają oddać klimat, skłonić do refleksji (Bo przecież z natury takich odrzucamy, nie wnikając w uwarunkowania).
PS. Sójka to kuksaniec w bok człowieka.
"Oddech Boga" to jeden z rodzaju dopalaczy.
Pozdro.
oceny: bezbłędne / znakomite
Brak jednoznacznej odpowiedzi, a tak byłoby łatwo.
Bo takową popełniłem też.
A tytuł nawiązuje po prostu do prozy Pilcha "Pod mocnym Aniołem".
Dlatego jest to opko.
oceny: bezbłędne / znakomite