Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-05-28 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1787 |
Stara kamienica. Ta sama od jedenastu lat. Podwórko przypominające ocembrowaną studnię, koło której wybuchł niedawno spory pocisk.
Liszajowate ściany, z których płatami schodzi tynk. Rachityczny krzaczek i sąsiedzki gwar, któremu akompaniuje dźwięk butelek.
Życie.
Ale chyłkiem wkracza cywilizacja. Zakładają gaz. Koniec smrodliwego palenia w piecach, warstwy sadzy zalegającej każdy kąt i ogrzewanie na pstryknięcie.
Rozbieram piec i kuchnię węglową. Piec z żalem. Nakląłem się nieraz przy rozpalaniu, ale klimat…
Inne ciepło, poblask ognia z uchylonych drzwiczek, kiedy świeciła się tylko mała lampka przy biurku.
Za to kuchni węglowej wcale mi nie żal. Zagracała tylko pomieszczenie, bo gotowałem i tak na elektrycznej.
Rozwalałem ją więc bez sentymentu, aż…
Nareperowałem i zostawiłem.
`Takie listy pisze się tylko raz w życiu. I tylko dla siebie. No, może nie do końca...`
Zamknę go w metalowej kasetce i zamuruję w tej samej kuchni kaflowej, w której znalazłem list Mosze. I w tym samym pojemniku. Wygląda porządnie i długowiecznie. Kiedyś prawdopodobnie ktoś go znajdzie i przeczyta. Ale nic nie zrozumie. Ja zrozumiałem, bo był ze mną Mosze.
Po roku zażywania przeróżnych tabletek i sześciotygodniowym pobycie w szpitalu, mogę powiedzieć wszystko... ale tylko tej kartce.
To się wydarzyło naprawdę.
Gdybym opowiedział tę historię głośno, czekałby mnie znowu korowód lekarzy i leków. Po raz kolejny przechodziłbym przez męki wielogodzinnych rozmów z terapeutami każącymi opowiadać z najdrobniejszymi szczegółami każdą chwilę tygodniowego życia z kieleckim żydkiem.
I starannie ukrywane, ironiczno-współczujące uśmieszki, maskujące oszustwo ich zainteresowania tą historią. Znów czekałyby leki, zdolne powalić byka, i robiące ze mnie rachityczną roślinę, ledwie asymilującą rzeczywistość.
Dość. Dla nich będę wyleczony. A zamkniętą opowieść zamuruję dla kogoś nieznajomego... Kogoś, kto nie obdarzy jej pobłażliwym uśmieszkiem.
*
Nowe ogrodzenie szkoły powstawało w ramach oddolnej inicjatywy pracowniczej, wyrażonej stanowczo przez dyrektora naszej szkółki. Możliwości negocjacji z kierownictwem innej formy zaangażowania w życie placówki oświatowej to skala minus jeden – depresja żuławska. Czyli żadne.
Kopaliśmy więc w trzydzieści osób, sycząc „kurwa” przez zęby, rowek pod podmurówkę.
Po drugiej stronie był kirkut, kiedyś całkowicie zdewastowany i zarośnięty. Macewy walały się po całym terenie. Z ich części wybrukowana była nawet droga wewnętrzna na terenie szkoły. Jakaś fundacja z Izraela dokonała cudu za pomocą zielonych banknotów. Teren był teraz wykarczowany i ogrodzony stylowym ogrodzeniem z kutych prętów ze zwieńczającymi je gwiazdami Dawida. Żwirowe alejki i centralnie postawiony betonowy mur, na którym umieszczono uratowane i posklejane tablice nagrobne.
Tylko od naszej strony, straszył jeszcze drewniany, połamany płot. Wizyta przedstawicieli Fundacji Nissenbaumów u naszego szefa diametralnie zmieniła jego podejście do tego straszydła ogrodzeniowego. Zapewne nie bez wpływu było tu podpisanie jakichś umów o współpracy i wymianie grup młodzieży z żydowskimi Icusiami w Izraelu.
Łopata uderzyła głucho. Poprawiłem lekko jeszcze raz. To samo. Jakiś kamień? Odgrzebałem rękami ziemię i wyciągnąłem... czaszkę. Pożółkłą, bez paru zębów i z dziurką w potylicy.
Kirkut kiedyś był większy i na części jego terenu komuna zlokalizowała nasz budynek. Niemcy dokonywali tu masowych rozstrzeliwań podczas likwidacji getta.
Obracałem ją przez chwilę w dłoni, palcami wygrzebując ziemię z oczodołów i oczyszczając z reszek trawy i korzeni.
Kierowany niewytłumaczalnym impulsem, zapakowałem czaszkę do plecaka i wziąłem się dalej do roboty.
Z odrazą, ale i dziwną przyjemnością umyłem ją w domu pod bieżącą wodą. Kolor pozostał żółtawy z sinymi przebarwieniami na czerepie i kości jarzmowej, ale teraz matowo błyszczała i w ogóle prezentowała się nieźle.
Gdzie postawić?
Czułem, że muszę ją widzieć, w jakiś sposób mieć w zasięgu wzroku. Coś mnie do niej przyciągało.
Nie na półce, nie zobaczę jej z kuchni, regał też odpada – nie ma miejsca, same książki... Jest! Biurko z komputerem, widoczne z kuchni i łóżka.
No to, czerepku, będziemy się widzieć często i namiętnie.
Co ja bredzę? Wzrokowy kontakt podprogowy ze starą, szczerbatą czachą? Może na popielniczkę ją przerobić?
Janek aż podskoczył po wejściu do pokoju.
– Ależ super, tata! Skąd wziąłeś takie cacko? – Zaczął przyglądać się i obracać na wszystkie strony. – Nie dałbyś?
Powaliło gówniarza.
– Spadaj do obiadu, a potem do siebie. Lekcje...
Skrzywił się.
– Wiśnia jesteś.
Obejrzeliśmy wieczorem film z Seagalem. Chyba „W morzu ognia”.
Lubię sposób walki Stevena. Od niechcenia trzaskają stawy, kamienna, znudzona twarz i oszczędne ruchy.
Chciałbym być taki jak on.
Ileż spraw bym załatwił.
Na przykład problem upierdliwego prezesa.
Jankes (czyli Janek) z wypiekami oglądał zmagania ze złem, dzielnego agenta.
Może myślał o tym samym co ja?
Tylko u niego personalnym kłopotem mógł być nauczyciel historii. Podobno taki sam kutafon jak mój szef.
Cały czas przy oglądaniu filmu czułem dziwny niepokój. Jakby obecność kogoś obcego, kto przygląda nam się z ciemnych kątów lub zza uchylonych drzwi kuchni. Momentami miałem wrażenie poruszającego cienia, w mrokach domu.
Otrząsnąłem się. Głupia wyobraźnia pobudzona dzisiejszym wykopaliskiem.
Potem jeszcze długo siedziałem przed komputerem, choć i tak miałem kłopot ze skupieniem się. Co chwila na nią zerkałem.
Kim byłeś albo byłaś?
Nie wiedziałem, jak rozróżnić płeć. Po stanie zębów?
Siedemdziesiąt lat temu dbałość o stan uzębienia nie była powszechnym zjawiskiem. Szczególnie w kręgach biedoty.
Czy bolała ta przewiercająca czaszkę kula? Bałeś się czy było ci to już obojętne? Czy stałeś sam w obliczu śmierci, czy ktoś trzymał cię za rękę?
Światłocień lampki przykrywał mrokiem puste oczodoły i otwory nosowe. Ostro rysowały się łuki brwi. Przesunąłem po nich kciukiem, a następnie wsadziłem palec w dziurę po kuli.
Szkoda cię.
Miałem nieodparte wrażenie, że jakoś zmienił się jej wyraz. Jakiś lekki grymas, minimalnie inne ułożenie dolnej szczęki.
Co ja bredzę? Pewnie pod wpływem wyciągnięcia z gleby coś się tam obluzowuje, opada. Zawiasiki żuchwy pracują.
Oczy już mi się zamykały. Odłożyłem książkę na podłogę i zgasiłem lampkę. Odpływałem. Strzępki dnia... Jankes...prezes... ogrodzenie...
– `Dobranoc.`
Gwałtownie otworzyłem oczy i rozglądałem się po pokoju skąpanym w poświacie księżyca.
Kto to powiedział, do kurwy nędzy?
Wzrok błądził bezładnie po otoczeniu.
Nikogo.
Uspokojony zamknąłem ponownie powieki i zasnąłem.
*
Rano gorączkowy ruch. Ja do pracy, syn do szkoły. Nauczyliśmy się sami szybko organizować. On – płatki, ja – kawa, i w drogę.
Jego matka poczuła zew kurewstwa, kiedy miał rok. Zostaliśmy sami: dziewiętnastoletni tatuś i roczne bobo. I mieszkanie w starej kamienicy w centrum miasta, łaskawie przydzielone przez wydział lokalowy.
Ileż pracy trzeba było włożyć w doprowadzenie tej ruiny do stanu używalności!
Ale trzeba będzie je opuścić. I to w tak upokarzających okolicznościach.
Syn poszedł do szkoły. Miałem jeszcze chwilę, więc otworzyłem okno, postawiłem kawę na parapecie i przyniosłem czaszkę.
Z podwórza intensywnie buchało zapachem jaśminu. W kącie tej studni dogorywało kilka rachitycznych krzaków tej rośliny. Olewanych regularnie przez psy starej Domaradzkiej, urzędującej dzieciarni i nocnych imprezowiczów. Cud, że jeszcze kwitły po takiej dawce amoniaku.
Czaszka wyraźnie zmieniła swój wyraz „twarzy”. Coś się chyba w niej poluzowało, bo sprawiała wrażenie po prostu szczerbato-uśmiechniętej.
Zacząłem się ubierać. Coś mnie tknęło. Wróciłem się od drzwi i pstryknąłem ją w brodę z poważną miną.
– Pilnuj majątku, czerepiku. Idę.
– `Do widzenia.`
Zamarłem w progu z uniesionymi kluczami i rozejrzałem się czujnie dookoła.
Nikogo.
Po powrocie Janek zabrał się za podgrzewanie obiadu. Pierogi, podrzucone przed południem przez babcię, naszej dysfunkcyjnej i niepełnej rodzinie złożonej z syna i wnuka, skwierczały na patelni.
Kochana staruszka. Jeszcze zdążyła pomyć gary i posprzątać.
– Ociec (jak ja nie cierpię, kiedy tak do mnie mówi!), babcia to się na kompie uczy działać?
Spojrzałem na niego jak na wariata.
Babcia i komputer. Dobre.
– No, nie patrz tak na mnie. Wszystko mam pokopane, poprzestawiane. Ktoś włączył i zrobił sajgon. Wciskał, co się da. Kurczę, pokasowane mam, wylogowane. Normalnie słoń w składzie porcelany...
Przerwałem mu, gwałtownie machając ręką i krztusząc się pierogiem. Widelec brzęknął o talerz.
– Przestań, do cholery. Babcia uważa komputer za diabelski pomiot i bez święconej wody nie podchodzi bliżej niż na metr. Ciebie uznaje za czciciela sekty klawiszowców, za czas mu poświęcony. Nigdy by tego nawet nie dotknęła... sam musiałeś coś porobić...
Żachnął się.
– Może i jestem cienki z matmy, ale nie z informatyki. Wszystko wygląda tak, jakby granat wpadł do środka.
– Coś się musiało pochrzanić... albo może przy sprzątaniu faktycznie coś dotknęła. Dasz radę...?
Skrzywił się.
– Spróbuję... ale to na pewno nie ja.
Leżałem na łóżku, czytając „Noce Królowej” Mireille Calmel.
Piękna, zmysłowa książka o Eleonorze Akwitańskiej. Autorka opisała cudownie skomplikowaną osobowość kobiet, ich sposób przeżywania miłości, jej siłę i wielowymiarowość. Opisy seksu są tak sugestywne i plastyczne, że sam czasami czułem wzwód.
Dawno nie miałem kobiety.
Z pokoju Jankesa, jak ze studni, dobiegały przekleństwa i czasami walnięcie pięścią w pulpit biurka. Zmagał się dzielnie z kompem.
Zaraz do niego pójdę. Jeśli będą tam sine zwłoki i struga śliny cieknąca z pyska, to znaczy, że przegrał ten pojedynek.
Również dziś nie mogłem się skoncentrować. Cały czas towarzyszyła mi czyjaś obecność. Coraz bardziej dojmująca. Momentami lekki przeciąg poruszał włosami, jakby ktoś szybko przechodził u wezgłowia. Prędko zadzierałem głowę, ale migał tylko jakby niewyraźny cień w rozwianej, długiej kapocie.
Gary zadzwoniły w ciemnej kuchni. Zarwałem się na nogi.
– Kto tam?
Głos mi zadrżał. Całokształt ostatnich odczuć spowodował, że wzbierała we mnie fala strachu? Lęku? Paniki?
Ktoś (coś) ewidentnie kręciło się po domu.
– No, jest tam, kurwa, kto?
Cisza. I jakby przytłumione sapanie.
W drzwiach swojego pokoju stanął syn. Pomieszczenia mamy w amfiladzie, więc patrzył to na mnie, to w otwarte drzwi kuchni.
Dziwny to był wzrok.
– Tata, z kim ty ostatnio gadasz?
Istotnie, dziś parę razy nakrył mnie na mówieniu do czaszki.
Nie wiem, skąd wypływała moja chęć monologu z nią. Coś jest nie halo z głową?
Czekając na sen, czujnie wyostrzyłem zmysły. Cały czas dochodziły mnie jakieś stuki, mruknięcia, szuranie, pobrzękiwania. Byłem już pewien niewidzialnego lokatora. Pytanie brzmiało: co lub kto to jest? A może faktycznie coś się dzieje z moją psychiką? Jakaś paranoja? Neuroza? Psychoza? Spojrzenia Jankesa, kiedy mi się przyglądał, wskazywało na to. On nic nie słyszał ani nie widział.
– Cześć, duchu. Może byś wyjaśnił... Powiesz, kim jesteś? Co tu robisz? Dlaczego przyszedłeś do mnie? Mam zacząć wierzyć w duchy, czy iść do lekarza?
– `Cześć. Jutro pogadamy`.
Nawet się nie podniosłem. Przyjąłem tę odpowiedź spokojnie i zasnąłem.
*
Już na klatce wyczułem jakieś intensywne zapachy. Co te Cygany znowu gotują?
Mam ich za sąsiadów. Jakiś idiota w latach sześćdziesiątych wymyślił, że ich ucywilizuje i zmusi do porzucenia koczowniczego trybu życia. Wyszła katastrofa. W zasadzie kompletnie nie rozumiem ich mentalności i sposobu funkcjonowania. Potrafią być bardzo uczynni, ale jak zabrakło im drewna do pieca, to rozebrali poręcz. Pierdolnąłem w stanie wskazującym na spożycie aż na półpiętro, gdy próbowałem przytrzymać się barierki. Komplet wypoczynkowy kupili najdroższy, z białej skóry, ale stoi w folii, a oni śpią obok – na podłodze.
Ot, taki dziwny naród.
Co oni teraz znowu gotują za truciznę? Wali czosnkiem, cebulą i jakimiś przyprawami.
Po otwarciu drzwi aż buchnęło w nos.
Ktoś stał przy mojej kuchence, energicznie mieszając łychą w garze. Kuchnia była zaparowana i pełna opisanych wcześniej zapachów.
Stałem jak wmurowany.
Facet ubrany był dziwnie. Jakoś tak niedzisiejszo. Szerokie, bufiaste spodnie, biała koszula z rosyjską stójką i dziwna, rozcięta po bokach kamizelka. Na stopach rozklapane, filcowe kapcie. Poświstywał niewyraźnie „Miasteczko Bełz”.
Odwrócił się, a ja o mało nie zemdlałem. Na masywnym, jakoś tak niewyraźnie zarysowanym tułowiu, osadzona była czaszka! Ta moja. Ale miała już częściowo skórę i mięśnie wokół ust i na czole. Po bokach wiły się długie pejsy, a na głowie plackami zalegały owłosione kawałki. Ohyda.
Skąd się to wzięło u mnie w domu?
Istota uśmiechnęła się, rozciągając mięśnie twarzoczaszki, doskonale widoczne w miejscach, gdzie nie było skóry.
– Witaj w domu. Właśnie robię potrawkę z gęsich pipek. Trzeba się napracować, żeby dobrze wyszło. Wiesz, trzeba najpierw kilka razy sparzyć wrzątkiem...
– Kurwa mać! – Oddychałem głęboko, opierając się o futrynę.
– ... a potem trzeba podsmażyć cebulę z czosnkiem i wszystko razem...
– Zamknij się!!!
Zamilkł i spojrzał na mnie pustymi oczodołami. Jezu, jakie to dreszczowate uczucie. Wzrok pustych oczodołów.
Ugiął kolana, jakby chciał usiąść i rymnął bezgłośnie na podłogę.
– Na cadyka Mojzesowicza! – Zbierał się z trudem. – Tu stał zawsze mój fotel. – Uśmiechnął się z zażenowaniem, patrząc na mnie i podszedł bliżej.
– Jestem Mosze Abramowicz. Kiedyś tu mieszkałem. Jeszcze w czasie wojny, dopóki nas nie zabrali przy likwidacji getta. Wiedziałeś, że tu w czasie wojny było getto?
Wyciągnął rękę, ale zaraz ją cofnął.
– Ech, nie bardzo możemy się przywitać. Jestem trochę... hm... niematerialny.
W głowie miałem kołowrót myśli. Oddychałem głęboko. Zamykałem i otwierałem oczy, mając nadzieję na zniknięcie problemu. Ale on nie znikał. Nawet jakby bardziej materialny się stawał!
– Usiądź – zadysponował.
Jak manekin podszedłem do taboretu. Ręce na kolanach, oczy cały czas zamknięte. Bałem się je otworzyć. W głowie czułem przemieszczające ładunki elektryczne, powodujące krótkie zwarcia, szczypiące synapsy i receptory.
– Opowiem ci swoją historię...
*
Długo w nocy nie mogłem zasnąć. Przyglądałem się stojącej na biurku czaszce i byłem przekonany, że ona też na mnie patrzy. Ale nie bałem się już jej pustego wzroku. Rozmyślałem o historii, którą usłyszałem.
Urodził się i wychował w tym mieszkaniu. Potem mieszkał w nim razem z drugą żoną, Różą i córeczką, Rachel. Matka Rachel – Estera – zmarła przy porodzie.
Z Różą stworzył kochającą rodzinę, a córka świetnie się rozumiała z jego nową żoną.
Całą tę sielankę przerwała wojna.
Z części śródmieścia utworzono getto. Ten dom wpisał się akurat w niemiecki projekt wyodrębnienia Żydów. W 1943 roku, w ramach planu „ostatecznego rozwiązania”, rozpoczęto likwidację getta. Większość mieszkańców wywieziono do Auschwitz. Garstka potencjalnie użytecznych doczekała grudnia. Wywieziono ich ciężarówkami na stary kirkut i tam rozstrzelano.
Wszystkich.
Małą Rachel też.
Nauka jest jeszcze w powijakach. Ile energii, tajemnic i równań jest jeszcze nieodkrytych przez człowieka. Takim nieodkrytym i niezrozumiałym bytem był Mosze. Trzymał i dotykał materialne przedmioty, ale sam nie był materialny. Parę razy celowo ocierałem się o niego, ale przenikałem przez ciało. Jednocześnie wpieprzał te gęsie pipki, aż mu się... no tak, przecież nie miał uszu.
Kompletnie bez sensu!
*
– Tata, z kim ty znowu gadasz? – Janek rozdarł się ze swojego pokoju.
Myślałem, że gówniarz rżnie na kompie w słuchawkach i gadałem sobie z Mosze.
Gdzie on wlewa, i co się dzieje z herbatą, którą żłopał z upodobaniem na hektolitry?
– Z Mosze.
Stanął w drzwiach ze słuchawkami na szyi.
– Ociec, co się z tobą dzieje? Tu nikogo nie ma, a ty siedzisz i gadasz. Nawet drugą herbatę zrobiłeś. Wszystko w porządku?
Nic młotek nie rozumie.
– Mosze to dawny mieszkaniec tego domu. Bardzo fajny gość i świetnie nam się gada. Szkoda, że go nie widzisz.
Przyglądał mi się długo spod przymrużonych powiek.
Wytrzymałem.
– Nie gotuj jutro dla mnie. Idę do babci. – Odwrócił się – Aha. – rzucił przez ramię. – I pozdrów ode mnie Mosze.
*
Przesiedzieliśmy całe popołudnie.
Jankes został u babci na noc, więc nic nie przeszkadzało nam w konwersacji.
Ładnie się chłop zarastał i odbudowywał.
Było już jedno oko, brwi i oraz większość skóry głowy. Wąski nos z lekkim garbem, kręcone, ciemne włosy i broda. Męskie rysy twarzy. Jakby go wsadził w jeansy i adidasy, dziewczyny by sikały na jego widok. Jakąś brykę dodać i wszystkie jego.
Głos miał niski, matowy. Ciekawie opowiadał. Jakoś tak znajomo brzmiały mi jego opowieści...
„...Estera była śliczną dziewczyną. Jej rodzice mieli sklep żelazny na rogu Dużej i Poniatowskiego. Od zawsze mi się podobała. Jej ojciec stanowczo zabronił nam spotkań. Byłem biedny jak mysz kościelna. Mój tato pracował w hucie, matka w domu. Miałem siedmioro rodzeństwa. Ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Cóż to za partia dla bogatej Esterki? Jak miała osiemnaście lat, uciekła nocą w samej pidżamie. Bracia oddali nam pokój, przenosząc się do kuchni. Stary Blumhof wydziedziczył ją i zabronił pokazywać się w rodzinnym domu. Pięknie nam było. Tak kochająco. Biednie, ale razem. Aż do narodzin Rachel. Zakażenie połogowe. Strasznie cierpiała, a ja siedziałem i trzymałem ją za rękę, słuchając wycia. Nie miałem już łez. Zostałem sam z Rachel.”
...Małgosia była śliczną dziewczyną. Ojciec na kontrakcie w Libii. Przyjemność posiadania zielonych w ilościach znacznych zaczęła ją psuć. Pomiędzy egzaminami maturalnymi z polskiego i matmy spotkaliśmy się u niej. Miała być wspólna nauka, ale obydwoje wiedzieliśmy, czego chcemy. No i zalęgnął się Jankes. Po roku dolary i pustostan mózgowy zrobiły jeszcze większe spustoszenie w jej życiorysie. Chciała się bawić, używać życia, a tu mały pokój i pieluchy. Kiedy zastałem ją w łóżku z moim kolegą, bez słowa spakowała się i wyszła. Zostałem sam z Jankiem.
„...Poznałem ją przypadkiem. Róża pracowała w księgowości, a ja byłem pomocnikiem majstra na odlewni. Wspólny piknik zakładowy i jej perlisty śmiech, kiedy opowiadałem jakieś zabawne historyjki. A potem spotkanie w kawiarni Zielińskich na rynku. Razem z Rachel. To dziwne, ale od razu przypadły sobie do gustu. Lepiej potem dogadywały się między sobą niż ja z córką. Było nam wtedy tak dobrze...”
... Poznałem ją przypadkiem. Miała do wyboru kilka stażów po studiach. Wybrała naszą szkołę. Andrzej – wuefista zorganizował u siebie imprezę urodzinową. Zaprosił też Jolę. Zaiskrzyło od pierwszej wymiany zdań. Niby omijaliśmy się, ale tak, żeby zawsze przypadkiem znaleźć na swojej drodze. Po trzech miesiącach mieszkała już z nami. Świetnie dogadywała się z Jankesem. Lepiej niż on ze mną. W końcu różnica wieku między nimi wynosiła tylko dziesięć lat. Kumpli czasami dzieli większy dystans. Dostała zaproszenie od koleżanki do pracy w hotelu na egzotycznej wyspie, Teneryfie. Po roku przysłała zawiadomienie o swoim ślubie. Napisała: z tobą to jak puścić poręcz w czasie szybkiego schodzenia. Nie mogę tak żyć. Było nam kiedyś tak dobrze...
„... Przyszli jak do siebie. Wysoki esesman spojrzał z pogardą na mnie, Różę i tulącą się do niej Rachel.
– Pół godziny, spakować – powiedział łamaną polszczyzną. – Wy jechać arbait.
Wiedziałem co to za roboty. W najlepszym razie funkcja opału w piecu, Auschwitz. A najpewniej nas rozwalą. Za mało nas na transport. Spojrzałem na moje kobiety i coś wielkiego zatkało mi gardło. Rósł bezbrzeżny, dojmujący smutek rwący wnętrzności, szarpiący kłami serce. Chciałem paść na kolana i wyć do Pana o miłosierdzie. Ale pewnie miliony moich rodaków już to robiło, a On ich nie wysłuchał. Trzeba opuścić dom, w którym się wychowałem i przeżyłem najpiękniejsze lata. Wszystko trzeba zostawić za sobą...”
... Przyszedł jak do siebie. Mój dobry kolega, który tak świetnie zaopiekował się moją żoną.
– Nie mamy gdzie mieszkać – oznajmił.
Patrzyłem na niego z nienawiścią.
– Chuj mnie to obchodzi.
– Nie do końca – uśmiechnął się złośliwie – Ewa wystąpiła do sądu o opiekę nad Jankiem. Wiesz, że każdy sąd przyzna dziecko matce. Powie, że zmądrzała i chce syna. Nic nie zrobisz. Chyba że...
Oparłem głowę o ścianę i zamknąłem oczy. Trzeba szybko decydować.
– Kiedy mamy się wyprowadzić?
– Mamy wynajęte mieszkanie do końca roku. Musisz w tym czasie coś znaleźć. Zdążysz.
Było nam tak dobrze. Wszystko trzeba zostawić za sobą.
I jak tu nie polubić Mosze? Szczególnie, kiedy płakał jednym okiem z jednym oczodołem.
*
– ... coś się z nim niedobrego dzieje... no, nie wiem. Gada sam do siebie, herbaty dwie robi, jakieś dziwne potrawy jemy... e, babcia, skąd ja mam wiedzieć. Nie, nie gada ze mną... no dobra, będę go obserwował... dobra, zadzwonię, jakby co. No to pa.
Słyszałem całą jego rozmowę z moją matką. Nie domknął drzwi pokoju. Nic nie rozumieją.
Mosze pichcił swoje żydowskie potrawy, a to karpia w galarecie, jakieś pierożki, macę z jakimś dziwnym sosem. Nawet dobre było i Jankes wpieprzał z ochotą.
A teraz mówi, że dziwne.
Czaszka na niematerialnym tułowiu odbudowała się całkowicie. Nikt by nie pomyślał, że jest bytem nieistniejącym. A może to ja jestem zjawą, która egzystuje w jego niematerialnym świecie?
Usiedliśmy na fotelach przy ławie. Już dawno przestałem się przejmować wzrokiem syna, kiedy twierdzi, że gadam sam do siebie.
– Będziemy się musieli rozstać, przyjacielu. – zaczął bez ogródek. – Czas na mnie, ale...
– Co ale? – przerwałem.
– Daj mi skończyć. Nacieszyłem się tym domem i tobą. Wołają mnie.
Patrzyłem przed siebie. Szkoda, że musi wracać. To jest w porządku facet.
– Więc posłuchaj. Za najniższym, narożnym kaflem w piecu kuchennym jest skrytka. Znajdziesz tam list i trochę złota. Zrób to, co jest napisane w tym liście, proszę. Kiedy po nas przyszli, Róża, zaczęła się pakować. Czepiała się nadziei, że faktycznie zawiozą nas na roboty. Ja wiedziałem, że tak się nie stanie. Miałem wizję tego, co się stanie. I napisałem ten list do ciebie. Oczywiście nie wiedziałem, jak będziesz wyglądał i czym się zajmował, ale wiedziałem, że ktoś taki jak ty, znajdzie mnie kiedyś. I ten list także... Aha, przeproś syna za komputer. Byłem ciekawy, jak to działa i chyba trochę szkód mu narobiłem.
Jak byłeś w pracy, trochę wychodziłem. Dziwny jest ten świat, w którym żyjesz. Taki prędki. Wtedy wszystko toczyło się wolniej.
Skrzywił się i dotknął mojego ramienia.
Poczułem ten dotyk!
Po chwili kontury ciała zaczęły się rozmazywać, stawały półprzezroczyste. Z głowy dematerializowały się włosy, skóra, mięśnie. Gdy nie było już nic, naga czaszka spadła na podłogę i potoczyła pod stół.
– Czemu nią rzucasz? – zapytał syn, wchodząc.
– Sama upadła. – Przełknąłem gulę żalu w gardle.
*
`Już mnie nie ma, kiedy to czytasz. Zrób coś dla mnie. Wiedziałem, że spotkam kogoś takiego jak ty. I spełnisz moją prośbę. Mówiłem ci, że dobito mnie w innym miejscu niż rozstrzeliwano pozostałych. Nie jestem z moją Różą i Rachel. To dla ciebie pewnie ckliwe, ale w moim świecie to sprawa kluczowa. I nie ma potrzeby tego wyjaśniać. Na kirkucie powinien być wielki głaz narzutowy. Sto kroków od niego, dokładnie na północ, leżą Róża i Rachel. Jedź tam ze mną i zakop dokładnie w tym miejscu. To dla mnie bardzo ważne. Dziękuję ci. Nie znam twojego imienia, ale zawsze będę pamiętał, co dla mnie zrobiłeś. To może ci się przydać, kiedy znajdziesz się w moim świecie.
PS. Złoto możesz zatrzymać. To za przysługę.`
I ty mi, Mosze, chcesz płacić!?
Spakowałem do plecaka czaszkę, małą saperkę i złoto. Kilkanaście carskich rubli, bransoletkę i cztery grube łańcuszki.
– Janek, wychodzę! – krzyknąłem w głąb domu.
Wszedł do przedpokoju.
– Oszalałeś, tatko. Leje jak z cebra. Gdzie ty idziesz w taką pogodę, i to w niedzielę?
No faktycznie, lało porządnie.
– Mam coś ważnego do załatwienia. Będę za dwie godziny. Zupę masz na kuchence (Mosze jeszcze zdążył ugotować barszcz czerwony).
Nie lubię tego wzroku Jankesa. Czujny, podejrzliwy.
– Oki.
Przepełnioną „czwórką” dojechałem na cmentarz. Oczywiście żywego ducha w taką pogodę. Jak jest ciepło, to chętnie urządzają tu imprezy okoliczni pijaczkowie. Ale nie dziś.
Odnalazłem głaz, odmierzyłem kroki i zacząłem kopać. Po godzinie dotarłem do kości. Łopata stukała głucho, kiedy dźgałem ostrzem saperki w wykopie. To tutaj.
Włożyłem czaszkę Mosze i wrzuciłem złoto.
`Może tam też, przyjacielu, potrzeba twardej waluty?`
Zasypałem.
Lało cały czas. Położyłem się na wznak koło kopczyka. Deszcz spływał mi grubymi kroplami po twarzy i włosach. Byłem całkiem przemoczony, ale nie miałem ochoty się stąd ruszać.
– Tatko! – Ujrzałem nad sobą mokrą gębę Jankesa. – Co z tobą?
– Co ty tu robisz?
– Pojechałem za tobą. Dobrze, że był tłok w autobusie.
– Chodź. – Wziął mnie pod ramię.
Wstałem niechętnie.
– Babcia czeka już w samochodzie. Przed chwilą przyjechała. Dzwoniłem do niej.
Szliśmy po mokrej trawie. Lśniła w wychodzącym nieśmiało przez ciemne chmury, słońcu.
Zatrzymałem się.
– Dokąd jedziemy?
Ścisnął mnie za ramię.
– Do szpitala. Babcia już wszystko załatwiła...
oceny: bezbłędne / znakomite
gdybyś postanowił wydać swoje opowiadania, to już dzisiaj deklaruję, że kupię tę książkę.
A teraz moje refleksje pośrednio związane z opowiadaniem - macewy.
Kilka lat temu, w ramach prezentu dla kogoś, kupiłam książkę Łukasza Baksika "Macewy codziennego użytku". Gdyby nie ta książka to chyba nadal żyłabym w błogiej nieświadomości, co miłosierni rodacy potrafią zrobić. Za profanację grobów swoich przodków nawet by zabili, ale macewy... co tam, to "mośkowe, pejsate, czosnkowe", z tym można zrobić wszystko.
Niemcy w czasie wojny zapoczątkowali ten proceder zmuszając Żydów do rozbiórki cmentarzy i budowania dróg, chodników z macew. Ale wojna się skończyła a dewastowanie żydowskich cmentarzy trwało...no cóż, wstyd mi za rodaków.
Jednak ostatnio coś drgnęło w sumieniach ludzi bo mówi się o tym coraz częściej. Przynajmniej tyle, że się mówi...
Już pal sześć, że długawe, ale warto ponieść wysiłek ich przeczytania. Są najnormalniej dobre.
Pozdrawiam.
oceny: bezbłędne / znakomite
Dzięki kasie z całego żydowskiego świata polskie przedwojenne kirkuty chwała Bogu pięknieją z dnia na dzień.
Ciekawa, przemyślana konstrukcja narracyjna, gdzie przeszłość splata się z teraźniejszością, real - z fantastyką, a losy współczesnego samotnego ojca - z losami dawnych mieszkańców jego kamienicy; nieprzegadane dialogi; interesujące mądre przesłanie - nic tylko czytać
oceny: bezbłędne / znakomite