Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2018-10-13 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1637 |
Deszcz.
Dynamiczne zjawisko natury, charakteryzujące się powtarzalnością czynności (kapie monotonnie jak cholera), a jednocześnie subtelną zmiennością szczegółów (wielkość kropel, miejsce upadku, kąt lotu).
Wszystko jest zmienne. Nawet w z pozoru tych samych sprawach. – dumałem sobie, siedząc w komórce na starym, wiklinowym fotelu. – Na przykład waga kropli: czy uderza w załamanie profilu blacho-dachówki, czy w wypukłość. Zaplumka w kałużę, spadnie psu na nos, mnie za kołnierz… I zawsze efekt jest inny. Nawet w tej monotonii.
Trzeba tylko umieć słuchać.
– Piotrek, gdzie to drewno? – Teraz wyraźnie słyszałem głos Ali, swojej osobistej żony, która ambitnie targała od piętnastu lat krzyż pod tytułem Piotrek.
Potknęła się kiedyś na swojej drodze życiowej o wystającą skałę.
Takie to znaczenie mojego imienia – roześmiałem się w duchu. – I to w autobusie takie przypadki…
*
Jechałem trzydziestką do centrum. Przystanek i naprzemiennie wylewająca i wlewająca się fala spoconych ludzi, przystanek – fala, przystanek – fala.
Ulica Żytnia, fala i ona. Wysiadła i stoi na wprost okna, przy którym siedzę. Śliczna. W wąskich, bladoniebieskich dżinsach, turkusowej koszulce. Krótkie włosy pasemkach pasemkami, z grzywką zaczesaną na bok. Delikatny owal z wyraźnie zaznaczonym podbródkiem. Wąskie, pięknie wykrojone usta. Z uszu zwisały kolczyki ze srebrnego łańcuszka zakończone kamieniem w kolorze bluzki.
Stoi i patrzymy sobie w oczy. Mija chwila, trzaskają zamykane drzwi i autobus rusza, a ja zrywam się i biegnę do przodu.
– Panie kierowco! Ja też wysiadam!
– Coś pan zasnął? – warknął poirytowany, ale zahamował i otworzył drzwi.
Wyskoczyłem jak z procy. Byle jej nie zgubić. Boże, nie daj mi jej zgubić w tym tłumie obojętnych figurek, goniących za jakimiś nieistotnymi dla mnie sprawami. Istotna była tylko ona.
Stała w tym samym miejscu. Zamyślona, jakby nieobecna myślami i niezważająca na potrącających ją ludzi. Teraz dopiero doszło do mnie, co ja właściwie zrobiłem i co mam powiedzieć. Nie jestem jakimś zawodowym rwaczem i zagadywanie obcej kobiety na przystanku nie jest moją najmocniejszą stroną.
Podszedłem powoli i dotknąłem delikatnie ramienia. Ocknęła się i spojrzała na mnie. Coś na kształt uśmiechu przemknęło jej po wargach.
– Prze...przepraszam, że zaczepiam, ale... – straciłem koncept.
– Tak, słucham? – Wyraźnie się uśmiechała. Dobrze jest.
– Nooo, zobaczyłem panią przez okno, no i... i bardzo mi się pani spodobała. – wyrzuciłem z siebie z trudem i odetchnąłem. Poszło.
Przyglądała mi się uważnie. Patrzyła w oczy. Nagle wyciągnęła rękę.
– Ala jestem.
– Piotr. – Ująłem jej dłoń i przebiegł mnie dreszcz. Wspaniały dotyk miękkiej skóry. – Może usiądziemy na chwilę? Tu jest bistro.
Zawahała się.
– Dobrze. Chodźmy.
*
– Będziemy mieć dwóch ślicznych chłopców – powiedziała miękko.
Kręciłem się rozkojarzony i nie za bardzo zrozumiałem, co mówi.
Siedzieliśmy w ciemnym pokoju w domu jej ojca. Miał na wsi pod Kielcami duży, dwupiętrowy dom.
W pełni urządzony – tylko wejść i mieszkać.
Sam mieszkał w mieście i tak to sobie wszystko stało i czekało na zawalenie albo konstruktywnego złodzieja.
Jest pierwszy listopada. Wszystkich Świętych.
Zapaliliśmy lampki nagrobne (wyłączony prąd), piliśmy piwo pozawijani w koce (brak ogrzewania) i paliłem jakieś połamane, zawilgocone fajki sprzed dwudziestu lat, które znalazłem w szafie.
Purnonsens.
Nie mogłem się skoncentrować, bo strasznie chce mi się lać po tych browarach. Ale jak tu przyziemnie rzucić taki tekst, kiedy Ala jest w wyższym stadium świadomości uczuciowej?
– Jakie znowu dzieci?
– No, nasze. – Spojrzała na mnie zdziwiona. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Przytuliłem ją do siebie. Ona potrzebuje takich myśli i takich gestów. Od kiedy jej ojciec dowiedział się o naszym związku i planach córki, związanych z facetem bez mieszkania i samotnie wychowującym dziecko, przedsięwziął kroki represyjno-wychowawcze. Zabrał kupione już mieszkanie i zagroził rodzinną anatemą.
Nie poddała się. Kochana dziewczyna.
W bólach rozwiązałem związek z Ewą i czekałem. Mamy wyjechać gdzieś pod wschodnią granicę, gdzie zaoferowano nam mieszkanie i pracę w szkole.
Jankes nie jest specjalnie zachwycony, ale on już tyle ze mną przeszedł i nakołował, że nie dziwi się niczemu.
– Wolałbym córkę. Zawsze chciałem mieć.
– Będą chłopaki.
Byłaś u wróżki?
– Byłam w głębi siebie, palancie. Chodź tu, bo zimno. – Odsłoniła zachęcająco swój koc. – Zacznij pracę nad realizacją przeznaczenia.
Chętnie.
*
Stanęła w drzwiach komórki. Z kaptura ściekały strużki wody.
– No masz to drewno, czy nie? Piotrek, ogarnij się. Chłodno jest, chłopaki marzną, w kominku wszystko ułożone, a ty siedzisz w komórce. A może masz coś tutaj? – Nagle spojrzała na mnie podejrzliwie i pociągnęła nosem.
Żachnąłem się z oburzenia.
– No coś ty? Znowu te głupie podejrzenia?
Pewnie, że głupie. Nic już nie ma, bo pół godziny temu wypiłem swoją dwusetkę, a pustą flaszkę pieczołowicie schowałem za workami z węglem.
– Zaraz przyniosę te cholerne szczapy.
– Dzwonił Jankes. Przylatuje na tydzień w środę. Dasz radę jechać na lotnisko do Krakowa?
– Dam. – Westchnąłem z rezygnacją.
Może dam.
Rozglądam się bezradnie po pomieszczeniu. Potrzebne są suche szczapy na rozpałkę, a tych jak na złość nie ma. Przekopałem wszystko. Bezradnie się rozejrzałem.
W kącie stał jakiś brudny prostokąt. Poznałem.
Jedyny obraz, jaki mi pozostał z dawnych czasów. Miałem taki okres, kiedy potrzebowałem wykrzyczeć, wyrzucić z siebie własne demony właśnie za pomocą malowania. Wizualizacji.
Nie mam talentu. Nie mam warsztatu. Miałem tylko ogromne ciśnienie na taką ekspresję.
Namalowałem więc kilkanaście płócien z jakimś wizjami bardziej futurystycznymi, unikając sylwetek i kształtów. Operując raczej barwami i wyobraźnią.
Część poszła do znajomych, część wisiała jakiś czas na ścianach, a niektóre nawet sprzedałem!
Najdroższy poszedł do pijanego marynarza, który kupił dzieło „Przestrzeń samotności” za dziesięć oryginalnych papirusów przywiezionych z rejsu i postawił jeszcze flaszkę.
Ee, tam. Wielcy impresjoniści też tak zaczynali.
Na płótnie była plaża. Kilkoma pociągnięciami czarnej farby, zarysowane dwie sylwetki trzymające się za ręce. Jakieś ruiny, co nijak się miało do plaży. Czerwone słońce przesłonięte częściowo przez szarobure chmury. Na jego tle ptak. Oczywiście nie wiadomo jaki, bo namalowanie rozpoznawalnego motywu byłoby już dużo dalej poza przednią linią moich możliwości i talentu.
Skołtunione morze nakreślone chaotycznymi pociągnięciami pędzla. Taka radosna twórczość kataryniarza w poście po wywaleniu flaszki absyntu.
I w rogu przysypany piaskiem, popękany dzban. Nad nim się strasznie namęczyłem. W realu wyrzuciłem z niego kunsztowną kompozycję ikabenową, którą stworzyła moja staruszka, aby upiększyć mieszkanko syna w starej kamienicy.
Postawiłem go przed sobą i męczyłem długo, próbując oddać subtelne przebarwienia ceramiki i światłocienie.
Nie wiem, dlaczego akurat na tym elemencie tak mi zależało, aby namalować go naturalistycznie.
Starłem osad z pyłu węglowego i kurzu. Stare dzieje.
Walnąłem nim o próg. Raz i drugi. Resztę zniszczenia dokonałem nogami.
I już jest podpałka.
*
Deszcz.
Taki motyw smęcenia i niedzisiejszych wzruszeń.
Plątający się w wierszach Staffa, Czechowicza czy Baudelaire`a. Grający u Vivaldiego czy Chopina. Pluszczący z obrazów van Gogha, Moneta czy w cudownym drzeworycie Hiroshige Utagawy.
Piękny w swój prostocie bezwzględnej nieuchronności doświadczenia zjawiska. Niektórzy się przed nim chowają, próbują uciec, ale nic z tego. Jest wszechobecny, niezmienny i nieprzenikniony.
Jest królem monotonii.
Doświadczamy w życiu powtarzalności tysięcy wydarzeń. Wstajemy, jemy, pracujemy, kochamy się. Wciąż to samo, a jednak za każdym razem są różnice. W menu, szefie czy partnerce. Nastroju czy wieku.
Potem odkryłem Afremova i deszcz stał się piękny. Kolorowy i ciepły. Taki mój.
Teraz dzwonił w dach, warczał w rynnach i pukał w szybę. Śmiał się.
Padaj sobie na zdrowie. Na szczęście. Ja mam swoją muzykę i obraz ciebie.
I mam jeszcze blask i ciepło kominka.
Dziwne Michalszko.
oceny: bezbłędne / znakomite
Wróciłam. Przeczytałam. I jestem zachwycona. Zwłaszcza opisem deszczu. Oczami wyobraźni widziałam go i słyszałam jak kapie i kapie, jak pada, jak leje. Jak wystukuje muzykę po dachach, po rynnach, po szybach, po kałużach... Deszcz dla mnie nigdy nie jest monotonny. Uwielbiam długie spacery w deszczu.
A Piotrek miał (ma?) ciekawe życie... i piękne wspomnienia.
Piotrek jest tylko dla niej, tłem.
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
Taki sobie Piotrek - skała.
oceny: bezbłędne / znakomite