Przejdź do komentarzyByłam Podolanką... i zawsze pozostanę (III/IV)
Tekst 6 z 12 ze zbioru: Historie rodzinne
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2019-01-06
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1361

Byłam Podolanką... i zawsze pozostanę (III/IV)


To tylko streszczenie niektórych wydarzeń opisywanych przez moją Mamę w swojej autobiografii. Mama napisała ją w wieku 83 lat. Ja ją zredagowałam. Dzisiaj Mama ma ponad 92 lata.



I tak doczekaliśmy się końca wojny. Był 8 maja 1945 r. Wielka radość! Ale my nie mieliśmy już siły się cieszyć. Wreszcie 13 maja podstawiono odkryte wagony towarowe. Pozbieraliśmy swoje resztki, jakie zostały nam po wojnie, i jedną krowę, którą nam pozwolili zabrać ze sobą ze względu na małe dziecko Kasi i staruszka dziadka, no i wyruszyliśmy w świat. Przy załadunku pomagał nam Tomek. Widziałam, że jak się z nami żegnał miał łzy w oczach.


Władze gminne zaopatrzyły nas w karty ewakuacyjne i w karty majątkowe, w których zapisany był cały nasz majątek, jaki pozostawiliśmy w swojej rodzinnej wsi. Jechaliśmy długo. Jazda była bardzo uciążliwa. Wagony były otwarte, czasami było nam strasznie zimno, a jak padał deszcz byliśmy przemoknięci. Dojechaliśmy do Mikulczyc. Tam nas powyrzucano z wagonów na rampy. Myśleliśmy, że już tam zostaniemy. Ale nie. Nasze wagony były im potrzebne do celów wojskowych. Kiedy tak czekaliśmy na rampie, podchodzili do nas tamtejsi ludzie, i choćby za kromkę chleba, chcieli wymienić niekiedy takie śliczne rzeczy. Biedni ludzie. No ale my już sami niewiele chleba mieliśmy, chociaż przed drogą bardzo dużo nasuszyliśmy. Nie wiedzieliśmy też, co z nami będzie. Dokąd nas powiozą. Jak długo jeszcze będziemy musieli jechać. Wreszcie podstawili wagony kryte. Trzeba było wszystko na nowo przepakowywać. A tu w większości starcy, kobiety i dzieci. Najgorzej było z ciężkimi workami. No ale dzięki Bogu jedni drugim pomagali i się jakoś załadowaliśmy do tych nowych wagonów. Z bydłem też był ogromny problem. Bydło wystraszone nie chciało się dać przeprowadzić. Ryk, pisk, skowyt, wierzganie. Ale w końcu ruszyliśmy. Dalej jedziemy w nieznane. Po drodze często musieliśmy stawać, bo na torach były różne przeszkody. Miejscami torów nie było w ogóle. Niektóre mosty były uszkodzone. Czekaliśmy aż naprawią i powoli ruszaliśmy dalej. Tak że jechaliśmy miesiąc czasu. 13 czerwca 1945 r. dotarliśmy na dworzec w Baborowie. Każą nam się rozładowywać na rampie. A tu płacz i nikt nie chce wyjść z wagonu. Ludzie wołali, że uciekli banderowcom spod noży i nie chcą teraz cierpieć w niemieckich lagrach. Wreszcie nas zmuszono. Ze wszystkim opuściliśmy wagony, ale z dworca i tak nikt się nie ruszył. Pobudowaliśmy z byle czego jakieś budy i tak koczowaliśmy przez 2 tygodnie. Baborów wyglądał strasznie. Same zgliszcza. Ludzi w ogóle nie było widać. Po ulicach łaziły tylko bezdomne psy i koty. Wszędzie pełno gruzów i szkła. Pióra fruwały przy każdym podmuchu wiatru. Żołnierze przychodzili do nas i namawiali, abyśmy zajmowali domy, że to wszystko teraz nasze, że tu już Niemców nie ma, a ci, co zostali jeszcze, są w lagrze. Coraz bardziej dokuczał nam głód, chłód i deszcze. Nocą podchodziło do nas ruskie tałatajstwo, świecąc latarkami, szukali dziewcząt. Pamiętam, że spałam obok dziadka z przykrytą głową. Dygotałam ze strachu na każdy dźwięk albo odgłos. Strasznie bałam się tej swołoczy. Wreszcie po dwóch tygodniach, kiedy byliśmy już strasznie wycieńczeni i straciliśmy już jakąkolwiek nadzieję, że ktoś nas stąd zabierze, przyjechał po nas taki duży wóz zaprzęgnięty w parę olbrzymich koni. Końmi powoził młody chłopak. Umiał mówić po polsku. Rozwoził nas po Baborowie, gdzie kto chciał. Mój ojciec popełnił wtedy wielki błąd. Szukał tylko byle jakiego dachu nad głową, ponieważ uważał, że jak to wszystko ucichnie, wrócimy do domu, na swoje. A z drugiej strony był zdania, że nie można sobie ot tak cudzą własność zabierać. Inni byli mądrzejsi. Cwani. Zajmowali najlepsze gospodarstwa. Nasze bogate gospodarstwo zostało do dziś dnia na papierze. Pomimo tego, że mój brat Staszek tyle lat walczył o wolną Polskę. Był w niewoli niemieckiej. Był ciężko ranny, i to kilkakrotnie. Nie był jednak w partii.


Staszek, kiedy w wiosną 1944 r. po raz drugi został zmobilizowany, walczył z okupantem niemieckim o wolną Polskę w Armii Kościuszkowskiej. Niemcy pozakładali obozy koncentracyjne. Zabierali do nich zwłaszcza Żydów i polską inteligencję, która jeszcze została. Zabierali też księży. Wojna była straszna, a koniec wojny jeszcze straszniejszy. 1 sierpnia w Warszawie wybuchło powstanie. Warszawa w ogniu. Armia Kościuszkowska dotarła do Warszawy i pod dowództwem gen. Zygmunta Berlinga, stanęła po drugiej stronie Wisły. Gen. Berling nie mógł sam wydać rozkazu, by armia włączyła się do walki, podsunął tylko myśl, aby ten kto chce, na ochotnika, ruszył na pomoc Warszawie. Wojsko ruszyło. Ładowali się po pięciu, siedmiu do jednej łódki. Ładowali sprzęt. Pod osłoną nocy zaczęli forsować Wisłę. Niemcy rakietami oświetlali rzekę i ostrzeliwali forsujących żołnierzy. Wielu żołnierzy zginęło od razu. Jednak wielu też udało się przedostać na drugi brzeg i podążyć powstańcom z pomocą. Na jednej z tych łódek znajdował się mój brat Staszek. W łódce było siedmiu żołnierzy. Czterech od razu zginęło od kul hitlerowców, trzech ciężko rannych, a m.in. Staszek, przygnieceni ciałami zabitych, płynęło dalej z prądem Wisły. Nurt rzeki zaniósł ich pod przęsło rozwalonego Mostu Poniatowskiego. Była noc. Zrobiło się cicho. Trójka rannych żołnierzy Armii Kościuszkowskiej wykaraskała się spod ciał zabitych kolegów i z ogromnym trudem dotarła na brzeg. Jeden z nich miał wyrwane pośladki. Męczył się potwornie. W końcu nad ranem zmarł. Mój brat miał strzaskane całe biodro. Pozostały przy życiu kolega o nazwisku Wychopień, był mniej ranny. I tak we dwóch zostali pod mostem — 22 dni. Pili tylko wodę z Wisły. Po tygodniu czasu, pod mostem zjawił się młody chłopak, powstaniec. Zobaczył straszny widok. Dwóch na wpół przytomnych żołnierzy z poszarpanym, opuchniętym ciałem, bez żadnego opatrunku. Głodnych. Pytał się jak im pomóc. Brat poprosił go, aby wydobył chleb z ich łodzi, która ciągle dryfowała w malutkiej zatoczce niedaleko brzegu — na wpół zatopiona — z ciałami zabitych żołnierzy. Chłopak był przerażony, że miałby grzebać za chlebakami pomiędzy ciałami zabitych. Wtedy mój brat mu powiedział: — „Nie bój się zabitych, oni ci nic nie zrobią. Patrz tylko, żeby cię Niemcy nie dostrzegli”. — Rysiek, bo tak miał na imię ów 13-letni powstaniec, nabrał wtedy odwagi i spisał się dzielnie. Dotarł wpław do łodzi i z powrotem i w efekcie przyciągnął ze sobą kilka chlebaków z chlebem rozmoczonym wodą i krwią zabitych. Ranni żołnierze byli jednak szczęśliwi, że chociaż takim chlebem mogą się nieco posilić.


Chłopak musiał udać się w dalszą drogę. Z meldunkiem. Zanim się jednak oddalił, obiecał bratu, że jak dotrze na miejsce, zamelduje o nich dowódcy. Wkrótce zniknął im z oczu. Wspinając się po przęsłach, przedostał się na drugi brzeg Wisły. W bratu i w jego koledze zatliła się iskierka nadziei. Niestety, minął następny tydzień i żadna pomoc nie nadchodziła. Spleśniały chleb, choć wydzielali go sobie małymi kawalątkami, kończył się już. Starczyło go na tydzień. W takich oto warunkach siedzieli pod mostem. Modlili się i czekali zbawienia. W ich ranach namnożyło się już robactwo. Z drugiego brzegu Wisły widzieli ich polscy żołnierze. Bali się jednak ryzykować, bo Niemcy chodzili po moście. Mieli działa, i co rusz, nawet w nocy, oświetlając Wisłę i jej brzegi, puszczali serie z dział.


Wreszcie, kiedy na 22 dzień ranni żołnierze, będąc u kresu wytrzymałości, żegnali się już życiem, zauważyli nagle płynącą w ich kierunku łódkę z przywiązanym do niej kajakiem. To było ich wybawienie. Nikt nigdy nie doszedł do tego, skąd się wzięła ta łódka z kajakiem, i jakim cudem do nich dopłynęła. Żołnierze resztkami sił dotarli do łódki i pod osłoną nocy odbili od brzegu. Chyba ich sam Pan Bóg prowadził, bo wkrótce dotarli na drugi brzeg Wisły. Daleko od mostu. Myśleli, że są uratowani, aż tu nagle, słyszą szczęk karabinów. Znów żegnali się z życiem. Jednak szczęściem w nieszczęściu okazało się, że to polscy żołnierze celują w nich, biorąc ich za wroga. Wreszcie słyszą nad sobą śmiech żołnierzy. Jeden z nich powiedział: — „No, koledzy, będziecie długo żyć, bo już mieliśmy wyładować w was cały magazynek.” — Żołnierze natychmiast zajęli się rannymi i odwieziono ich do szpitala polowego. Potem wraz z Armią Kościuszkowską dotarli do Berlina, gdzie zastał ich już koniec wojny.


Do nas dochodziły słuchy, że Armia Kościuszkowska bierze udział w Powstaniu Warszawskim, że jest wielu zabitych, potopionych przy forsowaniu Wisły. Szaleliśmy z niepokoju. Bratowa, żona Staszka, nie wierzyła, że on zginął, mimo iż jej listy wracały z powrotem. Pisała do dowództwa z prośbą o wiadomość. Modliła się gorąco. Zaufała Bogu. Oni byli młodym małżeństwem. Rok przed wojną się pobrali. Bardzo się kochali. Z wiarą, czekaliśmy na wieści z frontu. Po miesiącu przyszła wiadomość ze szpitala. Boże, ale żeśmy byli szczęśliwi.


Trzydzieści lat po wojnie, wojskowy redaktor Alojzy Sroga w archiwach wojskowych wygrzebał notatkę o ciężko rannych żołnierzach, którzy 22 dni pod Mostem Poniatowskiego czekali na ratunek. Zafrapowany nią, dotarł do Staszka i na podstawie jego opowiadań napisał książkę pt. „Nadzieje”. Również w Ekspresie Wieczornym codziennie w odcinkach opisywano tę tragiczną historię Staszka. Wtedy Staszek nagle stał się bohaterem. Dziennikarze nagabywali go o wywiady. Jednak nigdy nikt się nie zatroszczył o jego stan zdrowia, który już do końca jego dni nie był dobry. Potworne rany doznane w czasie wojny, a zwłaszcza w Powstaniu Warszawskim, pozostawiły ślad na całe jego życie. Odszkodowania jakiegoś też nigdy nie dostał. Ot i dola żołnierza polskiego!


Mój ojciec i bracia byli uczciwymi ludźmi, byli prawdziwymi Polakami. Nic od nikogo z żadnego poniemieckiego domu nie wzięli. Jak już wspominałam, zajęliśmy malutki, zniszczony domek. Musieliśmy zaczynać wszystko od nowa, żeby tylko przeżyć. Ojciec wziął od naszych nowych sąsiadów, Niemców, 2 hektary w dzierżawę. Tak na początek. Później, kiedy dojechał do nas brat Staszek z bratową, to bratowa na swoją osobną kartę wzięła jeszcze 4 hektary pola. Zamieszkaliśmy wszyscy razem, cztery rodziny, w takim małym domku. Z nami zamieszkała też ciocia Anna, siostra mojego ojca, matka 19-letniego Łukasza, który zginął na wojnie, oraz druga siostra, Frania, z trójką synów.


Była jesień 1945 r. Brat Staszek wrócił z wojny bardzo wycieńczony. Miał malarię. Nie mógł pracować. A tu żona i mała córeczka. Ja też się rozchorowałam. Na tyfus. Dużo ludzi w Baborowie chorowało wtenczas na tę chorobę. Lekarzy nie było. Lekarstw też nie. Wiele ludzi umarło. Mnie bardzo długo trzymała wysoka gorączka. Byłam cała w płomieniach. Wypadły mi włosy. W Baborowie stacjonowało wojsko rosyjskie. Przychodziła do mnie lekarka wojskowa. Lekarka kazała rodzicom, by mnie zawijali prześcieradłami moczonymi w zimnej wodzie i często zmieniali. Przeżyłam. Po mojej chorobie z siostrą Kasią odbyliśmy pielgrzymkę na Jasną Górę, aby podziękować Matce Boskiej Częstochowskiej za ocalenie. To była moja pierwsza pielgrzymka. Pamiętam, że jechałyśmy dzień wcześniej. Miałyśmy ze sobą koce. Miałyśmy nocować na błoniach. Jednak całą noc modliłyśmy się wraz z innymi ludźmi. Byłam oczarowana pięknym śpiewem, modlitwami, widokiem Matki Bożej w Jej przepięknym sanktuarium. Płakałyśmy obydwie. Ze szczęścia i ze wzruszenia.


W tym czasie był to dla mnie wielki przełom. Do tej pory żyłam w większości wśród Ukraińców i Żydów. Rozmawiałam z nimi po ukraińsku. Chodziłam z nimi do cerkwi. Wtedy wydawało mi się, że jest to normalne. A tu nagle widzę samych Polaków. Było też i kilka rodzin niemieckich, ale to byli mili ludzie. Umieli mówić po polsku. Żadnych cerkwi nie było, tylko same kościoły rzymsko-katolickie. Czułam się na początku trochę zagubiona. Przecież do tej pory znałam tylko obrządek cerkiewny. Nie powiem, bardzo mi się w kościołach podobało, ale jednak brak możliwości uczestniczenia we mszach św. w mojej rodzinnej wsi w Dobrywodach, stale dawało o sobie znać brakiem obycia w obrzędach kościelnych. Ale ciągle się uczyłam. Pamiętam, jak później, kiedy po moim ślubie weszłam wraz z mężem do zakrystii po świadectwo ślubu, to ksiądz mi powiedział pół żartem, pół serio, że przed chwilą była tu chyba jakaś moja rywalka, bo chciała zaprzeczyć naszej przysiędze małżeńskiej. Mówiła, że ja jestem z innej wiary. Ksiądz śmiał się, mówiąc, że ta pani chyba jest niezorientowana, że wiara grecko-katolicka i rzymsko-katolicka, to jedno. Wtedy dopiero tak naprawdę zdałam sobie sprawę, że ja do tej pory to właściwie należałam do wiary grecko-katolickiej. Zastanawiałam się, czy to grzech. W końcu doszłam do wniosku, że właśnie przez to, jeszcze bardziej w wierze jestem wzmocniona… Bo i tą, i tą, bardzo kochałam i w sobie utrwalałam.


Uwielbiałam chodzić do kościoła, modlić się, śpiewać. Organy tak pięknie grały. W kościele czułam się jak w niebie. Pytałam ojca jak to właściwie ze mną jest. Jakiej jestem wiary? Ojciec mi odpowiedział, że przed wojną było takie zarządzenie, że w mieszanych rodzinach córki przyjmują chrzest wg religii matki, a synowie wg religii ojca, ale że nasze obydwie religie to jedno. Od tej pory byłam już całkowicie uspokojona. Nabrałam pewności, że to właśnie te nasze dwie religie uratowały naszą rodzinę.


W Baborowie, gdy się tylko osiedliliśmy, zawiązała się drużyna harcerska. Wstąpiłam do niej od razu. Byłam bardzo dumna z przynależności do harcerstwa. Mieliśmy co jakiś czas zbiórki. Byliśmy wierni prawom boskim i harcerskim. Kościół parafialny był całkowicie zniszczony. Księdza nie było. Przyjeżdżał z którejś wioski i odprawiał msze w drewnianym kościółku na cmentarzu. Kościółek jakimś cudem ostał się prawie nietknięty. A my, harcerze, zbieraliśmy się też na rynku przy figurze Matki Bożej. Śpiewaliśmy, modliliśmy się, odmawialiśmy litanie. W maju odprawialiśmy majowe nabożeństwa. To było piękne. Do nas przyłączało się coraz więcej ludzi i modlili się razem z nami. Na Boże Narodzenie kolędowaliśmy razem z ludźmi, robiliśmy szopkę, graliśmy jasełka. Ja byłam pastuszkiem.


Na Święta Bożego Narodzenia transportem ze Zbaraża przyjechali chłopcy naszego byłego gospodarza: Tomek i Władek. Mówili, że wszyscy Polacy wyjechali i że oni też już nie mają tam czego szukać. Że rodzice zostali z ich siostrą Karoliną wydaną za Ukraińca. A zostali też dlatego, bo żal im było ich dobytku, który zdobyli ciężką pracą. A banderowcy im niegroźni, bo wszędzie jest wojsko. Starszy brat Władysław miał już w Zbarażu dziewczynę, moją koleżankę Stasię, która również wraz ze swoją rodziną przybyła transportem do Baborowa. W lutym 1946 r. pobrali się i zamieszkali u jej rodziców. Dostali jeden pokoik. Młodszy brat Tomek zamieszkał z nimi.


Od lewej: Tomek, ja, Stasia i Władek.



Tomek czuł się bardzo nieswojo, bo i od rodziców daleko, i ciasno mieszkać w jednym pokoiku z nowożeńcami. Nikogo jeszcze nie znał, tylko naszą rodzinę. Prawie codziennie do nas przychodził i użalał się. Czym mogliśmy, to mu pomagaliśmy. Tomek szukał pracy. Był po Gimnazjum Kupieckim. Wreszcie znalazł, ale w Nadleśnictwie. Zaczął się do mnie zalecać. Nie wiedziałam, co mam robić. Mój chłopak przestał pisać. Z wojny wracali nasi bracia, chłopcy. Wielu jednak nie wróciło. W tym czasie też przyszła na nasz adres karta pośmiertna Łukasza. Napisane tam było, że zginął w Czechach, niedaleko Pragi, i w jakiej mogile jest pochowany. Mój ojciec i stryjek jednak tej karty nie pokazali swojej siostrze Annie. Nikomu nie pokazali. Nie chcieli, aby ich siostra załamała się zupełnie. Woleli wmówić jej, że Łukasz zaginął bez wieści, i tym samym sprawić, by żyła w ciągłej nadziei na jego powrót. Wiedzieli, że ciocia Ania by tego nie przeżyła. Straciła przecież dwóch mężów i czworo dzieci. Ostał jej się tylko najmłodszy Łukasz, w którym widziała cały świat. Jak można było jej powiedzieć, że i on nie żyje? Ciocia do śmierci czekała na swojego syna, i to czekanie, dawało jej siłę do życia...


ciąg dalszy nastąpi




I część:

https://www.publixo.com/text/0/t/28782/title/Bylam_Podolanka..._i_zawsze_pozostane_(I_IV)



II część:

https://www.publixo.com/text/0/t/28822/title/Bylam_Podolanka..._i_zawsze_pozostane_(II_IV)


  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Przeczytałem. Szkoda, że moi rodzice nie spisali (repatriowali się z Wileńszczyzny). Miałbym więcej do opisania... a tak tylko tyle, co czasem wspomnieli lub krewni. Ale cóż, takie były czasy.
avatar
Szkoda, bo to czasy warte opisania. Na Wileńszczyźnie również działy się dramaty ludzkie.
Ja moją Mamę do napisania autobiografii długo namawiać nie musiałam. Mama lubi pisać do dziś. A ma już ponad 92 lata.
Pozdrawiam, Hardy.
avatar
Opisałem je :) Starczyło na książkę. Coś zostanie -o rodzicach, krewnych i przodkach.
avatar
I bardzo dobrze, Hary. Ocalić od zapomnienia... to wręcz nasz obowiązek.
O mojej Mamie książka, zdjęcia i filmy są w Muzeum Kresów Wschodnich... Wspaniała pamiątka.
© 2010-2016 by Creative Media
×