Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-04 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1228 |
10.
– Nie, panie Janku. Klient chciał, żeby mu zamurować te drzwi, to zamurować. Zamknąć na klucz, obciąć kątówką klamkę czy co, płyta gipsowo kartonowa z tej strony i do płyty ściana z cegieł. Tynk, a potem stolarka. Duża szafa na buty. Proste? Proste. A pan mi tu wyjeżdża, że po co... – powiedział Edi stojąc przy drzwiach w kuchni z majstrem i jego dwoma pracownikami, Ukraińcami mówiącymi łamanym polskim.
Mieszkanie było puste. Dziury po kontaktach w ścianach, z których wystawały kable, ślady po wiszących tu niegdyś szafkach, brudna podłoga z kafli, zakurzona i z małymi okruchami skuwanego materiału. Taboret, na którym stał czajnik elektryczny i kubki. Obok jakieś torby foliowe, pewnie z kanapkami i butelki wody mineralnej.
– No, ale to bez sensu. – Majster obstawał przy swoim.
– Klient nasz pan, nie? Jak płaci?...
– Dobra. Mnie tam za jedno...
– Ściana między tymi dwoma mieszkaniami rozwalona, ma facet jedno duże, jak chciał i tyle. Chce mieć szafę na buty w tej wnęce po drzwiach, to niech ją sobie ma.
– Dobra. Zrobi się – rzucił pan Janek wzruszając ramionami.
– Ja to się panu dziwię, naprawdę. Przecież jak ma takie głupie zachcianki, to pan ma więcej roboty, nie? A więcej roboty, to więcej kasy, tak?
– No, niby tak.
– Jak będzie sobie chciał stiuki z gipsu na suficie zrobić, to z tydzień potrwa, co?
– No chyba.
– A płaci dniówkę?
– No.
– No właśnie. A na cholerę mu tu stiuki? W bloku? Co to, pałac jakiś? Ale co to mnie obchodzi? Jego pieniądze, jego sprawa. Chce mieć zamurowane nowe drzwi antywłamaniowe, to niech sobie ma. Gówno mnie to obchodzi, szczerze mówiąc.
– Dobra, zrobi się... Co to mnie, kurwa...
– No właśnie. A pan idzie na skróty. Po co?
– No... niby tak.
– Ja tu wam przeciągam robotę, żeby więcej było na fakturze, a pan... Przecież ja mam procent od tej faktury, nie? Panie...
– No to można by coś tu jeszcze znaleźć...
– No, wreszcie. Jakaś awaria... Albo lepiej nie, bo za awarię to nie zapłaci. Powie jeszcze, że sami coś sknociliście. Wymyśl pan coś takiego, co by przeszło...
– Rolety antywłamaniowe – podpowiedział usłużnie jeden z Ukraińców, mówiący już prawie bez akcentu.
– O, widzi pan? Zadzwonię do niego i zapytam.
– Jasne. Przecież tu parter, trzeba by zmienić okna na takie antywłamaniowe, rolety...
– No, kombinuj pan, panie Janku, kombinuj...
– Co by tu jeszcze... Ogrzewanie podłogowe...
– Nie... – Skrzywił się Edi.
– Może kominek będzie chciał? Jak siedzi w Anglii już tyle lat, to może się przyzwyczaił?
– A gdzie pan tu dasz kominek?
– No, taki na niby przecież... Mieszkanie duże...
– No, nie wiem... Ale mogę spytać, pewnie...
– Coś tam się jeszcze wymyśli...
– A mówiłeś, majster, o łazience? – spytał jeden z pracowników.
– A, no właśnie. Panie Jacku. To są dwa mieszkania i dwie łazienki. Nie gadaliśmy jeszcze o tym, ale po co mu dwie łazienki ? Nie lepiej jedna, duża? Co? On w ogóle oglądał plany? Kuchnia już uzgodniona, że robimy tutaj, jedną i dużą. Ścianę się przesunie i tyle. Ścianka działowa na jedną cegłę, prosta robota. A łazienka? Chodź pan.
Przeszli wszyscy parę kroków do małego przedpokoju, z łukowym przejściem w ścianie na wprost, prowadzącym do sąsiedniego mieszkania, wykutym dopiero co. Stanęli między drzwiami wejściowymi do mieszkania a drzwiami do łazienki. W sąsiednim mieszkaniu druga łazienka była tuż obok, a łuk wykutej ściany odgradzał oba pomieszczenia. Sporo drobnego kurzu było jeszcze na posadzce z kafli, przy ścianie była sterta gruzu, a w wiadrach czekały na wyniesienie resztki zburzonej ściany.
– Tu jeszcze nie skończyliśmy, łuk będzie od ściany do łazienki. Równiutko i elegancko. No. I teraz łazienki... Na cholerę mu dwie małe, obok siebie, jak można zrobić jedną, dużą...
– A, cholera, dopiero teraz to widzę...
– No, jak nie ma ściany, nie? Tutaj ścianę zburzyliśmy to i w łazience można. Że ściana nośna? Żeby to był wieżowiec, to nie powiem. Ale tu raptem trzy piętra, to wystarczy, jak zrobimy łuk w łazience, jak tutaj. Przez całą długość. No, te cztery metry, niecałe. Łuki na półtora, może nawet na metr i już. Wytrzyma. Albo można dać legar przez całość, ale po co?... A z boków są ścianki działowe na jedną cegłę, to się dobuduje na drugą, żeby wzmocnić wszystko.
– Aha...
– I łazienka będzie miała dwanaście metrów gdzieś, a nie dwie takie klitki... I łuki pod legar można dać... Duża wanna z hydromasażem, duża kabina, co pan chce... A on tego nie widział?
– Na planie? Pewnie tak. Ale ja też dopiero teraz to widzę... Jasne... A te łuki wytrzymają?
– Pewnie, że tak. Tak się zrobi, że wytrzymają. Tu wytrzymały, to i w łazience wytrzymają. No, ale to z tydzień potrwa, jak nic.
– A widzi pan. – Edi uśmiechnął się do majstra.
– No... Albo i lepiej...
– A pan się tu chandryczy o zamurowane drzwi. A tu cały tydzień...
– Dobra, masz pan rację. Jak płaci?
– A to się nie zawali?
– Coś pan. To żelbet. Solidny. I tak zrobimy, że mur–beton. Tak jak z tym łukiem. – Pan Janek obrócił się i wskazał wykuty łuk w przejściu między mieszkaniami.
– No... – Edi obejrzał się i wpatrywał się w betonowy przekrój ściany nośnej. – Dobra. Jedziemy z tym tematem. Ja to mu rozrysuję i prześlę, zrobię jeszcze parę fotek, nie? Niech decyduje. Tak samo rolety i okna. Przecież dopiero zaczynamy ten remont, tak? No, to razem będzie z dziesięć dni więcej, nie?
– No pewnie.
– Albo i dwanaście. O to chodzi...
– Jasne. – Pan Janek wzruszył ramionami i uśmiechnął się. – Chodź pan, panie Jacku, do piwnicy, coś panu pokażę. A wy wynoście ten gruz, na co czekacie? – Pan Janek pokazał swoim pracownikom stertę i wiadra pełne odłamków. – Popytaliśmy sąsiadów, która to ta „nasza” piwnica. No i okazało się, że pod nami jest schron. A sama piwnica, znaczy boks, jest w schronie, tak gdzieś tu gdzie teraz stoimy. No chodź pan, pokażę panu. – Szukał w kieszeni spodni kluczy.
– A co mnie piwnica...
– A bo można by ją rozbudować. Obok jest kibel, toaleta znaczy, w tym schronie.
– No i?
– Toaleta jest po sąsiedzku z naszą piwnicą. Jakby tak po cichu zwalić jedną ściankę działową, między naszym boksem a toaletą, to facet by miał dużą piwnicę. A to zawsze coś, nie? – Pan Janek wyciągnął klucze.
– I jeszczio adin dień raboty – rzucił jeden z pracowników, przymierzając się do wiader.
– Aha... No to mów pan, panie Janku.
– Eee... Mam klucze, możemy iść. Chłopaki, do roboty, samo się nie zrobi.
– Dobra, majster.
– Nie „dobra”, tylko bierzcie się za to, migiem. Na jutro zamówiony odbiór kontenera, nie? Pusty ma jechać?... No, idziemy.
– Zaraz. A rury? – powiedział Edi, spoglądając w głąb łazienki. – Przecież rury idą w tej ścianie, którą chcecie zburzyć? Prawie przez środek.
– To się je przesunie, żaden problem.
– Adin dzień dłużej, nie?
– Właśnie. Bierzcie się za ten gruz, cholera... Rury można przesunąć. Jest miejsce. Wkujemy się w sufit i przesuniemy. O, tutaj gdzieś... – Pan Janek pokazał ręką właściwe miejsce na ścianie.
– Aha... No... No dobra. To tak zrobimy. Myślę, że się zgodzi...
– To idziemy.
Pan Janek i Edi wyszli z mieszkania i zeszli po kilku schodach na hol, skręcili w lewo i stanęli przed drzwiami do pomieszczeń piwnicznych. Pan Janek otworzył drzwi i zeszli na dół po następnych kilku stopniach. Byli w piwnicy.
– O, widzi pan... Na lewo i na prawo boksy mieszkańców, a na wprost stary schron. – Budowlaniec wskazał ręką szare, metalowe drzwi. – Cały blok idzie w tym kierunku, nie? Od klatki „A”, naszej, aż do „H”. Który to będzie klucz... – Podeszli do drzwi na wprost, a pan Janek sprawdzał, który klucz z jego pęku pasuje do kłódki. – O, jest. To ten... Otwieramy drzwi i już.
Weszli do wnętrza schronu.
– Widzi pan, panie Jacku, na prawo drugie metalowe drzwi, pokażę panu później, to wyjście na zewnątrz, tam są też boksy, do tego małego domku na trawniku przed domem – objaśniał pan Janek. – A tu trzecie... No, to ten klucz. O... I jesteśmy w dużej sali schronu, z boku dwa pomieszczenia, pralnia i wentylatorownia... Teraz tam są boksy. Graciarnia straszna... Nasz boks to ten tutaj. – Wskazał ręką ażurowe drzwi z wąskich drewnianych listew.
Podeszli bliżej, Edi zajrzał do środka, ale było zbyt ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć.
– A obok, krótki korytarz i toaleta z boku. No... I się okazało, że mamy klucze do tego korytarzyka i do toalety. Już otwieram... – Pan Janek otworzył kolejne metalowe drzwi i po chwili stanęli w czterometrowym korytarzyku, zakończonym kolejnymi metalowymi drzwiami schronowymi. Z boku były jeszcze jedne drzwi, drewniane, obite blachą i pomalowane tak jak pozostałe szarą farbą. – To nasza toaleta. – Zapukał w blachę drzwi. – Proszę bardzo, otwieram kolejne drzwi... – Pan Janek otworzył kłódkę i pchnął metalowe drzwi. – I już prawie jesteśmy pod drugą klatką schodową. Druga część schronu. Tu też porobili boksy, jak pan widzi... – Przeszli kilka metrów i stanęli przed metalową framugą. – Tu pewnie też były metalowe „wrota”, ale już ich nie ma. Teraz możemy przejść na drugi koniec bloku. Osiem klatek schodowych – powiedział pan Janek z uśmiechem. – Jaja, co?
– A dlaczego tu nie ma tych metalowych drzwi? – spytał Edi rozglądając się po ażurowych drzwiach naokoło, idąc za panem Jankiem długim korytarzem.
– Cholera wie. Może jakiś „złomiarz” je stąd wyciągnął? No, chodź pan, panie Jacku do końca. Z obu stron same boksy. I cztery pomieszczenia z pełnymi drzwiami, może stare pralnie, czy co? Ludzie już je pewnie zagospodarowali sobie... Możemy pójść do końca. Wejścia do piwnic z klatek schodowych są wszystkie z drzwiami z bębnowymi zamkami yale, które można otworzyć od środka gałką, żaden problem. Weszliśmy klatką „A”, wyjdziemy „H”, albo „G”... Gdzieś tak ze sto metrów. Jaja, nie?
– No, fakt... To mówi pan, panie Janku, żeby po cichu przerobić tę toaletę i korytarzyk na większą piwnicę?
– A komu teraz potrzebny schron, panie. Obetnie się skoble na tych metalowych drzwiach, od tej strony i już. Nikt tędy nie wejdzie do korytarzyka i naszej toalety, nie? A z tamtej strony też, jak się zamki zmieni. Kłódki, znaczy. Zresztą, po co komu toaleta w schronie, niech mi pan powie. Przecież tego nikt nie używał od lat. Ba. Od pół wieku. No?
– Fakt. Jak się obetnie skoble tutaj, a z naszej strony zamknie... Toaletę też się zamknie, z tym korytarzykiem... Ściankę między naszym boksem a toaletą rozwali... To mamy podwójną piwnicę. To, mówisz pan, ona jest pod naszym mieszkaniem?
– Jasne. Częściowo pod przedpokojem, częściowo pod łazienką. To te same pionowe rury kanalizacyjne i wodne, w toalecie schronu i w naszej łazience.
– Aha... No tak. Prawda... Dobra, rób pan tę piwnicę, panie Janku. Tak po cichu, wiadomo, że to niby rury, czy awaria...
– Wiadomo.
– Choćby miał tu trzymać tylko jakieś dwa stare rowery, to warto to zrobić.
– Jasne. I tak musimy tu wejść, zmienić rury na nowe. A przy okazji jeden dzień więcej...
– No... Nawet dwa, panie Janku, nawet dwa...
– Pewnie, że dwa... No... O. Tu jesteśmy chyba już przy klatce „E”, tak na oko. To co? Wychodzimy? – Stanęli przed schodami wiodącymi do góry, do holu kolejnej klatki schodowej.
– He, ale jaja... No to idziemy, panie Janku, idziemy, he, he...
– Dobre, co?... To jest warte tych dwóch dni więcej.
– Pewnie, że tak.
– No, to razem z łazienką, z oknami... to... czternaście dniówek.
– A pan się zastanawiasz, czy zamurowywać drzwi...
11.
Paula nacisnęła przycisk dzwonka przy drzwiach mieszkania i czekała kilka sekund. Po chwili usłyszała jakiś dźwięk wewnątrz, kroki i drzwi otworzył jej pan Andrzej. Jego robocze ubranie poplamione było przeróżnymi kolorami farb, we włosach też miał jakieś plamy, białe.
– O, dzień dobry, pani Basiu, niech pani wejdzie – powiedział uśmiechając się do niej i wpuścił ją do środka. – Jestem już w połowie, widzi pani... – Wskazał ścianę na wprost, pomalowaną na biało, z ciemniejszą połową świeżo położonej drugiej warstwy farby. Na podłodze, zasłoniętej karbowanym kartonem z rolki, leżała kuweta z wałkiem w środku, obok było wiaderko z farbą. – Jutro można się wprowadzać.
Weszli do środka niedużego pokoju i rozglądali się po pustym wnętrzu.
– No właśnie... Dzień dobry. I co ja teraz zrobię, panie Andrzeju... – Paula popatrzyła na fachowca swoim spojrzeniem mówiącym „tylko mnie nie skrzywdź”.
– A co się stało? – spytał, zaskoczony i zaniepokojony.
– E, szkoda gadać. – Paula przeszła do kuchni, a pan Andrzej ruszył za nią. – Wie pan, panie Andrzeju, co jest nad nami?
– No co? Sufit. I dach, jak to na ostatnim piętrze.
– A co jest na dachu? – spytała, włączając czajnik elektryczny w trochę zdekompletowanej kuchni.
– No jak: „co”? Maszt przecież.
– No właśnie. A ja nic o tym nie wiedziałam... – Obróciła się do niego z tym swoim trochę smutnym uśmiechem skrzywdzonej dziewczynki.
– No jak to? To pani nie wiedziała?
– Że tu jest maszt telefonii komórkowej? A niby skąd? Z zewnątrz prawie tego nie widać, ten duży klon zasłania, a poprzedni właściciel nawet słówkiem o tym nie wspomniał... Cena była atrakcyjna, a on się pozbył kłopotu. A ja wyszłam na głupią, naiwną gęś...
– To ja myślałem, że pani wie... Ale co tam...
– Chce pan herbatę czy kawę?
– E, no... A, faktycznie, mogę sobie zrobić przerwę... Tylko zamoczę wałek, żeby mi nie podsechł... – Fachowiec przeszedł do pokoju. – Ale, przecież, pani Basiu... – powiedział, wsadzając wałek do kuwety z białą farbą. – Nic takiego się nie stało. Pani się pewnie boi, że to jakieś promieniowanie, czy co... – Ogarnął wzrokiem ściany i wrócił do kuchni. – Nie ma się czego bać. Tyle ludzi tak mieszka... Zresztą, pewnie to jakoś zabezpieczyli, jakieś ekrany dali, czy co...
Paula wsadziła do jednej szklanki torebkę herbaty i szukała łyżeczek w szufladzie szafki kuchennej.
– To co? Kawa czy herbata? – spytała, patrząc mu w oczy tym swoim wzrokiem zaniepokojonej łani.
– E, też herbatę poproszę. Bez cukru.
– Ja też. – Uśmiechnęła się miło, szczerze do niego i od razu zmienił się jej wyraz twarzy, co tak działało na wszystkich facetów, że... Ech...
– No, nie ma się co martwić na zapas, pani Basiu. Przecież kupiła pani tę kawalerkę tylko na czas studiów, nie? Jeszcze dwa lata wszystkiego... E... – Pan Andrzej machnął ręką, uśmiechając się do niej. – A później „ożeni” pani komuś to mieszkanie i tyle.
– No tak...
– Sama się pani śmiała, że to mieszkanie „przechodnie”, „studenckie”...
– No pewnie.
– Tamten facet też tu mieszkał raptem trzy lata, podobno. Skończył studia i wyfrunął stąd.
Czajnik się wyłączył i Paula zaparzyła dwie herbaty.
– Tylko co ja rodzicom powiem... Wyszłam na taką „naiwną blondynkę”... Chyba, że im powiem, że od początku wiedziałam...
– Jasne.
– Z tydzień tu może pomieszkam a potem wracam do Tolkmicka, do rodziców... Ta firma, co panu mówiłam, będzie wynajmować turystom to mieszkanie do końca września.
– No właśnie... Ile się tu pani namieszka?
– Niby tak, ale...
– E, żeby to było niebezpieczne, to by o tym w telewizji trąbili na okrągło, nie stawialiby tych masztów na domach...
– No, właściwie... Panie Andrzeju, za godzinę, czy dwie, będą tu z lodówką i pralką. Podłączy mi to pan?...
– Pewnie, nie ma problemu. A jak z meblami?
– Mają przywieźć jutro, między ósmą a dziesiątą. Wersalka, stół, krzesła... Teraz jeszcze jadę po telewizor. Umówiłam się z koleżanką, ma tu wpaść po mnie za jakieś pół godziny...
– No. I mieszkanie będzie gotowe.
– Jeszcze kupię ze trzy komplety pościeli, ręczniki, ścierki... Mam całą listę...
– Jasne, jasne.
– To jutro by pan jeszcze przyszedł, panie Andrzeju? Tak, żeby tu wszystko już grało, wie pan... – Znowu uśmiechnęła się do niego z tą swoją zniewalającą słodyczą.
– Nie ma sprawy, pani Basiu.
– Trochę zarobię na tych turystach latem, mam nadzieję, wrócę od października, a potem...
– E, w ogóle bym o tym nie myślał, pani Basiu. O tym maszcie. Za dwa lata sprzeda pani to mieszkanie, albo będzie je pani wynajmować, co za problem... No, gdyby to było takie docelowe, wie pani, no, to może... Ale tak?
– No właśnie. Ma pan rację. Niepotrzebnie o tym myślę. A rodzicom powiem, że pewnie, że wiedziałam... Bo przecież było tanio, dlatego...
– No bo było, jasne.
– No... Tylko jak pomyślę, że wyszłam na taką przysłowiową „blondynkę”...
– E tam...
– A jemu tak się spieszyło z tymi formalnościami, żebym się tylko nie rozmyśliła...
– No... Tego masztu to tak z dołu nie widać raczej...
– No właśnie. Przez to wielkie drzewo. Dopiero teraz go zobaczyłam, właściwie... A sąsiedzi też nic nie mówili...
– To widać, w ogóle o tym nie myślą, pani Basiu. Spokojnie. I bardzo dobrze. A pani się martwi... Pani Basiu. Będzie dobrze...
12.
Gdy granatowa Toyota RAV hybrid zajechała przed parking, szlaban uniósł się od razu do góry, a z budki przy ogrodzeniu wyszedł uśmiechnięty portier. Olo zaparkował na środku placu i wyszedł z samochodu. Od strony pasażera, z przodu, wysiadł z samochodu jeszcze jeden mężczyzna i razem podeszli do portierni. Szlaban opadł na widełki.
– Dzień dobry, panie Tadeuszu, witam – powiedział uśmiechnięty Olo i wyciągnął rękę na powitanie w jego stronę.
– No, to ja witam nowego szefa, dzień dobry. – Uścisnęli sobie serdecznie dłonie. – Co prawda mamy niby jeszcze umowę do końca miesiąca, ale ona to tak do końca nie jest już przecież ważna...
– Zajmiemy się tym... To jest pan Janusz, jego firma będzie tu robić remont.
– Aha, witam. Tadeusz Mielcarek.
– Dzień dobry. Janusz Kowalski. – Panowie podali sobie dłonie na powitanie.
– Na razie to musimy się tu trochę rozejrzeć... A co tu się stało? – spytał Olo, wskazując ręką zniszczony jednopiętrowy dom, stojący po sąsiedzku z lewej strony. Jedna ze ścian była rozwalona, a nadpalony dach jednoznacznie wskazywał na bardzo niedawny pożar.
– A, sąsiad się palił, trzy dni temu... – wyjaśnił pan Tadeusz i uśmiechnął się nieznacznie. – Podobno butla z gazem eksplodowała, czy co... Jeszcze badają. I Straż i Policja... – Spoglądali wszyscy na zniszczony dom, ogrodzony policyjnymi taśmami. – Dobrze, że nikogo w domu nie było. Wiesiek był tu wtedy na służbie. Mówił, że tak walnęło...
– Aha... – Olo pokiwał głową, wpatrując się w ruinę domu. – Cholera, to się nieźle musiało fajczyć...
– A ile się tu ich nazjeżdżało... Straż, Policja... Dzisiaj też już tu byli, odjechali dopiero co.
– E, to można szybko odbudować... – ocenił fachowo pan Janusz. – No, kasy na to trzeba, wiadomo...
– Ale to w dzień, w nocy? Jak to się stało?
– Może jedenasta do południa, nikogo w domu nie było... Nie dokręcili gazu, czy jak? Sam przecież by nie wybuchł. Szczęście, że nikogo w tym czasie nie było w domu, to tylko tyle, że chałupa im się spaliła. Mogło być gorzej.
– No, fakt – potwierdził Olo.
– No, ale teraz mają problem. Dom nie był jakoś specjalnie ubezpieczony, a kasy nie mają...
– No, to problem... – zgodził się z portierem pan Janusz.
– Dobrze, panie Tadeuszu... Pewnie, to tragedia, taki pożar... – Olo podrapał się po nosie. – Taa... Upierdliwy ten pana „prezes”...
– Były. – Portier uśmiechnął się do niego. – Były prezes...
– Wymaglował mnie, nie ma co. Wycisnął, jak cytrynę. Ale jakoś się wreszcie dogadaliśmy... Gdyby nie Agata, nowa wspólniczka, nie dałbym rady tego sam kupić. A i o gokartach muszę zapomnieć, przynajmniej na razie.
– Ale kupił pan, tak?
– Pewnie. Jak nie dziś, to jutro... Albo za dwa lata. – Zaśmiali się wszyscy lekko. – Ale hala jest nasza. I ten wielki parking też.
– To co tu będzie?
– Firma komputerowa. Mówiłem panu. I tak miała tu być, razem z tym moim krytym torem dla gokartów.
– No tak, wspominał pan coś.
– Jest tak. Moja dziewczyna, Paula, razem z kilkoma innymi osobami tworzą nową firmę komputerową, a ja wchodzę do tej spółki z tą halą. W osiemdziesięciu procentach, bo bym sam jej nie kupił. A ta Agata, właściwie Agnes, wspólniczka, to córeczka bogatego biznesmena z Niemiec. Jedynaczka.
– To pewnie forsy ma jak lodu, co? – spytał pan Janusz.
– No, żebyś pan wiedział.
– Aha. To wszystko jasne. To idziemy do biura, panie Jacku?
– Właśnie, właśnie, tam są wszystkie plany, dokumentacja, nie? – spytał Olo, patrząc na portiera i zaczęli powoli iść w kierunku budynku biurowego.
– A tak, jasne, że są.
– Bo to trzeba będzie jeszcze z nimi wszystkimi przedyskutować... Na razie są zajęci tworzeniem tej ich nowej firmy, wiadomo. Formalności, prawnik, sama firma, sprzęt... Ale mają się tu zjawić jutro, obejrzeć wszystko, no i wtedy zdecydujemy, co i jak. Może w tym biurowcu zrobimy jakieś mieszkania służbowe, a sama firma zajmie część hali... No i to wszystko uzgodnimy jeszcze z panem, panie Januszu. Plany, płatności, terminy...
– No, ja mam kilka rozpoczętych remontów, trzeba by to jakoś zgrać...
– Oczywiście. – Pan Tadeusz otworzył drzwi i weszli niespiesznie do holu.
– Z tym pana sąsiadem...
– Z Ryśkiem?
– No... Ja już nie mam kasy na tę łąkę, ale... Może coś z tego wyjdzie... Albo rodzaj dzierżawy, na ten schron, albo może ta Agata... Zresztą, na papierze to my jesteśmy właścicielami jeszcze tylko parę dni, dopóki nie przepiszemy tego na firmę. To wtedy też będzie inaczej, nie?
– Aha. Jasne. A to będzie coś dużego, ta firma? Komputery? Handel, czy coś takiego?
– Początkowo, na pewno niewielkie. Ale nie wiadomo jak to się rozrośnie. Bo kasa na to jest. Na przykład serwerownia. Musi być. I można od razu robić to na hali. Tam jest zresztą wejście do schronu, nie?
– A nie, wejście jest tutaj, panie Jacku.
– Tutaj? – Olo rozejrzał się po pustym holu, ze schodami wiodącymi na piętro i kilkoma drzwiami na parterze.
– Może przejdziemy... – Pan Tadeusz otworzył jedne z drzwi i weszli do niewielkiego, ślepego korytarzyka, gdzie z boku było zamknięte pomieszczenie. – Tu jest teraz taki mały składzik, rupieciarnia, sprzątaczki trzymały tu swoje graty... – Mówiąc to, otworzył drzwi i zobaczyli pomieszczenie trzy na trzy metry. – Tu w podłodze jest klapa. Normalnie, to tu kiedyś były schody.
– Aha, tutaj... A na planie tego w ogóle nie ma... Albo nie pamiętam... No dobra. To trzeba będzie odgruzować to, bo jak oni chcą mieć solidną wentylację dla komputerów i serwerów, to taki schron jest jak znalazł. Ze sto metrów podziemnego chodnika...
– Pewnie. Jak tam się da wentylatory, to będzie taki cug... Pewnie...
– Cholera, to będzie roboty... – zauważył pan Janusz.
– No... Na razie wszystko jest w proszku. Może to biuro będą chcieli przerobić na mieszkania? Bo to są wszystko młodzi ludzie, parę lat po studiach... Ja też nie mam mieszkania, może nawet sam tu zamieszkam z moją Paulą... A firma będzie na hali... Co by nie było, ja zrobiłem dobry interes. Może nawet lepszy, niż te gokarty.
– To pan chciał tu zrobić kryty tor?
– No... Miałem takie plany... Jakiś paintball, gokarty, quady... Las blisko... Ale...
– Dobra, panie Jacku. To jedno już wiadomo. Że trzeba odgruzować schron i zrobić wentylatorownię. Wiadomo. Ale co z resztą? To duża hala, czterdzieści na osiemdziesiąt, jak nie przymierzając jakiś Lidl.
– Pan weźmiesz jedne plany, ja drugie, jutro się tu wszyscy zjedziemy, będziemy intensywnie myśleć, to coś wykombinujemy. Na razie w firmie jest czterech informatyków i ja. Pewnie z czasem będzie i więcej.
– A pan jest...
– Emerytowanym żołnierzem.
– He, nigdy bym nie pomyślał...
– No, ja też...
– Bo to zależy, gdzie kto służył.
– Aaa, rozumiem...
– No...
– Coś trzeba robić na emeryturze, nie? Jak mi się udało przeżyć... Niektórzy nie wrócili...
– Aha... Hm... No, toś mnie pan zadziwił, nie ma co... To takie wysokie, te wasze emerytury?
– Przecież, że nie wszystkie. Odprawa i parę „ogonów”...
– Aha... Chciałbym mieć taki „ogon”...
– No, mnie się udało. Dobra, co ja wam, panowie, będę... Nie mogę o tym gadać i tyle. Chodźmy zwiedzić tę halę. Tu, z biurowca, można przejść, nie, panie Tadku?
– Pewnie, chodźmy, co tu będziemy sterczeć. To te szerokie drzwi w holu, przy wejściu... W ogóle nie było tematu, szefie.
– Jasne, panie Jacku.
Przeszli parę metrów i pan Tadeusz otworzył podwójne metalowe drzwi wiodące na halę. Zobaczyli pustą przestrzeń, ze stalowym żebrowaniem stropu, nagimi, częściowo uszkodzonymi ścianami i dziurawym betonem posadzki. Poza tym, nie było tu nic.
– O, cholera... – pierwszy odezwał się pan Janusz.
– No, naniszczyli trochę tutaj, głównie teraz, jak ściągali regały i inne graty... – wyjaśnił pan Tadeusz, wzruszając nieznacznie ramionami. – Jakaś firma zewnętrzna to robiła, w ogóle nas tu nie wpuszczali. Staraliśmy się ratować głównie biuro...
– Kurwa... – zareagował wreszcie Olo. – No dobra. Nie było jak i kiedy tego dopilnować...
– No, przy takiej przestrzeni, to tak źle nie jest... Się zrobi... Panie Jacku. Jak wygląda budżet, przynajmniej orientacyjnie?
Zaczęli się przechadzać po hali, lustrując dziury w posadzce.
– Ja już nie mam kasy, ale firma, jako taka, ma. Spoko.
– Bo to nie jakieś m-4, nie? Ale, jak tu tak pusto, to i tempo może być inne. Jest tak. Mój dobry znajomy ma firmę, która robi posadzki przemysłowe, z żywicy. Tanie to nie jest, ale solidne i na lata. I nietoksyczne. A ja się zajmę innymi sprawami, bo tu, to jest co robić...
– A jak tu już będzie stał jakiś sprzęt... Dobra. Zamawiaj go pan, nie ma co. Tylko niech nie daje mi kosztorysu z sufitu. No i dobry termin. Tak samo pan, panie Januszu. Wiadomo, wyjdą jeszcze różne historie, ale wszystko na fakturę, nie? Na firmę.
– Jasne.
– Panie Tadku, jeszcze sprawa ochrony. Znaleźliście piątego?
– Ten Rysiek, właściciel łąki. Teraz pracuje na budowie, na zlecenie. Ale swoje lata już ma, za cztery czy ile tam przejdzie na emeryturę, a zdrowie jest jedno, nie?
– Jest pewny?
– Tak, inaczej bym nie mówił, panie Jacku. Tej łąki też się chętnie pozbędzie, bo wydaje wnuczkę za mąż, to i kasa mu potrzebna.
– Okej... Pytam o niego, bo to wy będziecie razem z nim pracować, nie?... No. Robimy tak. Nowe umowy w przyszłym tygodniu, na etat i czterdzieści procent podwyżki. Plus nadgodziny za niedziele i święta, normalnie. Mam dla każdego z was po tysiąc złotych premii, za ten pusty czas, teraz. Rozejrzyjcie się za jakąś kumatą dziewczyną do sprzątania, też na etat... Tę waszą psią budę przy szlabanie się rozwali, pan Janusz postawi wam tam albo jakiś domek, albo choćby ocieplony kontener z klimą. Monitoring do wymiany. I nowy system szybkiego powiadamiania grupy interwencyjnej, jakby co... Jak się ogarniemy, idziecie wszyscy na przyspieszony kurs ochrony, taki na poważnie, ja płacę, a tu przyjdzie na ten czas firma z zewnątrz. Najlepiej, jak tu będzie wtedy jeszcze remont. Może na tydzień gdzieś. Gaz pieprzowy, paralizatory i inne takie zabawki. To nie jest jakiś tajny obiekt, ale sprzęt który tu będzie, to kupa kasy. A ja tu chcę mieć swoich, pewnych ludzi, do których mam zaufanie. Żołnierz słabo uzbrojony, ale zmotywowany, jest wart tyle, co wyszkolony komandos. Zaufanie i lojalność, panie Tadku.
– Rozumiem. Oczywiście, szefie.
– Pojedziemy do jakiegoś schroniska, wybierzemy psa, albo i dwa, pan Janusz zrobi im duży wybieg i budy przy szlabanie. Na pewno znajdziemy odpowiednie psiaki.
– Jasne.
– Monitoring tu jest, ale do dupy... A system przeciwpożarowy to kilka starych gaśnic. Śmiech, po prostu... Widzieliście, co się stało z sąsiadem... Zdublowane systemy, przeciwpożarowy i monitoringu. U was i w biurze. Bo ta wasza budka... Gdzie wy macie jakiś socjal? A toaleta?
– Nigdzie, właściwie...
– Właśnie.
– Taki kontener byłby najlepszy chyba. Jak szatnie dla pracowników na budowach... Bo to jeszcze trzeba by jakieś zezwolenie budowlane, czy co...
– Mam dojście do kontenerów, załatwię to – rzucił pan Janusz.
– Okej. Jak coś jest potrzebne, mówcie śmiało, panie Tadku, bez krępacji, pan rozumie.
– Nie ma sprawy. Jak tu ma chodzić wszystko jak w zegarku, to będzie, panie Jacku.
– Dzięki. O to właśnie chodzi... Wiadomo, nowa firma, zanim zacznie zarabiać, musi najpierw wsadzić. Inaczej się nie da, sami wiecie. Zanim zaczniemy zarabiać, upłynie i rok, albo i więcej. Ale kasa jest gwarantowana, jak w banku. Robimy wszystko porządnie, z głową. To co, panowie, wszystko jasne?
– Tak jest.
– Oczywiście.
– No dobra. To chodźmy obejrzeć te nasze plany...
13.
Edi i Olo, ubrani w kombinezony robocze, wnosili właśnie do mieszkania kilka worków zaprawy, gdy zaczepiła ich młoda kobieta z dzieckiem na ręku, które wyjęła dopiero co z wózka.
– Długo wam jeszcze zejdzie z tymi hałasami? – spytała, wyraźnie niezadowolona.
– Dzień dobry. Nie, właściwie, to już kończymy – odparł Edi poprawiając sobie ciężki worek. – Jakieś drobne hałasy jeszcze mogą być, wiercenie czy co, ale z grubsza mamy już wszystko zrobione. – Wszedł do otwartego mieszkania.
– No, sama pani widzi – dodał Olo wymijając Ediego i wychodząc na korytarz. – Nowy właściciel zażyczył sobie, żeby mu przestawić ściankę działową. Tego się nie da zrobić po cichu. Ale teraz, to już z górki.
– Całe szczęście – westchnęła młoda mama, otwierając drzwi do mieszkania naprzeciwko. – Dwa dni męki...
– Ja panią rozumiem. Ja też nie przepadam za takimi robótkami... Teraz to tylko postawić nową ściankę, otynkować, szpachlowanie i malowanie.
– No tak.
– Dziecko pewnie się namęczyło...
– Panie. Przy takim hałasie?...
– Pewnie, pewnie. Przepraszamy. Ale, jak mówię, najgorsze za nami. – Olo sięgnął po worek, leżący przy drzwiach, obok niewysokiej palety z wąskimi pustakami. – Teraz, to już pestka. – Uśmiechnął się do sąsiadki, ujmując pewnie worek. – Da się przeżyć – dodał jeszcze, wchodząc do mieszkania. – E, jeszcze pustaki, dawaj tu, leniu jeden...
– Dobra, dobra...
I sąsiadka i Olo zniknęli w mieszkaniach, zakurzony nieco korytarz opustoszał. W przerabianym mieszkaniu Edi stał w przestronnej kuchni i spoglądał na Ola, kładącego worek na innych, złożonych na podłodze przedpokoju wcześniej.
– No, żeby ona widziała tę dziurę w ścianie... – Olo ruchem głowy wskazał za siebie, na wykute w ścianie przedpokoju prostokątne przejście do sąsiedniego mieszkania.
– Lepiej, żeby nie widziała – skwitował krótko Edi.
– No... Dzwoniłeś do tego ślusarza? Poprawił wreszcie te futryny?
– Tak. Do odbioru za godzinę. A lustra w złoconych ramach będą jutro rano. Ale wnosimy to tamtą klatką schodową, żebyś nie zapomniał... Żaden jełop nawet się nie domyśli, że trzeba porządnie pociągnąć za ramę, wysunąć lustro na zewnątrz i że to są drzwi do sąsiedniej kawalerki...
– No i dobrze. Taki prosty safe – house... To co robimy z tymi pustakami?
– Na cholerę ty je w ogóle kupowałeś?
– Wyrzucasz gruz z rozwalonej „ścianki działowej” i stawiasz nową, nie? Z czego, niby?
– E tam, przesadzasz... I co? Będziemy je teraz wynosić po trochu?
– Tak. W siatkach na zakupy. Z sąsiedniego mieszkania.
Roześmieli się razem jak na komendę i spojrzeli obaj na wykute przejście. Jutro zamiast niego będzie tu duże lustro w złotej ramie.
14.
Pogoda im dopisała, jak złoto. Tegoroczne lato było dosyć kapryśne, ale nie dzisiaj. Słoneczko pięknie świeciło, niebo było czyste, bez jednej chmurki nawet, tak jak to powinno być na początku sierpnia. Wymarzona aura na rowerową wycieczkę krajoznawczą. Droga była zupełnie pusta, więc Łucja i Tomek jechali obok siebie, o ile pozwalał im na to dziurawy, stary asfalt. Wcześniej mijali pola ze zbożem, albo już zżęte rżyska, to jakieś lasy, łąki, jak to na wsi. Teraz pedałowali właśnie, mając po obu stronach drogi dojrzałe łany pszenicy, czekające na skoszenie.
– No, mówię ci, ekstra. Moglibyśmy się tam kiedyś wybrać razem. – Uśmiechnięta Łucja zerknęła pytająco na Tomka jadącego obok.
– Pewnie, jeszcze by nie...
– Zjazdy są super... Kamienie, jakieś wystające korzenie, wąska ścieżka wije się to na prawo, to na lewo, a jeszcze jak jest błoto, he he... – Łucja zaśmiała się do Tomka.
– Ekstremalne, co? – Odwzajemnił śmiech.
– Jasne. Super, mówię ci... Bo tutaj to spacerek po prostu. A tam, w górach... Adrenalina na maksa...
– Tutaj to jedynie dziurawa droga, co?
– Ehe... To co, teraz na lewo, mówisz?
– No, według mapy... – Tomek zerknął jeszcze raz na mapnik przytwierdzony do kierownicy. – Sto metrów.
– Nawet widać już krzyżówkę... Z Gdyni do Sopotu też tak można sobie pojeździć, są takie odcinki, albo w Oliwie, ale nie ma jak góry. Tfu, jakaś mucha mi wpadła do buzi... Tfu... Niech to diabli... Phe... No, za dużo gadam, tfu... U nas też jest fajnie... Jest parę takich miejsc, gdzie są porobione skocznie, jak się dobrze wybijesz, to lecisz na rowerze z kilka metrów...
– Ale najpierw musisz podjechać na górę, co?
– No, niestety, niestety... W ogóle w Trójmieście jest fajnie, bo można sobie pojeździć po niezłych górkach w lesie, nadal będąc w mieście. Ze dwieście kilosów fajnych tras. A jak chcesz, to masz jeszcze piasek na plaży, nie?
Zaśmiali się oboje i skręcili w gruntową drogę odchodzącą w lewo. Z prawej strony mieli teraz ścianę lasu.
– Ale ja się dziwię, że ty tam nie jeździłeś po górach. Przecież jesteś z Wrocławia.
– A ja tam akurat miałem czas na to – odparł Tomek z uśmiechem.
– Ale to rzut beretem od ciebie. Wsiadasz do pociągu, parę godzin i jesteś.
– Tu zaraz będziemy skręcać w prawo, Łucja.
– Okej... I jedziesz do samej Szklarskiej... A to zupełnie co innego niż górki w Oliwie.
– Niby tak. Ale ja nigdy nie miałem na to czasu, tak szczerze...
Skręcili na prawo i mieli już teraz las po obu stronach szerokiej drogi.
– Jaki pracuś, patrzcie go...
– Tak? A kto nie chciał dzisiaj jechać na wycieczkę?
– Dobra, dobra...
– Ale najważniejsze, że tu jesteśmy.
– No, słoneczko grzeje...
– Niby las, ale daje, daje... Za jakieś dwieście metrów będziemy prawie na miejscu. Jutro też gdzieś wyskoczymy?
– Jasne. Możemy zrobić trasę z Gdyni do Gdańska. Podjedziemy sobie do Kamiennej Góry, a potem dzika trasa aż do Sopotu, lasem. A dalej deptak do Gdańska i wrócimy kolejką na przykład. Taka moja typowa trasa... Albo zostaniemy od razu na naszym stoisku na Jarmarku, najlepiej.
– Fajnie. Dziś jest wtorek, jutro środa... Dobra, jutro mogę. Bo w czwartek mnie nie będzie, wyjeżdżamy z samego rana, zostaje tylko Paula.
– A tak, mówiłeś. To gdzie wy właściwie jedziecie, Tomek?
– Tutaj. Musimy przygotować lądowisko.
– Weź... Jak nie chcesz, to nie mów. Co to mnie... – odparła Łucja z nieukrywaną złością. Od razu miły nastrój prysł jak bańka mydlana.
– Ależ, Łucja. Mówię poważnie. Ja wiem, że się na mnie gniewasz, bo myślisz, że to jakiś głupi bajer... Albo, że jestem jakimś „psycholem”. Wyjaśnię ci wszystko, spoko. Mówię prawdę, Łucja, ale wiem, że to dziwnie brzmi... Staniemy tu na krzyżówce sobie na chwilę, okej? Już widać pole, z lewej strony...
Przystanęli na skrzyżowaniu szerokich polnych dróg. Za plecami z prawej mieli las, z lewej strony także, a przed nimi, na lewo, zaczynało się duże pole skoszonego bardzo niedawno zboża. Stali na jednym z rogów blisko czterdziestohektarowego kwadratu. Za polem także ciągnęła się ściana lasu. Jakiś traktor ze specjalną przyczepą jeździł po rżysku, zbierał leżącą słomę, ładował ją sobie do środka tejże przyczepy i co jakiś czas wypluwał z niej, z tyłu, zwinięty balot ściętych łodyg pszenicy. Na lewo od nich, między lasem a polem ciągnęła się szeroka gruntowa droga, na skraju której stała duża przyczepa, platforma, a obok niej wózek widłowy do ładowania sprasowanej słomy.
– Właśnie po to tu przyjechałem z tobą, żeby sprawdzić czy już zbierają z pola. Przedwczoraj kosili tu pszenicę. A za parę dni wylądują tu następni kosmici, tacy jak ja.
– Sratatata... Weź mi tu nie kituj...
– No, sama widzisz... Jakbym ci sprzedał jakiś głupi bajer, to byś to spokojnie łyknęła. A jak mówię prawdę jak na spowiedzi...
– No, było fajnie, dopóki nie zacząłeś gadać tych swoich durnot. – Zagniewana Łucja wsiadła na siodełko i zaczęła pedałować, a Tomek ruszył za nią. – Ależ ja jestem głupia...
– Poczekaj, Łucja... Łucja... Jak pokazywałem ci parę naszych bajerów technicznych, to nie chciałaś wierzyć. Teraz też...
– I niby po co mi to gadasz? „Kosmita”... – prychnęła gniewnie Łucja i nacisnęła mocno pedały, odjeżdżając mu daleko drogą.
– A dlaczego nie? I co? Polecisz z tą informacją na Policję, czy do jakichś tajnych służb? Akurat ci uwierzą... – wysapał Tomek, kiedy wreszcie się z nią zrównał.
– A Wrocław? Rodzice, studia, serwisy komputerowe?
– Dobra legenda. Tak to się fachowo nazywa. Jestem kosmitą, szpiegiem. Poważnie. Nazywam się Eyrke be Deenose Vaere. Ale teraz jestem Tomek Kujawski i już. I bardzo cię kocham, Łucja. Biologicznie jestem człowiekiem, mentalnie przecież też... Pewnie, mogłem sobie obejrzeć to pole na mapach Google`a, jakbym opłacił właściwy abonament satelity, z realnym czasem. Ale dlaczego nie pojeździć sobie na rowerach przy okazji?
– Durnoty jakieś gadasz cały czas... Jak mnie to wkurza... Głupia jestem i tyle.
– Że cię kocham? Prawda i tylko prawda. Pole już się kończy powoli... Dalej las, jak widzisz, a za jakieś dwieście metrów jest most nad małą rzeczką, staniemy tam na parę minut, dobrze? Łucja?
– I tak niby wyglądają kosmici?
– Nasi, z Alfy, tak. Po operacjach plastycznych i zmianie DNA. Nie wiem jak inni, bo pewnie gdzieś są. Może i wyglądają jak potwory z jakichś horrorów. Ale nie my.
– Jasne... To Paula i Agata, nie mówiąc już o Lenie...
– Ehe... Oczywiście. To podjedźmy bliżej tego mostu, dobrze? Jeszcze przez ten wąski pas lasu i zrobimy sobie przerwę... Pokażę ci parę innych rzeczy, jak tamte cię nie przekonały... No bo ja już nie wiem, jak do ciebie trafić. A muszę ci to wszystko powiedzieć, bo... No, muszę i tyle. Wiesz jak mnie męczy, że muszę ci wiecznie kłamać?
Zamilkli i pedałowali dalej, mając po obu stronach sosny.
– Możemy tu sobie trochę potem połazić po lesie, może znajdziemy jakieś kurki, co?... No dobra, stajemy Łucja.
Zatrzymali się z dziesięć metrów przed starym, drewnianym mostem, mając z lewej strony wąski pas skoszonej niedawno łąki ciągnący się wzdłuż rzeczki, a z prawej las. Położyli rowery na trawie. Łucja nie chciała spoglądać w jego kierunku, zagniewana. Mruczała coś do siebie i wypatrywała czegoś na drodze za mostem, ciągnącej się przez kolejny fragment lasu, odwrócona plecami do Tomka, a on ściągał już plecak ze swoich spoconych nieco pleców.
– Soczewki kontaktowe widziałaś – mówił Tomek otwierając plecak. – Mogą służyć jako noktowizory. Zamykasz powieki, a kamera czy kamery przekazują do soczewki obraz. Zależy, co podłączysz. Celownik karabinu albo okulary... Otwierasz oczy i są normalne soczewki. Mogą służyć też jako monitor komputera, sterowanego głosem, na przykład. Widziałaś sama. Miałaś je przecież na oczach. Nie brałem ze sobą nic większego, broni czy czegoś takiego, bo i po co? Ale mam rękawice z mojego kombinezonu bojowego – powiedział, wyciągając w jej stronę grube, czarne rękawice. – Zobacz sama. Przymierz je.
Łucja odwróciła się do Tomka i przyglądała mu się uważnie, nieufnie, zła na siebie samą, że jest tu, z nim, razem.
– Weź je, przymierz.
Łucja wzięła od niego jedną grubą rękawicę, zrobioną z materiału przypominającego neopren ponad centymetrowej grubości i nałożyła ją sobie na lewą dłoń.
– I co niby w nich takiego niezwykłego?
– To kombinezon reaktywny. No, kuloodporny, jak wasze kamizelki. Jak lekko naciskasz, nic się nie dzieje. Ale jakby cię trafił pocisk z karabinu, energia częściowo rozchodzi się po całym kombinezonie, a częściowo jest pochłaniana. Nie przebijesz tego, chyba, że dużym kalibrem. Ale poza tym, jest wykonany z metamateriału optycznego, włączę, to sama się przekonasz.
Tomek nacisnął w jakimś miejscu blisko nadgarstka rękawicę, a ta nagle zniknęła. To znaczy była, ale zupełnie niewidoczna. Dopiero po chwili oboje zobaczyli jak gdyby poświatę w miejscu, gdzie powinna być dłoń Łucji w grubej rękawicy. Poza tym, jej cień na łące był nadal kompletny.
– No, jest prawie niewidzialna ta twoja ręka, co? Cień pozostał, widzisz... Oprócz tego, są zakłócenia widzenia poprzez metamateriał. Taki bajer, Łucja, raczej niedoskonały, jak widzisz... Z bliska to widać wyraźnie. Wielowarstwowy metamateriał optyczny, ze zmiennym współczynnikiem załamania światła. Ale nie jest zbyt praktyczny, bo łatwo go rozpoznać, jak się przyzwyczaisz do niego. Specjalne detektory też to namierzają... Poza tym żre dużo prądu. Mało co się tego używa, bo traci swoje właściwości, jak dostanie się postrzał. A w realu kuloodporność jest ważniejsza. Poza tym, baterie ważą ponad dwa kilo, na parę godzin pracy. Bez sensu.
Łucja cały czas obserwowała swoją dłoń, której „prawie” nie było widać, obracała ją na wszystkie strony, szukając poświaty i innych śladów złudzenia optycznego. Złapała się nawet drugą dłonią, normalną, widoczną.
– Ale... Jak to właściwie działa?...
– To bardzo skomplikowane. Nanotechnologia optyczna. Jak chcesz, mogę ci zrobić z godzinny wykład, ale chciałem ci pokazać i inne rzeczy, bo niedługo musimy to wszystko zniszczyć. A jeszcze komputer optyczny, hologram... Woda w wartkiej rzece, jak ta tutaj, opływa jakiś kamień i płynie sobie dalej, nie? Tak samo światło... Ale cień zostaje.
Łucja zaczęła dotykać swojej lewej dłoni, niby niewidocznej, prawą ręką.
– Faktycznie... Niewidzialne... Prawie... Ja już to widzę... – Zerknęła na Tomka z odrobinę niepewnym uśmiechem.
– No, wreszcie... – powiedział Tomek i uśmiechnął się do niej, zadowolony że udało mu się ją chyba przekonać.
– Ale...
– Kończymy przenoszenie naszych programów i wszystkich danych do waszych komputerów, niszczymy wszystkie ślady, dlatego wziąłem to dzisiaj ze sobą. Jakby dziewczyny się o tym dowiedziały, oberwałoby mi się... Za miesiąc najdalej tego nie będzie. Wziąłem przenośny komputer optyczny, zobaczysz waszą telewizję w hologramie. Usiądziemy sobie na trawie? Napijemy się czegoś? Albo może coś zjemy, co? Kanapki, czy batony?
– No... – Rękawica zaintrygowała Łucję do tego stopnia, że cały czas obserwowała swoją dłoń, obracała ją pod światło, dotykała, nie mogąc się jej nadziwić.
– Napój izotoniczny, Ice tea czy Cola? – spytał Tomek, wyciągając napoje z plecaka. – Chodź, klapniemy sobie. – Usiadł na trawie i wyciągał z plecaka kanapki i słodycze. Potem wyciągnął jeszcze przedmiot przypominający gruby tablet i położył go na trawie.
– Co? A... – Łucja usiadła obok niego i zaczęła ściągać rękawicę. – Masz mineralkę? Ale jaja... – powiedziała, oglądając „prawie” niewidzialną rękawicę.
– Jasne – odparł Tomek, wyciągając kolejną butelkę z plecaka i podając ją Łucji. – Proszę. Ja lubię Colę. – Sięgnął po Coca-colę, otworzył ją i napił się ze smakiem. – Szkoda, że nie jest zimna, ale może być...
– Jak to się wyłącza? – spytała Łucja kładąc rękawicę na trawie i odbierając od niego wodę.
– Samoczynnie się wyłączy po minucie. Wziąłem też naszego kompa. Z telewizją satelitarną, waszą, którą zaraz przerobię na obraz holograficzny – powiedział i zaczął coś majstrować przy wyciągniętym dopiero co przedmiocie. – Zaraz się podłączymy. Programy w HD można przekonwertować na hologram. I automatycznie nadbudować. A tego żaden tutejszy komputer nie zrobi, Łucja. Wiesz, ile naszych zakazów złamałem dzisiaj dla ciebie? Jakby mnie ktoś tutaj z tym złapał... Rozumiesz, jak ja się dla ciebie narażam? A to wszystko z miłości. – Mrugnął do niej z uśmiechem.
– Z miłości, to „dziad połamał babie kości”... – zaśmiała się Łucja.
– He, he, to raczej nie ja...
– No, chyba nie, mam nadzieję...
– To co, obejrzymy sobie jakiś program?
– Telewizję? Tutaj? Bez talerza?
– No... O, jest... – Na ekranie tabletu Tomka, leżącego na trawie, ukazał się obraz telewizyjny. – Proszę bardzo. Jedynka. I ich propagandowy bełkot. – Przez chwilę wpatrywali się w obraz przedstawiający studio telewizyjne Wiadomości. – No, to może Discovery... – Tomek zaczął naciskać na ikony umieszczone u dołu ekranu, stanowiące jak gdyby rodzaj klawiatury. – Albo MTV... Nie, to akurat Mezzo... – Na ekranie ukazał się obraz i zaczęli oglądać jakąś operę. Kilkunastu mężczyzn stało na scenie, śmiali się z czegoś. Jacyś dworzanie. Zmieniła się muzyka i teraz chyba wyczekiwali nadejścia kogoś. Słychać było jedynie skrzypce i wiolonczelę.
– No, niezłe cacko...
– A teraz hologram... – powiedział Tomek i przełączył coś na klawiaturze.
Obraz na ekranie zniknął, aby natychmiast pojawić się na wysokości ich twarzy w formie hologramu przestrzennego, jakieś pół metra na metr. Postacie mężczyzn trwały zawieszone w powietrzu jak jakieś lalki na miniaturowej scenie. Łucja zapatrzyła się w ten dziwny obraz z wyrazem zaskoczenia na twarzy.
– No, tego to raczej nie kupisz w Media Marktcie czy Saturnie, co? – spytał z uśmiechem.
Małe, trójwymiarowe postacie śmiały się z czegoś na scenie, słychać było ich głosy wydobywające się z ust, z hologramu istniejącego w przestrzeni. Na scenę wchodził właśnie Rigoletto w stroju błazna.
– Ale jaja... – Łucja zaczęła się uśmiechać, zerknęła na Tomka na moment i wróciła do oglądania i słuchania. – To naprawdę hologram... Trójwymiarowy...
– Wsadź dłoń do środka, to tylko światło.
– Mogę? – spytała Łucja i bez wahania wsunęła dłoń do przestrzennego obrazu. Z miną jak u małej dziewczynki patrzyła na tęczowe zniekształcenia powstające wokół jej palców. – Ale numer... – Zmieniała położenie dłoni, bawiąc się światłem. – No, tego to na pewno nie ma w sklepach...
– Pewnie... Można zwiększyć obraz, zmniejszyć, przekręcać, można nim sterować na odległość... Głosem też. Jak chcesz, możesz stworzyć dźwięk sferyczny, słyszalny w konkretnym miejscu. Wokół twojej głowy... – mówiąc to, Tomek wklepał coś na klawiaturze, a Łucja kiwnęła głową, jakby na potwierdzenie. – Albo tylko w pobliżu jednego ucha, na przykład... Słyszysz w lewym uchu?... Albo wysłać dźwięk na odległość gdzieś dalej. Sferyczny. Tak samo hologram. O. Niech sobie będzie przy tych krzakach...
Tomek szybko wykonywał kolejne operacje na ekranie swojego tabletu, a Łucja obserwowała, jak nagle cała scena, przestrzenny obraz przedstawienia operowego zniknął, aby pojawić się jakieś dwa metry od nich. Błyskawicznie zaczął się powiększać do rozmiarów jak w kinie, około cztery na dziesięć metrów, z głębią sceny sięgającą brzegu rzeki.
– Cholera... Trójwymiarowe, faktycznie... To mówisz, hologram? He... Jasna cholera...
– No... – Patrzyli oboje na fragment przedstawienia operowego i słuchali dźwięku ściszonych skrzypiec i wiolonczeli, dochodzących z niewidocznego orkiestronu. – Normalny hologram, Łucja. I na dodatek gada... Chcesz, to możesz siedzieć w pierwszym rzędzie. Z lewej, z prawej... Albo na balkonie... Niezły „telewizor”, co?... To co? Wreszcie mi uwierzyłaś? Łucja? – spytał Tomek spoglądając na nią ze swoim ciepłym uśmiechem numer jeden.
– Że niby co? – spytała, lekko odwzajemniając uśmiech, jak gdyby nie słyszała go wyraźnie, zapatrzona w scenę.
– Że kocham cię nad życie, Łucja, oczywiście... Bo tego hologramu... No... Nie ma. To złudzenie optyczne przecież...
– No, może... „Kosmito”... Nie, zupełnie zgłupiałam chyba... – Łucja wstała i podeszła do hologramu, potem weszła w niego i nagle znalazła się na scenie. Stanęła obok błazna, tego samego wzrostu co ona sama, który dopiero co wszedł na deski utworzone ze światła i śpiewał jakieś „La la, la la, la la, la la, la la, la la, la la”. Obejrzała go w tym czasie z różnych stron, zajrzała mu do oczu, zakłóciła jego świetlistą postać, wkładając rękę do jego pleców. – Nie, niemożliwe... To znaczy, ja teraz robię jakąś dziurę w tym hologramie, czy jak? – Posunęła rękę dalej i wyszła ona z hologramu na wysokości brzucha Rigoletta, który nadal śpiewał.
– Dokładnie, Łucja... Zatrzymałem teraz na moment przekaz, żebyś mogła to zobaczyć... Jak jesteś w środku, to jakbyś była na scenie, ale czego dotkniesz, znika. Jakby było z innego wymiaru. No i obniżyłem obraz do samej ziemi, do trawy. Skala jeden do jeden. Może wrócimy do Jedynki na chwilę i będziesz w studiu telewizyjnym z twoją ulubioną prezenterką Wiadomości?
– Dziękuję bardzo, „kosmito”. – Skwaszona mina Łucji była dosyć wyrazista. Przeciągnęła szeroko ręką po kilku dworzanach stojących obok. – Cholera jasna... – Machała rękami po świetlistych postaciach. – Ale jaja... Tam, gdzie ja zaistnieję w tym „przekazie”, hologram znika?
– Taka jest optyka. Ale mi się zrymowało, he, he... No, ale ja to muszę już wyłączyć, niestety... Później sobie pooglądasz, u mnie w pokoju, okej? Jeszcze nam tu potrzebny jakiś przypadkowy „miejscowy”... – Tomek zapewne coś nacisnął na swoim urządzeniu, bo hologram nagle zniknął, a Łucja stała nad brzegiem niewielkiej rzeczki, przy krzakach.
– Ale... – Zrobiła zawiedzioną minę, jak mała dziewczynka której zabrano zabawkę. – No dobra... – Łucja spojrzała z niepewnym uśmiechem na Tomka i podeszła do niego. – Ale nadal nie rozumiem, jak ty możesz być jakimś tam „kosmitą”? Przecież to bez sensu...
– Że wyglądam „normalnie”? Opowiem ci wszystko, kochanie, opowiem. – Tomek wstał z trawy, zbliżył się do niej i objął ją z czułością w pasie. – Najważniejsze, że mi uwierzyłaś. No bo jak długo mam ci jeszcze kłamać? Nawet nie wiesz, jakie to męczące.
– Całowałam się z „kosmitą”, tak? I nie tylko, na dodatek?...
15.
Cztery TIRy zajechały na duży, prawie całkowicie pusty parking przy stacji benzynowej. W dość dużym oddaleniu od budynku i dystrybutorów, na odległym rogu dużego placu, stał jeden samochód ciężarowy. Poza tym było tu pusto i głucho. TIRy trochę pomanewrowały i ustawiły się równolegle do siebie, równiutko swoimi tyłami przy skraju parkingu, przodem w kierunku wyjazdu, sąsiadując bokami z tyłem ciężarówki. Trochę pohałasowały przy tym, ale nikt ze stacji nie wyszedł spojrzeć choćby, co to za samochody. Wreszcie wszystko ucichło i przez parę minut nic się nawet nie poruszyło na wielkim placu.
Stacja benzynowa stała w szczerym polu, w oddali majaczył ciemny zarys lasu. Po drugiej stronie szosy było podobnie. Kilka lamp na wysokich słupach ledwie oświetlało duży parking, więcej światła było tylko przy samym budynku i dystrybutorach. Pusta i głucha sierpniowa noc gdzieś na zadupiu, nawet psy tu nie szczekały.
Po kilku minutach kompletnej ciszy dał się słyszeć odgłos otwieranych drzwi kabiny i z jednego TIRa wyszła jakaś postać, trzymając w ręce jakiś podłużny przedmiot. Ubrana w coś, co przypominało bardzo gruby kombinezon neoprenowy używany przez nurków, zasłaniający także twarz. Podejrzanie wyglądający osobnik, przynajmniej w tym miejscu i o tej porze, porozglądał się dookoła, obszedł zaplecze stacji, zajrzał dyskretnie przez szyby do oświetlonego wnętrza i zawrócił do zaparkowanych samochodów. Jakby na jakiś sygnał, otworzyły się kabiny pozostałych TIRów i po schodkach zeszło na betonowe kostki parkingu jeszcze trzech takich osobników. Zbliżyli się do siebie, rozglądając się czujnie dookoła, choć nie można było dostrzec ich twarzy ani tym bardziej oczu, zasłoniętych grubym materiałem.
– Czysto, ściągamy – powiedziała jedna z osób i przeciągnęła palcem, odzianym w równie grubą jak cały kombinezon rękawicę po zarysie swojej twarzy, jak gdyby otwierała zamek błyskawiczny. Po chwili ukazała się twarz, a ściągnięta maska, wyglądem przypominająca kawałek grubej gumy, powędrowała do jednej z kieszeni na torsie.
Pozostałe osoby uczyniły to samo, a potem rozpięły jak gdyby coś w okolicy krtani i ściągnęły elastyczne, grube nakrycia głowy na karki, niczym kaptury.
– Ciasne to... – odezwała się jedna z postaci, brunetka przed trzydziestką, z włosami do ramion, poprawiając sobie coś przy szyi.
– Na stacji nikogo nie widziałeś? – spytał mężczyzna stojący obok niej, brunet z krótkimi włosami na „jeża”, mniej więcej w tym samym wieku co dziewczyna.
– Jedna osoba w środku, obsługa. Drzemie w fotelu. A kamery nie działają przecież – odparł blondyn z trochę dłuższymi włosami, najstarszy, na oko, z całej grupy.
– To do samochodów. Przebierajcie się, ja tu zostanę.
– Dobra – odezwała się druga dziewczyna, trzydziestoletnia może blondynka, z niezbyt długimi, lekko falującymi włosami i trzy osoby zawróciły, każda do swojego samochodu.
Na placu pozostał brunet z „jeżem”. Teraz on trzymał w ręce dziwny, podłużny przedmiot. Rozglądał się przez chwilę uważnie dookoła, a potem zaczął się niespiesznie przechadzać po placu, starając się omijać nieliczne latarnie. Świtało już powoli, ale na razie to one dawały więcej światła, niż lekka łuna na niebie, gdzieś daleko. Ruchu na pobliskiej asfaltowej szosie nie było żadnego. Zaś z budynku stacji dobiegała jakaś stłumiona muzyka, choć nie było nikogo widać w środku. Brunet w grubym kombinezonie nie zbliżał się do samego budynku stacji, obchodził początkowo jedynie obrzeża samego parkingu, wpatrując się w mrok nocy. Potem zbliżył się do oświetlonych od wewnątrz okien i wypatrywał czegoś w środku. Po paru minutach bezowocnej obserwacji poszedł w stronę zaparkowanych samochodów. Obrócił się jeszcze, nasłuchując nadjeżdżającego samochodu, ale auto nie zwalniało. Po chwili przemknęło szosą obok stacji, a dźwięk pracującego diesla powoli ucichł.
Po chwili otworzyły się drzwi jednego z TIRów i ze schodka przy kabinie zeskoczył blondyn, w jakiejś bluzie i jeansach, na nogach miał adidasy. Podszedł powoli do bruneta w kombinezonie, z uśmiechem jakby przyklejonym na stałe do miłej z wyglądu twarzy.
– Idź się przebrać, Bartek. Wyglądasz w tym... podejrzanie.
– Nie widać sprzedawcy. – Bartek skinął głową do tyłu, wskazując budynek stacji. – Pewnie poszedł na zaplecze...
– A co tu można robić w nocy, na takim zadupiu...
– Dobra, idę, bo dziewczynom to pewnie trochę zajmie...
– Ba.
– Pilnuj obsługi, Jurek – powiedział Bartek przekazując mu dziwny przedmiot i ruszył do swojego TIRa.
– Ja już wyglądam jak człowiek, ale ty... – Jurek rzucił za nim.
– Kosmito... – Bartek obrócił się lekko do niego.
– Ty to powiedziałeś.
Bartek zniknął za samochodem, słychać było jedynie otwieranie i zamykanie drzwi kabiny, a Jurek zaczął się powoli rozglądać po okolicy. On także chodził w ten sposób, aby nie być zbyt widocznym. Zwrócił uwagę na puste betonowe kosze na śmieci, zajrzał nawet do środka jednego z nich. Tak jak i sam pusty parking, wskazywały one, jak niewielu kierowców korzysta z tego placu. Może w ciągu dnia jest inaczej, ale teraz była jeszcze noc, dochodziła dopiero trzecia. Na wschodzie niebo zaczynało się rozjaśniać. Otoczenie stacji stanowiły jakieś pola i łąki, w oddali coraz bardziej rysowała się czarna ściana lasu. Po drugiej stronie szosy było podobnie.
– No to chyba czysto... – powiedział do siebie półgłosem Jurek i kopnął jakiś drobny kamyk.
Przeszedł się niespiesznie na zaplecze stacji, obejrzał ją sobie z trzech stron, tam, gdzie nie było okien i wrócił wolnym krokiem do samochodów. Pokręcił się przy nich parę minut, bez pośpiechu i wrócił w pobliże budynku. Stanął przy narożniku i obserwował z boku, przez okno, wnętrze. Półki jak w sklepie, dwa regały przez środek, lada z dwiema kasami, gablota z żywnością. Zamrażarki przy jednej ze ścian. Ale żadnej osoby. Chyba, że jest ktoś na zapleczu, a drzwi są zamknięte. Tak, przy drzwiach zauważył przycisk dzwonka. I obok jakieś śmiesznie małe okienko z ladą... „Dla nocnych klientów”, pomyślał. Więc nawet nikt z obsługi nie zorientował się, że tu podjechali... Że kamery nie działają, że ktoś ich obserwuje...
Usłyszał cichy odgłos zamykanych drzwi samochodu i obejrzał się. Bartek, ubrany podobnie jak on sam, zbliżał się do budynku stacji powolnym, lecz czujnym krokiem.
– Jak?
– Cisza. Chyba wszyscy śpią. Nawet żaden pies nie zaszczeka... I bardzo dobrze. – Jurek wzruszył ramionami. – Nieźle wybrali to miejsce.
– Ehe, lądowisko też. Trzeba przyznać. Myślisz, że są gdzieś w pobliżu?
– Pewnie. I opieprzą cię za gadanie takich rzeczy na wolnym powietrzu. Bo na pewno są na nasłuchu. Kamer nie widać, dobrze je ukryli.
– Jasne... Pozdrowienia... – Bartek rzucił gdzieś w pustą przestrzeń.
– Co robimy?
– Dwie godziny postoju, co się pytasz. Trzy osoby w jednej kabinie, jedna na zewnątrz, nie?
– Sporo czasu do zgubienia.
– Jak jakaś kwarantanna... Już bym trochę posprzątał, ale... Na razie nie ma co.
– Taa... Zbierz dziewczyny. Ja zostaję. Zmiana co pół godziny.
– Jasne. Za dużo gadasz – rzucił Bartek, obrócił się powoli i poszedł do samochodów.