Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-12-14 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2710 |
Jak co dzień rano, stałem przed zakładem paląc papierosa i wpatrywałem się w ponurą otchłań starego cmentarza. Nazywam się Janek i mam trzydzieści pięć lat. Od piętnastu lat pracuję u ojca, w firmie kamieniarskiej i od piętnastu lat pomagam w wyrobie grobowców i płytek nagrobkowych – nowych domów dla starych ludzi. Młodzi i całkiem mali też umierają, ale jakoś ich mi nie jest tak bardzo szkoda, bo tego życia do końca nie poznali, nie przeżyli tego wszystkiego, co ludzie wiekowi, i przeważnie umierają, nie zostawiając po sobie tylu wspaniałych wspomnień.
Prawie każdego dnia oglądam z tego miejsca pogrzeby. Drzwi wejściowe do mojego zakładu wychodzą wprost na miejsce cmentarza, przez który przechodzi kondukt żałobny, odprowadzający zmarłego do samej kaplicy, gdzie już czeka na niego ksiądz i reszta bliskich. Pamiętam jak kiedyś, niosący na czele trumnę pracownicy zakładu pogrzebowego byli tak pijani, że przewrócili się na jednym z licznych korzeni, wystających z ziemi i trumna upadła tak niefortunnie, że wypadł z niej siwiutki dziadziuś w pięknym czarnym garniturze. Wdowa po owy nieżyjącym zaczęła tak głośno krzyczeć, że pogotowie po nią przyjechało i za dwa dni ta sama rodzina szła do kaplicy, ale tym razem już na jej pogrzeb. Dzisiaj inny kondukt niósł trumnę, ostrożnie i uważnie patrząc pod nogi, żeby nie zahaczyć butem o któryś z wystających korzeni – podobno, jak mawia mój ojciec - wyrastających z ciał pochowanych tu ludzi.
Te nasze nagrobki sprzedawały, sprzedają i będą się sprzedawać niczym chleb w piekarni. Tak jak ludzie jedzą, tak i umierają. Przy wyborze kamienia potrafią nieraz wybrzydzać jakby to był odcień lakieru do nowego Mercedesa. Nieżywym już to wszystko jedno, w jakim opakowaniu będą ich te robale tam na dole jadły. Swoją drogą, dla mnie wszyscy chowani w głąb ziemi ludzie idą do piekła, bo przecież nikt nie chowa zmarłych wysoko nad ziemią, gdzie by mieli bliżej do raju. Tym sposobem po śmierci bliżej nam do diabelskich kotłów szatana, niż do anielskich chórów w niebiosach…
Najwybredniejsi klienci to ludzie tak starzy, że czują „pismo nosem” i do śmierci sami się szykują, nie angażując w to najbliższej rodziny. Przeważnie karzą sobie robić grobowce, gdzie umieszczamy ich zdjęcie z młodości i datę urodzenia, a w miejscu gdzie na ogół widnieje wyryta data dnia śmierci zostawiamy puste pole. I tak te groby stoją bezużyteczne, czekając na moment wprowadzenia się mieszkańców i wypełnienie brakującego wpisu. My niczym developerzy przy sprzedaży, tylko zachwalamy i wciskamy ludziom te chałupy, które później już nas gówno interesują, podobnie jak losy ich właścicieli.
Dla przeciętnego człowieka cmentarz kojarzy się ze Świętem Zmarłych i ze strachem przed śmiercią. Ja tu jestem sześć dni w tygodniu, a czasami i w niedzielę. Dlatego jedyny dzień w roku, w którym nigdy nie pojawię się na cmentarzu, to pierwszy listopada. Dzień, w którym to miejsce nie jest już tylko moim małym światem, gdzie można spokojnie przechadzać się między alejkami i podziwiać groby ludzi, ale jest miejscem tłocznym i wypełnionym ludźmi niczym supermarkety.
Bardzo lubię usiąść sobie na ławeczce, zapalić papierosa i wymyślać historię: jak ten pan czy pani przeżyli tak dawno swoje życie – czy byli szczęśliwi, czy kochali, czy bawili się, czy może cierpieli niemiłosiernie. Pewnie jak umrę, ktoś tu kiedyś też tak będzie siedział i myślał: „ciekawe jak żył ten Janek Ogryzek... ” A on, poza tym, ze miał tę dobrze płatną prace u ojca, żył nieszczęśliwie… Koledzy dawno się ożenili i nawet wieczorami w weekendy na piwo nie chodzą. Z młodymi gadać nie lubię, bo tylko głupoty w głowie – narkotyki i dyskoteki. W sumie też kiedyś byłem jak oni, ale przychodzi na każdego pora, żeby się ustatkować. Czasami sobie wyobrażam jak wracam z roboty zmęczony ale szczęśliwy, bo w progu wita mnie żona z dziećmi. I ja za każdym razem z teczki wyciągałbym jakąś niespodziankę dla tej mojej rodzinki , jakieś cukierki albo czekoladki. Maluchy już godzinę przed moim przyjściem krzątałyby się z niecierpliwością i pytały mamusię, kiedy w końcu wróci tatuś. Ja bym tę ostatnią godzinę, chociaż bardzo przemęczony, pracował z uśmiechem na ustach i kombinował, co też dzisiaj mógłbym kupić ku uciesze dzieciaków.
Miałem kiedyś cudowną dziewczynę, co i pogadać ze mną lubiła poważnie i pośmiać się zawsze miała ochotę. Kiedy szedłem na spotkanie z nią, serce waliło mi niczym młot kamieniarski, a kiedy już siedzieliśmy razem przy piwie lub kawie, byłem najszczęśliwszy człowiekiem na świecie. Żal mi ludzi, którzy umierają nie zaznawszy uczucia prawdziwej miłości. Przez pół roku żyłem tylko dla tej mojej Basi, a ona żyła tylko dla mnie. Pewnego razu, wieczorem pokazałem jej nawet mój zakład i przeszliśmy się spacerem przez cmentarz, przytuleni do siebie, a ja pokazywałem jej te wszystkie ciekawe groby z dziewiętnastego wieku i opowiadałem jej zmyślone życiorysy tych ludzi, co leżą już tutaj ponad sto lat.
Baśka, co roku, w wakacje jeździła z rodzicami na Mazury i pływała po jeziorach żaglówką. W dniu jej wyjazdu żegnaliśmy się bardzo długo, a ona obiecała że następnym razem zabierze mnie ze sobą. Ja miałem cichą nadzieję, ze za rok będzie moją żoną i to ja ją wezmę na najwspanialsze wakacje, na przykład do ciepłych krajów. Po dwóch tygodniach telefon ukochanej był wyłączony i pomyślałem sobie, że poznała innego chłopaka i nie chce już mieć ze mną nic wspólnego. Cały następny tydzień piłem wódkę i płakałem jak bóbr w zaciszu swojego mieszkania. Kiedy zadzwoniła do mnie jej koleżanka z informacją, że Basia utopiła się w jeziorze, próbowałem popełnić samobójstwo. Ona kochała mnie i wodę, a ja kochałem ją i moją prace. Poszedłem na cmentarz, wypiłem szybko flaszkę wódki, zagryzłem lekami uspokajającymi i położyłem się w nowo wybudowanym, pustym grobowcu rodziny Słomczyńskim. Chciałem tam spokojnie umrzeć i przenieść się do mojej Basi, nieważne gdzie by to było. Nawet nie wiem kiedy straciłem świadomość. Wydawało mi się, że jestem już w innym świecie i biegnę łąką w stronę jeziora, a tam czeka na mnie Basia w białej sukni i z rozpuszczonymi blond włosami, machając mi ręką, w której trzyma wieniec ślubny… Przeznaczenie jednak nie pozwoliło mi być szczęśliwym i obudziłem się w tym betonowym grobowcu nad ranem. Miałem gorączkę i cały się telepałem z zimna, po chłodnej sierpniowej nocy.
Rodzice Basi zamówili nagrobek w naszej firmie i dostali naprawdę wspaniałe dzieło. Mnie wtedy w pracy jeszcze nie było, ojciec dał mi wolne. Na pogrzeb nie poszedłem, ale ludzie opowiadali że takich tłumów dawno nie widzieli. Teraz, po latach, zaglądam na jej grób regularnie, ale chyba mi już przeszło cierpienie. Coraz rzadziej płaczę, gdy spojrzę na doklejone do zimnej płyty grobowca - tuż nad wyrytymi datami urodzin i śmierci - jej piękne zdjęcie. Właśnie dopaliłem papierosa, a peta rzuciłem w kałuże obok drzwi wejściowych do zakładu. Dzisiaj czeka mnie ciężki dzień, bo rodzina Sośnickich, znajomych ojca, poprosiła o wybudowanie pięknego i wielkiego grobowca, o jakich zwykliśmy mówić „wille”. Po skończonej robocie, z obolałymi i przesiąkniętymi wilgocią dłońmi, usiądę szczęśliwy w mojej osiedlowej knajpie, gdzie wypiję kilka piw, po czym pójdę spać do domu. Usiądę sam przy stoliku w tej wymalowanej na żółto sali dla palących, z powieszonym na ścianie wielkim telewizorem, na którym zwykłem oglądać muzyczne kanały z amerykańskimi teledyskami, gdzie uśmiechnięci i szczęśliwi panowie tańczą z pięknymi kobietami, a obok mnie przechodzić będą mężczyźni, którzy pod pretekstem zakupów wstępują na dwa szybkie browary. Oni uciekają do baru, odpoczywając od rodzinnego hałasu, a ja uciekam tutaj przed tą moją grobową samotnością.
oceny: bezbłędne / znakomite
- Niebo we własnym sercu, we własnej głowie.
Mimo strat
Być "na tak" ?
Czas nas uczy pogody
/Grażyna Łobaszewska "Czas nas uczy pogody" 1980/
Głęboko mądry, ponadczasowy przekaz, nieskazitelna Proza przez P