Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-12-14 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2899 |
Człowiek nazywany przez niektórych Roiwizdem, a przez większość Chędożonym W Rzyć Zasrańcem, nabrał głęboko powietrza w płuca. Lubił gdy coś się działo. Należał do wąskiej i niezbyt dobrze przez innych rozumianej grupki ludzi, którzy naprawdę kochali swoją pracę. Robił to co lubił i o czym marzył od najmłodszych lat. Prawie.
Jako młody chłopak lubił krówki, świnki, zwłaszcza zaś owieczki. Wiele razy widział mężczyzn wychodzących wysoko w góry ze swoimi stadami i zawsze śnił, że kiedyś będzie jednym z nich. Że będzie pasterzem. Marzenia zaś to do siebie mają, że często spełniają się. I tylko jakiś drobny szczegół sprawia, że nie końca ze spełnienia owego zadowoleni jesteśmy.
Tak więc Roiwizd został pasterzem. Traf chciał, że pasterzem długów. Cóż jednak zrobić można było, skoro wokół świat tak nagle zmienił się. Oto bowiem plemię jego, dotąd odwieczną tradycją wiedzione, wspólnotę pierwotną tworzące, w ramach której wszystko wokół wspólne, a więc i po części niczyje było, na wyższy szczebel ewolucji społecznej wstąpić postanowiło. Własność prywatna pojawiać się zaczęła, interesy rozliczne, kupcy, kredyty, domy bankowe. Wszystko to, co innym społecznościom przez setki lat w powolnym procesie przechodzić przyszło, oni nagle w dekadę zaledwie zakosztować mieli. Tak to jednak jest, gdy się otoczonym zewsząd przez nieprzebyte knieje setki lat siedzi, a sąsiedzi, którzy z siekierami w ręku przez las ten w końcu przebili się, okazują się na tyle cywilizowani, by nie oddziałami zbrojnych, a karawanami kupców krainę nowo odkrytą podbijać. Nikomu już nie opłacało się pasać owiec. Gdy długi tymczasem…
Każdy dług potrzebuje dobrego pasterza. W tym podobny bardzo do owcy jest – z oka na chwilę spuścić wystarczy, a już pośpiesznie oddala się. Przeważnie na nogach dłużnika, w towarzystwie kilku tobołków, których zawartość powinna wystarczyć na spokojne rozpoczęcie nowego życia w jakimś miejscu, w którym nikt człowieka nie zna i pierdołami takimi jak pożyczki spłata niepokoić nie będzie. Długi lubią takie życie. Rosną wtedy i żywot spokojny aż do przedawnienia wiodą. Nie w smak im w kwiecie wieku pod rzeźnicki topór spłaty głowę kłaść. Dlatego właśnie pasterze długów tak potrzebni byli. A wierzyciele grosza nie szczędzili, by pod odpowiednią opieką ich inwestycje się znajdowały. Roiwizd szybko więc długich miesięcy na halach z owieczkami nigdy nie spędzonych żałować przestał.
Teraz właśnie po raz kolejny prowizję od aktualnego zlecenia przeliczać skończył i wstał ze stojącej przed karczmą ławy. Drogą od strony miasta zdążał w jego kierunku niski mężczyzna, z wyglądu podobny dokładnie do nikogo. I gdyby nie to, że droga za nim pusta była, po pośpiechu marszowi jego towarzyszącemu sądzić by można, że co najmniej tłum pochodnie i widły w dłoniach dzierżący na pięty mu następuje. Tak – pomyślał trąc delikatnie porośniętą kilkudniowym zarostem brodę – rysopis bez wątpienia zgadzał się, tak więc z doskonale udawaną nonszalancją w kierunku, z którego przybywał jego cel, ruszył. Po kilku krokach obejrzał się tylko w kierunku karczmy i uśmiechnął szeroko – tak – to zdecydowanie pomoże mu w rozmowie.
***
Górskie trolle w dawnych czasach raczej rzadko rzucały się ludziom w oczy. Działo się tak dlatego, że siedziały wysoko w górach, które porośnięte gęstym lasem dawały im schronienie zarówno przed niemiłym im słońcem, jak i ludzkim wzrokiem. Oczywiście twierdzenie o nierzucaniu się w oczy pozostawało prawdziwe tylko do momentu, w którym ktoś nie zapędził się w te rejony i nie wpadł na jednego z nich. Wtedy bowiem rzucanie się w oczy było tym co… co… jako pierwsze rzucało się w oczy. Niewielu mogło powiedzieć, co rzuca się jako drugie, ponieważ natychmiast po rzucie pierwszym oczy, z całkowitym pominięciem mózgu, wysyłały dwa sygnały: do pęcherza, aby w trybie awaryjnym pozbył się wszelkiego opóźniającego ucieczkę balastu, oraz do nóg, że ucieczkę paniczną powinny już od przynajmniej kilku sekund wykonywać. Właściwie trudno było powiedzieć, czy była to słuszna reakcja, pozory bowiem często mylić mogą. W wyglądzie trolli coś jednak takiego było, co sprawiało, że ochota na przekonywanie się, czy wygląd na charakter odrobinę choć się przekłada, umierała jako pierwsza. Szybko i bezboleśnie.
Czasy, jak to już powiedziane zostało, zmieniły się jednak i spokojna dotąd okolica zaroiła się od przybyszów z dalekich stron. Z nimi zaś przybyło, całkowicie bezwiednie z resztą, coś, co trolle najbardziej lubią. Kamienie. Trolle żywią się kamieniami. Jednak każda okolica ma swoje, specyficzne, które szybko znudzić się potrafią. Wyobraźcie sobie bycie istotą żyjącą setki lat, która codziennie schabowy z pyrkami jeść musi. Bylibyście zachwyceni taką perspektywą? Natomiast kamienie z innych stron… rarytas. Jednak ludzie, którzy po setki mil z towarami swymi do obcych krain podróżują, do tego specyficznego gatunku należą, który nawet na kilku kamieniach interes prawdziwy zrobić potrafi. Zwłaszcza gdy robi go z istotą o inteligencji sprzedawanego właśnie towaru.
Tak więc powoli trolle stawały się coraz częstszym elementem codzienności w tej okolicy. Gdy potrzeba było dużo siły i nie za wiele inteligencji, były wręcz wymarzoną siłą roboczą. Zwłaszcza, że za garść otoczaków znad cieśniny łączącej Wąskie Morze z Morzem Stu Lądów, które całkiem za darmo z brzegu do sakwy zgarnąć można było, trolle i cały dzień bez chwili spoczynku pracować były gotowe. Oczywiście ktoś mógłby nazwać to wyzyskiem. Jednak trzeba było brać pod uwagę, że miało się do czynienia z uzbrojonymi w potężne maczugi stworzeniami o sile stu mężów, które lada chwila mogą dojść, choć raczej przez przypadek, gdyż zaawansowane procesy myślowe nie były ich mocną stroną, do wniosku, że jeden mocny i precyzyjny ruch trzymanego w ręku narzędzia efekt taki sam, jak cały dzień pracy przynieść może. Powszechne więc było raczej określania panującej sytuacji jako „skrupulatnego wykorzystywania korzystnej sytuacji ekonomicznej w dziedzinie kapitału quasiludzkiego”.
Ostatnio trolle zatrudniano również jako pasterzy długów. Choć tego akurat Roiwizd nie popierał zanadto. W tym fachu siła oczywiście była pewnym atutem, jednak nie bezmyślna siła. Zacząć trzeba było zawsze od rozmowy i dotarcia do wyobraźni dłużnika. Aż dziwie bierze iluż to dłużników po samej tylko rozmowie ze łzami w oczach dziękowało pasterzom, że pozwolili im odkryć błędy w swoim postępowaniu, po czym spłacali cały dług, odsetki, koszty wizyty pasterskiej, a także wnosili pewną niewygórowaną dobrowolną opłatę, przeważnie w wysokości pozostałej części sakiewki, aby w ten sposób dać wyraz niebywałej wdzięczności pasterzowi za okazaną pomoc. Czasami, zawracając w kierunku domu, raz jeszcze dziękowali, że na własnych nogach do niego wracać mogą. Oczywiście zdarzały się długi bardziej krnąbrne, których wola ucieczki na wolność tak wielką była, że biedny dłużnik do tego stopnia omotany przez nie został, że silniejszego nieco niźli dobre słowo bodźca potrzebował, by otrzeźwieć. Ale i wysłanie tegoż bodźca nieco myślenia i precyzji działania wymagało. Przeważnie bowiem wystarczyło przetrącenie jednej niewielkiej, acz nad wyraz mocno unerwionej, kosteczki, z której posiadania dłużnik do tej pory nawet sprawy nie zdawał sobie, by podszepty długu nagle miejsca w umyśle dłużnika przemożnej chęci spłaty ustąpiły. Jednak trolle…
Trolle nie miały tego wyczucia. Choć może to dlatego, że wydający im polecenia ludzie, mieli skłonność do posługiwania się nazbyt skomplikowanym tudzież abstrakcyjnym dla tych form życia słownictwem. Gdy bowiem troll słyszy, słowa w stylu: „Jeżeli ten gnojek nie zapłaci, nogi z rzyci mu powyrywam”, może dość dosłownie do tematu podejść. I pół biedy, gdy zapamięta, że na początku słowa „jeżeli nie zapłaci” stały. Wtedy bowiem jest jeszcze szansa, że z trollową uprzejmością o zwrot długu zagadnięty nieszczęśnik zdąży sakiewkę szybko oddać. Bywały przypadki jednak, gdy zdanie to, tak długie i skomplikowane przecież, w umysłach trolli do formy nieco bardziej strawnej, na części drugiej się skupiającej, skracane było. Albo takie: „Wyduś z niego ostatniego miedziaka” – człowiek sens tych słów bezbłędnie zrozumie. A troll? No właśnie. Jeżeli jeszcze dłużnik całość zaległej kwoty przy sobie miał, to może i zawartość mieszka od szczątków doczesnych oddzielić się da, ale gdy zbyt mało w sakiewce znajdowało się? Odpracować pod czujnym okiem – i za opłatę dodatkową rzecz jasna – pasterza resztę długu swego powinien. A z tułowiem na rzyci się kończącym, a tym bardziej w stanie, w którym jedynie przy pomocy mokrej szmaty i wiadra z bruku uprzątniętym być można, raczej trudno o to. Chociaż… mimo iż Roiwizda zdaniem pasterzami dobrymi trolle nie były, to i też bezużyteczności całkowitej zarzucić im nie mógł. Ten na przykład z prezencją swoją doskonale się nada – pomyślał uśmiechając się.
W tym właśnie momencie troll, przy karczmie do tej pory w bezruchu stojący, podniósł do góry maczugę, po czym ziemię bezlitośnie okładać nią zaczął, w jaszczurkę trafić próbując. Jaszczurki, traszki, a także cała masa im podobnych stworzeń nie miały za bardzo rozeznania w różnicach pomiędzy zwykłymi kamieniami, a… kamieniami, którym co jakiś czas przychodziło do głowy ruszać się i spędzać je z siebie. Dlatego często wylegiwały się na trollach. Czasami w miejscach, w których w przypadku człowieka o łaskotkach mówić by można. Tyle że trolle na łaskotki nie reagowały śmiechem. Ich reakcja bezpośrednio łączyła się z użyciem maczugi lub też jakiegokolwiek ciężkiego przedmiotu, który akurat znajdował się pod ręką. Zwłaszcza gdy były rozdrażnione. A na słońcu rozdrażnione były cały czas. Czasem słyszało się legendy, że trolle pod wpływem światła zmieniają się w kamień. Zapewne wymyślili je ludzie, którzy w życiu nie spotkali żadnego trolla. Prawdziwe trolle bowiem pod wpływem dziennego światła zaczynały się po prostu drapać, jak człowiek dostający wyjątkowo dokuczliwej wysypki. Kogokolwiek wysypka taka dopadła może przyznać, że humor wtedy nieszczególnie człowiekowi dopisuje. Trollom również. Tyle że ich psychika stabilnością przypomina domek z kart pośród szalejącego huraganu.
Tak – Roiwizd powstrzymywał się przez chwilę, by uśmiech nie zaczął przemieniać się w złośliwy rechot – ten będzie bardzo pomocny.
***
Mniej niż piąta część klepsydry minęła, gdy powoli idąc na odpowiednią odległość do celu swojego się zbliżył.
- Witaj przyjacielu – ze szczerze udawanym uśmiechem zagadnął, gdy od niskiego mężczyzny nie więcej niż pięć kroków go dzieliło.
Na świecie istnieją pewne odwieczne i nie podlegające zmianom prawa. Noc następuje po dniu i dzień ponownie po niej, co roku po zimie natura przez pełen cykl wiosnę, lato oraz jesień zawierający przechodzi, a ludzie nieznajomi, którzy na wstępie „przyjacielem” cię tytułują, tyle przyjacielskich uczuć wobec ciebie żywią, co pirania wobec kończyny nieopatrznie w wodzie zanurzonej.
- Witaj… – wielokropek zawisł w powietrzu tak wyraźnie, jakby wręcz wypowiedziany został.
- Możesz nazywać mnie… hm… przyjacielem – Roiwizd odparł z wesołością. – Bo właściwie przyjacielem przyjaciela jestem. A wiesz zapewne, że przyjaciele naszych przyjaciół naszymi przyjaciółmi również są. I wiesz – jeden z przyjaciół twoich bardzo się tak nagłym wyjazdem twym zaniepokoił i poprosił mnie, czy…
- Dobrze, już wiem wszystko – smętnie odparł niski mężczyzna. I faktycznie wiedział. W mieście pozostawił bardzo wielu „przyjaciół”. I stan, w którym większość z nich się znajdowała po tym jak odkryli, lub w optymistycznej wersji w jakim się znajdą gdy dopiero odkryją, jego zniknięcie, nie do końca odpowiadał definicji słowa „zaniepokojenie”. Dużo bardziej pasowało tu dużo innych określeń. Większość z nich bezpośrednio zaś prowadziło do wypowiadanych pod jego adresem życzeń, w których pojawiał się motyw rozżarzonego do czerwoności pogrzebacza i jego części ciała, o których jako o nad wyraz intymnych myśleć wolał.
- Cieszę się. Widzisz tego dżentelmena z gustowną maczugą przed karczmą? To mój partner. Działamy metodą dobrego i złego strażnika. Chyba nie muszę ci mówić, kto wylosował rolę tego złego?
***
Mężczyzna był rozsądny i po kilku chwilach Roiwizd szedł już dalej w kierunku, z którego przyszedł jego dzisiejszy cel. I tak oto zbłąkana owieczka jeszcze jedna z pasterzem swym, pobrzękując cicho, do domu powraca – pomyślał. Czasami zastawiał się, czy wyrzutów sumienia czuć w sytuacjach takich nie powinien. W końcu z całej sakwy, którą mężczyzna miał przy sobie, jedynie kilkanaście marnych miedziaków, na przeżycie mniej niż tygodnia wystarczających, mu zostawił. Ale za każdym razem gdy próbował w słowniku dokładnie sprawdzić, czym owo „sumienie” jest właściwie, nic jakoś zrozumieć nie potrafił. Sąsiadujące z nim słowo „suma” bardziej przemawiało do niego. Na przykład suma, którą w ramach prowizji otrzyma za swą dzisiejszą pasterską posługę, całkiem skutecznie zwalczała to, co przed chwilą poczuł, a co jak podejrzewał mogło być właśnie owymi tajemniczymi wyrzutami sumienia. Choć po głębszym zastanowieniu, to pewnie ta poranna baranina po prostu. Już jak ją zobaczył, wiedział, że świeża w najlepszym razie tygodni kilka temu była. Za sobą usłyszał głośny krzyk.
Nie odwrócił się nawet. Właściwie nie oszukał niskiego człowieczka. W każdym razie nie za mocno. W tym konkretnym momencie, w którym wypowiadał te słowa, troll faktycznie był jego partnerem przy długu odzyskiwaniu, choć sprawy sobie z tego nie zdawał. No i zdecydowanie zły był. Zwłaszcza teraz, gdy dowiedział się, że człowiek ów gołodupcem właściwie jest i inny z jego „przyjaciół”, który na pomysł trolla jako pasterza długów wynajęcia wpadł, raczej równie szczęśliwy co roiwizdowy zleceniodawca nie będzie. No cóż – wzruszył ramionami Roiwizd – przecież wszystkich uszczęśliwić nie można. Poza tym czy właściwie powinno obchodzić do szczęście ludzi, którzy na tyle głupi byli, do długów swoich pasania kogoś innego niż on nająć?
W tej właśnie chwili dziesiątki długów rozbiegały się właśnie radośnie na wszystkie strony ku wiecznej wolności, gdy troll z dłużnikiem zabawę zwykle kojarzoną z dzieckiem, muchą i skrzydełkami rozpoczął, pewne że już nikt nigdy żywota ich przez spłatę nie skróci.