Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-12-17 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2923 |
Rok 1980 budził entuzjazm, nadzieję i strach. Po serii wstrząsów politycznych, które nadkruszyły, jak się później okazało fundamenty totalitarnego bloku państw satelickich zjednoczonych pod hegemonią Związku Radzieckiego przyszła pora na pora na całkiem naturalne, lokalne wydarzenia. Niektóre z nich w powiązaniu ze skutkami tych wielkich, historycznych wydarzeń miały decydujący wpływ na losy wielu ludzi. Późną jesienią zdarzyło się coś niesamowitego. Coś, o czym wiedzieliśmy wcześniej tylko z medialnych przekazów a czego dotąd nie doświadczył jeszcze nikt ze stałych mieszkańców piaszczystych, pokrytych gdzie niegdzie sosnowymi zagajnikami obszarów leżących niemal w środku trójkąta o wierzchołkach wyznaczonych przez miasta Piotrków Trybunalski, Radomsko i Bełchatów.
Dzień 29 listopada był wietrzny i mokry, typowy dla tej pory roku. Po wieczornym obrządku zwierząt gospodarskich siedzieliśmy z żoną przy spóźnionej kolacji. W ciepłym mieszkaniu było niemal tak przytulnie jak u mamy w znanej piosence. Ciepły piec i cichy kąt a za oknami odchodzący w przeszłość listopad, smagany strugami zimnego deszczu. Opadły już emocje rozpalone w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu. Obie strony w gruncie rzeczy tylko złagodzonego konfliktu, władza i opozycja szykowały się do decydującego starcia. W kraju brakowało wszystkiego z wyjątkiem strachu i nadziei. Na wsi jednak życie płynie innym trybem. Przyroda wymusza na ludziach racjonalne zachowania: trzeba siać, gdy przychodzi czas siewu a dbać o zwierzęta należy niezależnie od politycznych zawirowań i dolegliwości ze strony rozchwianej i niewydolnej gospodarki. Rolnik na własnym gospodarstwie rychło zapomina o doniesieniach z odległego świata nawet wtedy, kiedy ich skutki w pewnej perspektywie również jego dotyczą. Po prostu w świątek, piątek i w niedzielę trzeba karmić i dbać o żywy inwentarz, który nie znając terminu, dni wolne od pracy, głośno domaga się, żeby go w porę nakarmić i napoić. Tak się dzieje każdego dnia z wyjątkiem soboty. Tego szczególnego dnia, po zakończeniu prac gospodarskich można sobie późnym wieczorem posiedzieć i pobajdurzyć na konto późniejszego niż zazwyczaj niedzielnego wstawania. A była właśnie sobota, więc rozmawialiśmy sobie o różnych sprawach, siedząc z żoną przy kolacji bez wyrzutów, że zarywamy czas należny Morfeuszowi.
Kalendarz przypominał, że zima tuż, tuż za progiem, więc siłą rzeczy rozmowa raz po raz schodziła na przygotowania do Świąt, które na wsi z reguły zaczynały się świniobiciem skoro możliwość zakupu wędlin w uspołecznionym handlu równała się zeru z powodu przydziałów skutecznie wykluczających ludność rolniczą, oraz mitręgi uczestnictwa w ustawiających się już w nocy sklepowych kolejkach po świąteczne zaopatrzenie. W tej sytuacji każdy, kto miał utuczonego świniaka w chlewie musiał odpowiednio wcześniej zaprosić jakiegoś domorosłego rzeźnika, żeby ubić zwierzę i zapeklować w saletrowanej solance szynki, boczki i balerony. Jeśli chciał mieć na Boże Narodzenie tradycyjną wędzonkę. Te i podobne zwyczajne, życiowe sprawy rozważaliśmy siedząc we dwoje w całkiem przytulnym pokoju w przekonaniu, że mijający tydzień zakończy się spokojnie, bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Przynajmniej nic nie wskazywało na to, że może być inaczej,
a jednak zdarzyło się coś tak bardzo zaskakującego, że nawet przysłowiowy piorun z jasnego nieba nie byłby dla nas większą niespodzianką.
W pewnym momencie spod drewnianej podłogi zaczął się wydobywać jakiś cichy pomruk i w czasie liczonym ułamkami sekundy nabierał coraz bardziej złowieszczej barwy wprawiając w drgania stojący na środku pokoju stół aż zadzwoniły stojące na nim szklane i naczynia i porcelanowe talerze. Zanim zdążyliśmy wymienić pełne niepokoju spojrzenia zagrała jakąś złowrogą melodię oszklona witryna wydając dźwięki złożone z delikatnego skrzypienia drewna i szmeru przesuwających się książek na tle wysokiego zaśpiewu rozedrganych szyb. W okamgnieniu cały dom zaczął grać jakąś złowrogą melodię podobną do niektórych fraz muzycznych z awangardowych symfonii. Całość tego przedziwnego zjawiska zaczynała przypominać widowisko typu światło i dźwięk, bowiem po ścianach przebiegały jakieś cienie, jak się niebawem przekonaliśmy pochodzące z bujającego nad naszymi głowami żyrandola. W jednej chwili dotarło do mojej świadomości doznanie, że ani chybi mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. W tym samym momencie zerwałem się z krzesła i pochwyciłem za rękę nie mniej ode mnie wzburzoną żonę. Natychmiast pobiegliśmy, co sił w nogach, bez butów na mokre od listopadowego deszczu podwórko.
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre