Autor | |
Gatunek | przygodowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-03-09 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1455 |
Szalone wakacje (XI cz.)
Po chwili Michaśka prowadzona przez Kamila wyszła z rzeki na brzeg. Widząc wesołe miny Robka i Emila, chciała im pokazać, że z twardą sztuką mają do czynienia i też się do nich szeroko uśmiechnęła, pomimo bólu.
— No, to przez Białą też zostałam już przywitana. A teraz pokazujcie mi tę ropę i opowiadajcie jak ją zdobyliście.
— Masz, cały litr udało nam się nawet ściągnąć. — Emil podał Michaśce pełną butelkę po winie.
— O rany, to jak ty płynąłeś z tą szklaną butelką na tym kole, i to po wodzie tak rwącej i tak nieobliczalnej rzeki? — Michaśka nie kryła zdziwienia.
— No widzisz, jak się chłopak narażał dla ciebie? — powiedział Robek, siadając na mokrym ciągle kole. — My wszyscy się zdrowo narażaliśmy dla twojego widzimisię… I musisz to wiedzieć, że wcale nie było nam łatwo. Już kiedy Kamil poleciał do domu po butelkę i po wąż gumowy potrzebny do ściągania ropy z baku ciągnika, to został przyłapany przez swojego starego. Musiał się gęsto tłumaczyć po co mu wąż. A i co niemiara nabajdurzyć, bo go ojciec już do roboty chciał zaprzęgnąć. Gdy w końcu mu się udało jakoś wymówić ojcu, pognaliśmy do Sławna. Bo właśnie w Sławnie znamy takiego jednego bogatego gospodarza, który ma aż dwa ciągniki. Zasuwając tam, nie mieliśmy jeszcze pomysłu jak zdobędziemy ropę. Ale okazja sama się nadarzyła, bo gdy tam dotarliśmy, okazało się, że jeden ciągnik stał na polu, a gospodarz pod lasem rozmawiał z leśniczym. Przycupnęliśmy przy ciągniku, szybko odkręciliśmy bak i włożyliśmy wąż do środka. Ropa nie chciała jednak polecieć. Wtedy przypomniałem sobie z fizyki, że najpierw trzeba ją zassać. No i zassałem i… napiłem się ropy choćby głupek, bo za mocno pociągnąłem ustami. Plułem straszliwie. Myślałem, że się porzygam. Ale ropa na szczęście poleciała cieniutką strużką do butelki. Ledwie napełniliśmy całą butelkę, gospodarz już wracał do ciągnika. Chcieliśmy uciekać, ale on nas przyuważył i zaczął na nas krzyczeć. Co było robić? Uciekać? To jeszcze gorzej. Tym bardziej że leśniczy usłyszał krzyk gospodarza i się zatrzymał i z dubeltówką na ramieniu przyglądał się nam. Staliśmy przy ciągniku jak te trzy jełopy i czekaliśmy na gospodarza. A ja naturalnie z butelką ropy w ręce. Na szczęście Emil zachował zimną krew. Wyrwał mi z ręki tę nieszczęsną butelkę i schował za koszulę. Chwała Bogu, że miał na sobie koszulę, bo ja i Kamil w samych spodenkach. Gospodarz podszedł do nas z groźną miną i wrzasnął: — „A co tu hołota chciała zmajstrować przy moim ciągniku?!”. — Nie wiem, co mi się wtedy stało. Sam siebie teraz za to podziewam. Bo ni stąd, ni zowąd, wymyśliłem na poczekaniu bajeczkę, że przyglądaliśmy się tylko tej wspaniałej maszynie, bo jeszcze z bliska nigdy nie mieliśmy okazji takiej widzieć. Że tak bardzo nam się podoba, iż nie możemy oka oderwać. I żeby nie był na nas zły, tylko nam jeszcze przez chwilkę pozwolił popatrzeć. No i to nas uratowało. Bo gospodarz od razu zmienił minę z marsowej na bardziej ludzką i… nie uwierzysz… kazał nam wskakiwać na traktor. Chciał nas powozić, żebyśmy się mogli lepiej przypatrzyć temu cudzie techniki. Powiedział, że on sam jest nim zachwycony i dumny z niego… No i woził nas po polu, mało nam zawartości żołądków nie wytrzepał. Bo musisz wiedzieć, że taka jazda traktorem to nic przyjemnego. Nie dość, że ciasno nam w nim było, to jeszcze wytrzepało nas dokumentnie… A Emil z butelką ropy za koszulą… Kapujesz? Co chwilę wciskał ją do spodenek, bo mu zza koszuli wyłaziła od tego trzepania…
— Nawet mi nie przy… przy… przypominaj! — Emil przerwał Robkowi i aż się zapowietrzył. — Moje klejnoty od tej nieszczęsnej butelczyny ucierpiały najbardziej.
— A niech to gęś kopnie! — wrzasnęła przejęta Michaśka.
— Niech „to” kopnie?! Niech ciebie kopnie, bo jeszcze takiego zaszczytu w Pilczu nie dostąpiłaś — huknął Kamil. — Ty wiesz jak ja się bałem o Emila? A jakby mu ta butelka w spodniach pękła? Wiesz, co mogłoby się stać? Wymyśliłaś z tą ropą jak nienormalna.
— Przecież ja nie chciałam, żebyście się aż tak narażali — wydukała Michaśka z przerażeniem. — A już na pewno nie chciałam, żebyście… no, żebyście kradli. Teraz mam straszne wyrzuty sumienia.
— Przestańcie chłopaki! — Robek spiorunował braci Potylicckich wzrokiem. — A ty Kamil daj Michaśce spokój. W końcu sami przyznaliście już po wszystkich, że super zabawę zafundowała nam Michaśka, i to z potężną dawką emocji, więc jej teraz nie straszcie… A ty Michaśka nie musisz mieć żadnych wyrzutów sumienia, bo znasz nas i wiesz, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych i że lubimy ryzyko. A swoją drogą, cóż to za wielka kradzież? Marny literek ropy? Gospodarz nawet tego nie odczuje… a my chyba tak? Jak nas w końcu nią nasmarujesz. A że nie ma niczego złego, coby na dobre nie wyszło, tak i w tym przypadku nie było inaczej. Bo gospodarz nas polubił i zaprosił nas na przejażdżkę jeszcze drugim traktorem. Sam ten fakt o czymś świadczy… No nie? Mało tego zawiózł nas nawet do swojej zagrody, bo chciał nam dać tę dętkę z traktora do pływania. Sam ją nawet napompował i zszedł z nami do doliny Białej, aby zobaczyć jak będziemy na niej do domu płynęli. I cieszył się jak dziecko, kiedy już Biała porwała nas swoim nurtem. Wrzeszczał jeszcze na pożegnanie, abyśmy nie zapomnieli go odwiedzić… No i co? Wszystko gra i buczy! No, to smaruj nas wreszcie tym śmierdzielstwem… Cha, cha, cha! Wiem co mówię, bo znam już nie tylko zapach ropy, ale jej smak również.
— Chłopaki, wy jesteście tak szurnięci… ale to tak szurnięci, że aż… wspaniali! Diabelnie wspaniali! I za to was lubię. — Michaśka parsknęła śmiechem i pacnęła na ziemię pomiędzy swoich przyjaciół, którzy tarzali się wokół koła i śmiali się do rozpuku.
Poszukiwaczy ropy ogarnął tak potężny śmiech, że aż się zwijali, trzymając się za brzuchy. A że śmiech bardzo miło rozluźnia napięte nerwy i mięśnie, śmiali się z ogromną ochotą i nie mogli skończyć. Nic w tym dziwnego. Ostatnie wydarzenia porządnie wyeksploatowały im nerwy.
Kiedy wreszcie przestawali się powoli śmiać, Emil, wąchając swoją koszulę, wysapał:
— Michaśka, mówię ci, gdybyś to mogła widzieć jak nas gospodarz woził tym swoim mechanicznym koniem po polu, pękłabyś ze śmiechu jak purchawka. Pędziliśmy… jak dyliżansem po prerii. Gospodarz wrzeszczał: „juhuuuu!” i śmiał się na całe gardło, wydając z siebie jakieś takie dziwne dźwięki, coś w rodzaju: „trtrtrtrtrtrt” na podobieństwo swojego traktora. A my: Hop! Łup!... Hop! Łup! Siedzieliśmy nad tymi olbrzymimi kołami traktora, więc podskakiwaliśmy jak trzy ping-pongi. I co traktor hop, to my łup… łbami o łby łupaliśmy…
— Zamknij się wreszcie Emilowaty, bo cię zaraz tak łupnę, że znów zrobisz hop! — wrzasnął Robek, buchając nową salwą śmiechu. — Ja już nie mam siły. Wnętrzności mi rozsadza.
— To z pewnością ta ropa buzuje w twoich wnętrznościach — parsknął Kamil i przyłączył się swoją salwą śmiechu do salwy Robka.
Michaśka wcale nie była gorsza i aż skrzypiała od śmiechu jak zardzewiała konewka.
— Chłopaki skończcie już, bo się zaraz posiusiam!
— To jazda do rzeki! — zawył Robek. — Chyba nie chcesz nas tu podlać?!
— Fuuuuj! Coś ty, głupi? Nie do rzeki, bo nie wlezę do niej więcej. — Kamil zrobił obrzydliwą minę.
— Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Pierwsze wlezienie odpuścisz, a wleziesz drugi raz, jak już rzeka będzie wolna od Michaśki siurania — piskliwym głosem radził Robek.
— Pilczowskie wariaty! Jak nie zamkniecie zaraz swoich szanownych jadaczek, to będę zmuszona popędzić na wzgórze, aby popatrzeć przez serduszko na świat! — Michaśka grzmiała zachrypniętym głosem. — Ależ mnie brzuch boli!
— Aż tak źle z tobą? Wrażliwe to, że ło matko. Wiadomo, miastowa pani. Robek się ropy nachlał a rozwolnienia nie dostał. A ty od śmiechu dostała, hę? — Kamil zachodził się aż od śmiechu.
— Jeszcze nie dostała, ale zaraz może… No już chłopaki, zróbmy przerwę i złapmy oddech. Czas już bym was ropą posmarowała. Szkoda słońca. Musimy się dzisiaj opalić na całe lato. Raz a dobrze. Nie będziemy dłużej chodzić bladzi jak albinosy. No i nie będziemy zmuszeni więcej razy na słońcu się prażyć. Raz się namażemy tym paskudztwem, raz się nawąchamy tego paskudztwa, i raz nas to paskudztwo na ciemny brąz opali… No jazda chłopaki, ustawiajcie się po kolei. Będę was namaszczać. Ale pamiętajcie, cała reszta ropy dla mnie.
Michaśka przystąpiła do smarowania ochoczo ustawiających się przed nią chłopców. Oddając się tej czynności z wielkim zaangażowaniem, co rusz zaglądała do wnętrza butelki, czy aby jej tego paskudztwa nie braknie. Kręciła przy tym nosem i pomstowała na swoją siostrę Lodzię, za to, że wymyśliła taki śmierdzący środek do opalania. Gdy była już gotowa ze smarowaniem ciał chłopaków, zabrała się za smarowanie własnej powłoki cielesnej. A smarowidła nie żałowała sobie. Przyoszczędziła na chłopcach i dla siebie samej miała prawie pół butelki ropy. Smarowała się więc, i smarowała. Z wielkim namaszczeniem i powagą. Powoli i dokładnie. Aż się chłopcy w końcu zaczęli niecierpliwić.
— Ty, Michaśka, może byś już skończyła, co? — odezwał się Robek, przypatrując się kuzynce. — Ile można się smarować? Dawaj tę butelkę, posmaruję ci plecy.
— Dobra, smaruj! — zgodziła się Michaśka. — Ale nie żałuj.
— No pewnie, że nie będę żałował. A jak ci braknie, przyjedziemy tu traktorem z pełnym bakiem ropy… i z gospodarzem chętnym do smarowania.
— Ale śmieszne! Pokaż ile zostało… No, nieźle. Wystarczy na poprawkę. A teraz chłopaki, musimy wymyślić jakąś zabawę w ruchu, bo chyba nie będziemy plackiem leżeć na kocu?... Mam pomysł! Będziemy budować tamę przy brzegu. Ale koniecznie w słońcu.
— A po co ci tama? — zdziwił się Emil.
— O rany, po co? Tama się zawsze przyda, a my będziemy mieli ruch. W ruchu słońce szybciej opala. I samo opalanie jest mniej wkurzające, bo jest się czymś zajętym i nie czuje się aż tak prażących promieni słonecznych. No jazda, marudy, do dzieła!
Czwórka budowniczych wskoczyła do rzeki i przystąpiła do zbierania co większych kamieni z jej dna. Kiedy nazbierali całą ich stertę, rozpoczęli budowę tamy. Budowa szła im doskonale i po chwili tama była gotowa. Ale niestety nietrwała. Rwąca woda Białej z łoskotem zburzyła ją w mig. Budowniczowie zabrali się za jej budowę od nowa. Daremne, woda znów kamienie porozsuwała. Stawiali tamę chyba ze cztery razy. W końcu się wnerwili na tę syzyfową pracę.
— Ale z was patałachy! — Michaśka nie kryła niezadowolenia. — Ni w ząb nie potraficie budować.
— To sam buduj, jak takaś mądra! — wkurzył się Robek i z wielkim impetem cisnął kamieniem w wodę. — Same kamienie za czorta nie utrzymają naporu wody. Trzeba nam jeszcze trochę gałęzi przynieść i zrobić z nich coś w rodzaju szkieletu, który obłożymy kamieniami. I wiecie co, zbudujemy teraz basen, nie tamę. Stojąca woda w środku basenu, będzie dodatkowo tamować napór wody. A my będziemy mogli posiedzieć sobie w głębszej wodzie.
Budowa ruszyła od nowa. Michaśka znosiła gałęzie, a Emil od niej je odbierał i razem z gałęziami robił za szkielet. I taki oto wymyślny szkielet, Robek i Kamil obkładali kamieniami. Tym razem się udało i basen był jak się patrzy. Na około czterech metrach kwadratowych wody było aż powyżej pasa. Budowniczowie byli zadowoleni. Postali w nim chwilę, potem posiedzieli zanurzeni w wodzie po szyję, potem znów postali, wesoło przy tym rozmawiając i komentując swoje zdolności. Wreszcie zauważyli, że stojąca w basenie woda zrobiła się tłusta i w promieniach słonecznych mieni się kolorami tęczy. Orzekli wtedy, że czas wyłazić, bo taka woda to istny żur a nie woda. A na żur w taki upał, to oni ochoty nie mają.
— Kurcze, ale my brudni jesteśmy. — Emil wodził ręką po swoim natłuszczonym ciele. — Domyjemy my się w ogóle?
— Nie bój żaby, Emilowaty. Szczotką ryżową cię wyszoruję i będziesz czyściutki jak niemowlaczek — zarechotał Robek.
— Nooo, na opalone ciało szorowanie szczotką, akurat! — Kamil zgromił Robka. — Toż to istna tortura byłaby.
— No nie! Co z ciebie za Kamil? — Robek kpił z kolegi. — Powinieneś być odważny i wytrzymały jak wszystkie Kamile, których znam…
— O to chodzi. Nie możesz byle czego marudzić. Musisz być bardziej wytrzymały, mój ty Rumianku — poradziła Michaśka, patrząc na Kamila.
— A ty co do mnie z rumiankiem startujesz? — skrzywił się Kamil. — Odbiło ci kompletnie?!
— Odbić, to może nie odbiło… ale skojarzyło — wytłumaczyła Michaśka zadowolona z siebie. — Bo Robek powiedział, że masz być wytrzymały jak wszystkie Kamile. A to mi tak zabrzmiało podobnie do słowa: „Kamille”, co po niemiecku oznacza nic innego jak rumianek.
— No, no, no! Patrzcie chłopaki, poliglotka się znalazła. — Kamil drwił sobie z Michaśki, robiąc do niej małpią minę.
— Cicho bądź Rumianek! — Michaśka odpowiedziała mu z równie piękną małpią miną. — To u was też jest wysyp Kamili? Bo u nas, to prawie co drugi chłopiec w naszym wieku, to albo Kamil, albo Krzysztof. Z pewnością co niektórzy rodzice chcieli w ten sposób oddać hołd wspaniałemu poecie Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu, który w tak młodym wieku zginął w Powstaniu Warszawskim. A może co niektórym chodziło o Cypriana Norwida, bo on przecież na drugie imię też miał Kamil. Tak że wiesz, mój drogi Kamilu, powinieneś być dumny ze swojego imienia. Cofam więc tego „Rumianka”, bo muszę przyznać, iż niemieckie „Kamille” nijak się mają do naszych rodzimych Kamili…
— Ja chyba zaraz padnę! Michaśka, skończ nam tu swoje mądrości wstawiać. — Robek przerwał kuzynce jej wywody. — Nie potrzebujemy żadnych twoich wykładów z literatury i z historii. Wakacje są, jak pragnę zakwitnąć!... Mnie chodziło tylko o dwóch takich Kamilów ze Sławna, którzy w zimie parę lat temu uratowali jakąś dziewczynkę topiącą się w stawie.
— Ahaaa! No to też ważni i odważni… Tylko inaczej — podsumowała Michaśka.
— Chłopaki, mówcie co chcecie, ale ja uważam, że to co Michaśka powiedziała, było bardzo ciekawe — rzekł Emil w zadumie, siadając na brzegu rzeki.
— Ja tam nie wierzę, by starzy w hołdzie komuś tam mnie tak nazwali — prychnął Kamil i usiadł obok brata. — Nazwali mnie Kamil, bo tak im się spodobało… Ot i cała starych filozofia.
— A może się mylisz? — Emil nie chciał zgodzić się z bratem. — Wiem, że mama za młodu lubiła czytać wiersze. Sama mi o ty mówiła… Ty, Michaśka, a co z Emilami w naszym kraju? Może też mam jakiegoś ważnego imiennika, a nie wiem?
— No nie! Skończcie wreszcie z tymi ważnymi osobistościami, których imiona przyszło nam nosić, bo się kompleksów nabawię — wysapał Robek, machając przy tym rękami jakby się od much opędzał. — Albo, co nie daj Bóg, Michaśka mi tu zaraz naopowiada, że na imię Robert miał jakiś ktoś, kto żył w wielkiej niesławie. I co wtedy? Wtedy będę musiał się wstydzić swojego imienia?... Że też mnie coś podkusiło palnąć o Kamilu w liczbie mnogiej!
— No nie, nie obawiaj się, o twoim imieniu nie można nic złego powiedzieć. Same tylko dobre rzeczy można powiedzieć. A już najlepsze to to, że kojarzy się z robotem. A robot jest pracowity, bo zaprogramowany dla wygody człowieka, więc imię Robek pasuje do ciebie jak ulał… Boś pracuś jakich mało… Auuuć! Robocie, co mi robisz coś?!... No dobra, zamykam buzię i nic już nie mówię… Chociaż to całkiem ciekawy temat. Nawet na wakacje… Dobra, nic już nie mówię… No może tylko to, że Emil to dopiero powinien być dumny ze swojego imienia, bo ma go po Emilii Plater, która choć była dziewczyną, ścięła włosy i w męskim przebraniu, w powstańczym mundurze, walczyła za naszą ojczyznę.
— No właśnie! — ucieszył się Emil. — Coś tam o niej się uczyłem z historii, ale wtedy nie zaskoczyłem, że ja Emil, po niej, Emilii.
— A widzisz! — z tryumfem zawołała Michaśka. — I musisz wiedzieć, że ona to dopiero była odważna. Kiedy inni poddawali się, ona parła do walki, dowodząc oddziałem kilkuset strzelców i kosynierów. Nie poddała się nigdy. Zmarła jako bohater narodowy… Posłuchajcie:
(…) Lecz ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży,
jakie piękne dziewicze ma lica!
Jaką pierś! — Ach, to była dziewica —
bohater,
Wódz powstańców — Emilia Plater! *
---------------------------------------------------------
* „Śmierć pułkownika” - wiersz A. Mickiewicza
— No proszę, miała już nic nie mówić, a natrzaskała dziobem całkiem niemało — wysapał Robek.
— Ale ciekawie natrzaskała. — Emil stanął w obronie Michaśki.
— Dziękuję ci, Emilu! — z zadowoloną miną zawołała Michaśka. — Ty, Emil, popatrz no… Teraz dopiero skojarzyłam, że ty masz nawet inicjały po Emilii Plater: „E.P.”, boś przecie nie kto inny, jak Emil Potylicki. No, no, no, patrzcie państwo, co za przypadek!
— Nooo…! Se nie myślcie! — huknął Emil z pełną satysfakcją.
— O imieniu Michalina nie będę wam opowiadała, bo już swoją osobą nie chcę was nudzić… Powiem wam tylko tyle, że imię to mam po pewnej pani doktor, która uratowała moją mamę i mnie, kiedy byłam jeszcze malusieńkim punkcikiem pod jej serduszkiem. Moja mama bardzo chorowała i mój tato zawiózł ją do stolicy, właśnie do tej pani doktor. I kiedy ta doktorka nas obie uratowała, moja mama na jej cześć nazwała mnie jej imieniem… Kurcze, zapomniałam jak ta doktorka się nazywała na nazwisko. Jakoś tak od rzeki Wisły chyba… O, już wiem, nazywała się Michalina Wisłocka… A o mnie samej, Michalinie Czaplińskiej, to usłyszycie w przyszłości, gdyż zamierzam być sławna…
— No i na tym koniec, Michaśka. — Robek bez pardonu wpakował się kuzynce w słowo. — Przyszłość dopiero przed nami, więc pożyjemy, zobaczymy. A teraz mamy teraźniejszość. Patrzmy więc teraźniejszości. A właśnie teraźniejszość podpowiada mi, że mnie tak słoneczko przypiekło, że muszę wleźć na powrót do wody. I jeśli już o wodzie mowa, to mam pomysł. Popłyńmy sobie naszą wspaniałą dętką do Nysy. Będzie wspaniała zabawa tak sobie płynąć we czwórkę i podziwiać widoki wzdłuż brzegu. No co, dobry pomysł Robcio podsunął, nie?
— Jeszcze jak! — wrzasnęli jednocześnie bracia Potyliccy.
— Czy ja wiem? — Michaśka miała jednak wątpliwości. — Woda Białej przecież jest taka rwąca. Jak my się na tym kole utrzymamy we czwórkę?
— Nie tchórz przyszła sławo! Toć to tobie nie przystoi, waćpanno Michalino od Czaplińskich. — Robek zadrwił sobie z kuzynki i zabrał się za turlanie koła do rzeki. — Skoro my we trójkę przypłynęliśmy aż ze Sławna, to i w czwórkę damy rady. Na tym olbrzymim kole mogłoby się z łatwością i ze sześć osób pomieścić. A ponadto, rwącą Białą będziemy mieli teraz o wiele krótszy odcinek do przepłynięcia niż ze Sławna. A jak już wpadniemy z wodą Białej do Nysy, to popłyniemy zupełnie spokojnie. Sama widziałaś jaka Nysa jest leniwa… Michaśka, taki urozmaicony spław, toż to czysta przyjemność. Spłyniemy więc przyjemnie i wycieczkowo aż pod same Krosnowice. A potem brzegiem będziemy maszerowali z powrotem. Michaśka pomyśl, opalimy się jak Murzyniątka… Tak jak chciałaś.
— No niech ci będzie. Przegadałeś mnie — zgodziła się Michaśka. — Ale jedno zapamiętaj sobie. Michalina od Czaplińskich nigdy nie tchórzy… A co dopiero w zabawie. No!... Aha, momencik, muszę się jeszcze raz posmarować tą wspaniale cuchnącą ropuchną, bo pierwszą warstwę zostawiłam w naszym pięknym basenie.
Michaśka w pośpiechu przystąpiła do smarowania. Smarowała się jednak dokładnie i ropy sobie nie żałowała. Ale i tak jej w butelce trochę zostało. Resztą wysmarowała więc chłopaków. Najbardziej Emila, bo Emil sam się dopominał. Twierdził, że ma najjaśniejszą karnację ze wszystkich, więc żeby im dorównać opalenizną, potrzebuje smarowidła więcej niż oni. Nie chciał być gorszym i chciał tak jak oni, raz a dobrze być opalonym.
Wysmarowana ropą czteroosobowa załoga wtranżoliła się na koło. Bracia Potyliccy po bokach, Michaśka wraz z Robkiem z tyłu. Unieśli nogi do góry i poddali się nurtowi rzeki… i popłynęli. Śmiechu mieli przy tym co niemiara, bo ich natłuszczone ropą pupy ślizgały się na gumowym kole, wyczyniali więc przeróżne śmieszne wygibasy, aby utrzymać równowagę i nie wpaść do kotłującej się wody.
Wartka woda Białej unosiła koło coraz szybciej i coraz mocniej nim targała. Załoga koła ledwie mogła się na nim utrzymać. Im bliżej było miejsca połączenia się rzek, nurt Białej stawał się coraz bardziej wartki.
Michaśka piszczała jak szalona, bo czuła, że lada moment wpadnie do kotłującej się wody. Parę razy tak nią zarzuciło, że z ledwością utrzymała równowagę. Po chwili chłopcy zaczęli wtórować jej w pisku, bo i im wcale nie było łatwiej.
Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Koryto Białej w ostatnim jej kilometrze zawalone było pniami drzew, gałęziami i różnymi przedmiotami. Wszyscy musieli bardzo uważać i w odpowiednim momencie podnosić nogi do góry, by ich sobie nie pokaleczyć. W takich chwilach jeszcze trudniej było im się utrzymać na kole. Nikt już nie miał szczęśliwej miny lecz przerażoną wręcz. Każdy modlił się już w duchu, aby znaleźć się wreszcie na wodach Nysy. Niestety, do zbawiennej rzeki mieli jeszcze z pół kilometra szalonego spływu.
Płynęli na złamanie karku. Resztkami sił utrzymywali się na kole. Nagle oczom ich ukazał się ogromny głaz wystający z dna rzeki. Płynęli prosto na niego z ogromną szybkością. Nie mieli szans go ominąć. Nie mieli przecież żadnych wioseł, żadnego nawet kija, by móc się odpychać od dna i choć trochę zmienić kierunek. Pruli prosto na głaz.
— Jezu Chryste, co teraz?! — wrzeszczała jak opętana Michaśka.
— Trzymajcie się rękami jeszcze mocniej! Nogi do góry! — krzyknął Robek zachrypniętym głosem.
Dobrze powiedzieć, gorzej zrobić. Koło rzucone z ogromną siłą na głaz poderwało się do góry i przechyliło się do tyłu. Tyłem jeszcze raz odbiło się od głazu i z podniesionym przodem przeleciało przez głaz. Tej swoistej ekwilibrystyki wodnej nie wytrzymał Emil i jako pierwszy stracił równowagę. Z przeraźliwym piskiem wpadł do wody.
Kiedy koło straciło na obciążeniu, bo stało się lżejsze o kilogramy Emila, przechyliło się na bok, na którym siedział Kamil, a właściwie już tylko wisiał. Następny członek załogi stracił równowagę i chlusnął jak poczwara w wodę. Ale zrobił to zupełnie bezgłośnie.
Koło stało się jeszcze lżejsze. Zadarło się przodem niebezpiecznie do góry. Zaś tyłem, obciążonym dwoma pozostałymi członkami załogi, odbiło się od jakiejś innej przeszkody sterczącej na dnie rzeki i zrobiło salto w powietrzu, gubiąc w locie przedostatniego załoganta. A załogant ten, z lotu przeszedł do wodowania i z jakimś nieludzkim okrzykiem pacnął w wodę. Ostatni zaś załogant zrobił przepiękne salto razem z kołem i rąbnął z nim z powrotem w nurt rzeki.
Tym ostatnim załogantem okazała się Michaśka, która zachowała na tyle zimnej krwi, że w ostatniej chwili przed kolizją z głazem usiadła na kole okrakiem. To ją uratowało. I kiedy chłopcy po kolei spadali z koła jak dojrzałe ulęgałki z drzewa, ona trzymała się nie tylko rękami, trzymała się też udami, obejmując koło z całych sił. Ale było jeszcze coś, co pomogło jej utrzymać się na kole. Był to wystający z koła wentyl. Michaśka na początku spływu była niezadowolona, że przyszło jej zajmować akurat takie miejsce, gdzie był wentyl. Ponieważ wentyl był okropnie niewygodny. Siedząc na kole, jego sterczący metalowy koniuszek miała między nogami. A ten koniuszek dawał się jej we znaki potwornie. W tak turbulentnym spływie czuła go bez przerwy i co rusz drapała sobie o niego nogi. Ale w rezultacie wentyl okazał się być bardzo pomocnym w jej walce z oszalałym żywiołem. Bo kiedy wykonywała salto w powietrzu wraz z kołem, rękami trzymała się właśnie wentyla. I to dzięki niemu udało jej się w miarę miękko wylądować z powrotem w wodzie i na powrót znaleźć się na tym samym miejscu na kole. Z małą tylko różnicą, że już nie siedziała na nim, tylko leżała. Przerzucona przez jego obręcz leżała w dziwnej pozycji: do pasa na kole, od pasa za kołem. A jej nogi ciągnęły się bezwładnie niczym włok za kutrem rybackim. Resztkami świadomości postanowiła podciągnąć się do koła i jakoś wgramolić się na niego. Nie miała już za wiele sił i szło jej to opornie. Ale kiedy kolanem zahaczyła o coś i poczuła przeszywający ból, doznała otrzeźwienia i od razu zaczęła żwawiej się podciągać. Wnet się udało i z powrotem wgramoliła się na koło. Wtedy pierwsze co zrobiła, zaczęła rozglądać się za chłopcami. W pierwszej chwili była przerażona, gdyż żadnego z chłopców nie było widać. Po chwili jednak ujrzała Robka, jak walczy z wodnym żywiołem i próbuje dostać się do brzegu. — „O zgrozo!” — wrzeszczała jej dusza. — „A gdzie jest Kamil i Emil?!”. — Lecz Kamila i Emila nie widziała. Tymczasem woda znosiła ją coraz dalej i dalej. Popatrzyła do przodu i ujrzała przed sobą w odległości około stu metrów miejsce połączenia się rzek. Nie wiedziała już, czy ma się cieszyć, czy smucić. Martwiła się też o chłopców. Ale cóż mogła zrobić? Miała nadzieję, że Robek jakoś pomoże braciom Potylickim i razem wydostaną się na brzeg. Postanowiła już bez lęku poddać się nurtowi Białej, byleby tylko dostać się jakoś na spokojne wody Nysy. A potem, kiedy tam się już znajdzie, zamierzała użyć mięśni swoich nóg i rąk, by dopłynąć do brzegu. Ta myśl nieco ją uspokoiła. Odważniej już przerzuciła nogi przez koło i znów usiadła na nim okrakiem. Zacisnęła uda i położyła się na brzuch. Ramieniem lewej ręki objęła koło, a dłonią prawej ręki jeszcze mocniej chwyciła za wentyl. Zbliżała się do Nysy coraz bardziej. Postanowiła zamknąć oczy i przeczekać ten moment, w którym to oszalała Biała wpadnie do Nysy. Cóż jeszcze innego mogłaby zrobić w takiej sytuacji? Zapewne nic. Przywarła więc do koła i niesiona bezwładnie przez wodę, czekała. Po chwili poczuła mocne szarpnięcia kołem. Wstrzymała oddech. Dreszcze emocji przelatywały jej po całym ciele. Nie otwierała jednak oczu. Nadal czekała. Domyślała się, że musi się już znajdować u styku rzek. — „Ale dlaczego ciągle mną tak targa?” — zastanawiała się w myślach. Po chwili zrozumiała i głośno krzyknęła: — „O Matko Przenajświętsza, wpadłam w wiry rzeczne!”. — Natychmiast otworzyła oczy, bo dotarło do niej, że znów znajduje się w niebezpieczeństwie. W niebezpieczeństwie, któremu sama musi stawić czoła, a do tego oczy są niezbędne. Zdawała sobie sprawę, jak zgubne mogą być wiry. Nieraz im się przyglądała. Lecz z bezpiecznego miejsca na brzegu. Teraz znalazła się w samym ich centrum. Nie wiedziała co ma robić. Po głowie szalały jej wszystkie wiadomości z nauki pływania na otwartych akwenach wodnych, ba, przeplatały się nawet z wiadomościami z geografii. I co? I nic! Nic sensownego nie wymyśliła i dalej nie wiedziała jak ma się zachować w tym konkretnym przypadku w jakim się znalazła. A znalazła się sama jedna na traktorowej dętce pośród wirującej wody serwującej jej wspaniałą i darmową karuzelę. Wirowała więc i wirowała. Ciągle w tym samym miejscu. Wir nie chciał jej wypuścić. Miała już tego wirowania powyżej uszu. W głowie się jej i bez tego wirowania porządnie kręciło, i to już wcześniej. Zaczęło ją wreszcie mdlić. Myślała, że zwymiotuje. Przechyliła głowę na bok, by nie zwymiotować na koło. I wtedy, kątem oka zauważyła biegnącego brzegiem Robka. Przy następnym obrocie kołem zauważyła nawet biegnących w oddali braci Potylickich. Trochę jej ulżyło. To znaczy bardzo jej ulżyło, że widzi chłopaków całych i zdrowych. Bo skoro potrafili tak szybko biegnąć, to musieli być cali i zdrowi. Ale jej samej, to tylko trochę ulżyło, bo mdliło ją nadal. Jednak odechciało jej się przynajmniej wymiotować. Chciała krzyknąć coś do chłopców, ale głos uwiązł jej w gardle. Zaglądała więc tylko za nimi przy każdym następnym obrocie kołem i widziała wyraźnie, że chłopcy są coraz bliżej.
— Michaaaaśkaaaa… trzyyyymaaaaj się! — krzyczał Robek, a za nim w oddali, jak echo, krzyczeli bracia Potyliccy...
cdn.