Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-12-22 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1039 |
3.
Specjalnie tak sobie zaplanowała pracę, aby wyjść z Firmy dopiero koło siódmej wieczorem, bo o tej godzinie zmieniali się portierzy. Wychodząc, widziała, że właśnie przyszedł Stefan.
Zorientowała się wcześniej, że Paweł mieszka na Starówce. Znała jego dokładny adres, wiedziała więc, że jeździ tym samym tramwajem, co ona. W pobliżu przystanku był mały sklepik. Weszła do środka. Kupiła jogurt, kilka mandarynek, cztery jabłka, pół selera, dwie pietruszki i jednego pora. Potem wypatrywała go przez okno.
Jest. Idzie na przystanek. No, to do roboty!
Przed wyjściem z pracy psiknęła się jeszcze „Chanelem”, poprawiła włosy i makijaż... Delikatnie, ale...
Przechodziła przez tory tramwajowe, idąc na przystanek, kiedy ich oczy spotkały się.
– Tak późno dzisiaj z pracy? Zakupy? – zagadnął Paweł i przeszli razem kilka kroków w stronę wiaty.
– No, to tak przy okazji... Owoce, warzywa... – Uśmiechnęła się do niego Anna. – Mam ochotę na sałatkę przed snem.
– Aha... Za parę minut powinna być „szóstka”.
– Pan też nią jedzie?
– Tak. Mieszkam na Straganiarskiej.
– Aha. A ja na Partyzantów. Ale muszę jeszcze zajrzeć do kuzynki, na Długą.
– No, to jedziemy razem, do „Lotu”.
– A tak, oczywiście.
– Długo pani dzisiaj zeszło. Coś pilnego?
– Nie, raczej trochę zaległości. Zawsze się coś odkłada na „potem”, sam pan wie...
– Jasne. O, chyba jedzie...
– Aha...
Podjechał tramwaj i zatrzymał się na przystanku. Drzwi się otworzyły i weszli do środka. Były nawet dwa miejsca siedzące, obok siebie, które od razu zajęli.
– Czasami jeżdżę samochodem do pracy, ale mam miesięczny, bo to wygodne – zaczęła Anna.
– No pewnie. To tak, jak ja.
– To trochę pan podróżował?
– Taka praca. Trochę więcej niż „trochę”.
– A kim pan jest z zawodu właściwie?
– Spawaczem. TIG.
– Aha... Nie znam się na tym.
– Naturalnie. Pracowałem głównie na instalacjach petrochemicznych, na całym świecie.
– Pan wybaczy, ale nie wygląda pan na spawacza... – Uśmiechnęła się do niego, lustrując jego dopasowany płaszcz. Wyglądał w nim prawie jak dyplomata.
– He, he... „Jak cię widzą, tak cię piszą”... Przychodzą do Firmy różne osoby: pracownicy, interesanci, artyści... Nie pamiętam, żeby ktoś nie powiedział do mnie: „dzień dobry”. A nie jakieś: „sto dwanaście”... Co to w ogóle ma być?
– He, he, no tak. Oczywiście.
– Prosta sprawa, pani Aniu.
– Ehm... Lubię tę starą Oliwę... Piękne domy, blisko las...
– Tak, Oliwa ma to „coś”...
– Ileż ja się tu nachodziłam... Bardzo lubię las.
– I pewnie grzyby?
– Oczywiście.
– To tak, jak ja.
– Naprawdę?
– Tak. Ale tutaj las jest zbyt blisko miasta, cywilizacji, żeby były tu porządne grzyby.
– Ale, opowiada pan. Znam tutaj tyle ciekawych miejsc... Przecież to nie jest żaden park miejski, tylko prawdziwy, stary las. Opieńki, zajączki, prawdziwki... Na Mazurach ilościowo jest ciekawiej, pewnie, ale to daleko. A tu? Są i sarenki i kurki, sowy... Znam takie miejsca, ale nie tu, w Oliwie, gdzie można dosłownie „kosić” maślaki na przełomie sierpnia i września. Z pięć kilometrów stąd... Nadmorskie lasy są już raczej pozbawione grzybów, cywilizacja, a ja pamiętam tam jeszcze miejsca, gdzie zbierałam kurki czy gąski.
– Sobieszewo, Świbno? – spytał Paweł.
– Ehe... Górki też. Ale teraz są tam jedynie „trujaki” i „papieżaki”.
– „Papieżaki”?
– No... „Grzyby” z papieru toaletowego...
– Aaa, rozumiem... – Uśmiechnął się znacząco, Anna także. – Cywilizacja... To widzę, lubi pani spacery po lesie?
– Bardzo. Kiedyś dużo chodziłam turystycznie. PTTK i tak dalej. Kaszuby i nie tylko...
– Ja też. Tyle, że rzadko miałem okazję.
– Mnie też zawsze brakowało na to czasu.
– To pewnie, gdyby tak dobrze poszukać, pani Aniu, znaleźlibyśmy wspólnych znajomych z klubu.
– Bardzo możliwe.
– Jak miałem trochę wolnego, jeździłem też w góry. Ale to tak na kilka dni, to tu, to tam... Zawsze mi brakowało czasu. Taka praca. Rodzina...
– Normalne. Trzeba korzystać z tego, co jest. I ile się da. Chodzić turystycznie, zwiedzać i w ogóle...
– Zgadza się.
– No, pan to się nazwiedzał różnych miejsc na całym świecie, przy okazji.
– Trochę tego było... Ale tak ogólnie, to ciężka praca, po prostu.
– Jakoś nie kojarzę pracy spawacza z czytaniem Cortazara.
– Stereotyp myślowy. Taki profesor filozofii, na przykład... Czyż nie może być jednocześnie jakimś perwersyjnym zboczeńcem?
– He, he, ale pan znalazł przykład...
– No, pewnie znalazłbym jakiś „ładniejszy”...
– Tak... Stereotypy działają jakby w dwóch kierunkach...
– Dokładnie.
– A nie nudzi się panu na portierni u nas?
– Czasami... Za stary już jestem, żeby się gimnastykować gdzieś między rurami... Poza tym, zdrowie już nie to.
– No, niech pan nie opowiada, że jest pan taki stary.
– Młody też nie, a lata lecą. No, ale to naturalne.
– No tak, tak...
Hm... Co by tu jeszcze... Annie przelatywały przez głowę różne tematy: kuchnia, książki, muzyka może? Telewizja? Na pewno nie. Praca? Było.
– Rozbudowują Uniwersytet – zauważyła, bo przez okno dostrzegła nowe budynki na Wita Stwosza.
– Aha... To chodzi pani tutaj na grzyby...
– Tu, w lesie, jestem średnio raz na miesiąc gdzieś...
– Ehe... Wie pani, nigdy nie byłem na Helu. Ani w Ustce. Śmieszne, prawda? Latałem po całym świecie, a tu... Ruchome wydmy...
– Poważnie? – Anna od razu pomyślała: ależ to dobry pretekst, żeby się tam wybrać razem z nim... Na wycieczkę, na parę dni...
– Jakoś się nigdy nie złożyło... – Uśmiechnął się do niej, a ona poczuła skurcz w żołądku czy gdzieś w tej okolicy.
– No tak. Czasami „blisko” jest tak daleko... – Odwzajemniła uśmiech. No przecież mu nie powiem: to jedźmy tam teraz, zaraz... Razem...
– Samo życie... Dobrze, że tu te działki pracownicze nadal istnieją. Że jacyś deweloperzy nie stawiają tu kolejnych domów. – Wskazał kiwnięciem głowy działki po drugiej stronie ulicy.
Anna dopiero teraz zauważyła, że tramwaj dotarł aż tutaj. Nawet nie słyszała otwieranych i zamykanych drzwi, mijanych przystanków, przyspieszania i zwalniania...
– No tak. Nadal budują bloki pięć czy dziesięć kilometrów od centrum, ale coraz więcej „plomb” jest zagospodarowywanych na Starym Mieście. A tu, oaza zieleni została. Całe szczęście.
– Tak. Płuca miasta. Niedługo się tu zazieleni... A w lesie pewnie zostały po zimie jakieś marne resztki śniegu, co?
– Praktycznie wcale go nie było w tym roku. Jak jeszcze będzie sucha wiosna, potem lato, to i grzybów nie będzie. No, ale to tylko grzyby. Ważniejszy jest sam spacer po lesie przecież.
– Oczywiście, pani Aniu.
– Mogę ich w ogóle nie jeść, ale zbierać...
– He, he, jasne... W Szwecji i Norwegii by się pani ich nazbierała... Tam praktycznie nikt nie chodzi na grzyby... A w Niemczech znowu, można zebrać do dwóch kilogramów na osobę dziennie. W Istrii kiedyś byłem, ze znajomym Chorwatem, na truflach. Ale, niestety, nic nie znaleźliśmy.
– A mieliście ze sobą jakąś tresowaną świnię?
Roześmieli się oboje.
– He, he... Nie, niestety... Nawet psa. Statek stał w Puli na małym remoncie, Dziuro był z tamtych stron, to trochę łaziliśmy. Piękne miejsca, ale trufli nie znaleźliśmy.
– Nawet nie wiem, jak smakują.
– No... Fajnie. To trzeba zjeść, nie da się opisać smaku. Jak to potrawy z różnych stron świata...
– No tak. Skąd jakiś kosmita może wiedzieć, jak smakuje jajecznica, na przykład? Albo, jaka jest różnica między jajecznicą ze szczypiorkiem, a taką z bazylią.
– Zgadza się. A jadła pani z szafranem?
– Nie, nigdy.
– Fantastyczna, naprawdę. Koloru właściwie nie zmienia, ale ten smak...
– Hm. Musiałabym kiedyś spróbować. To mówi pan, takie to smaczne?
– Wyborne. Polecam.
– Ale... Jak? Na gotową jajecznicę?
– Raczej nie. Ja dodaję na roztrzepaną masę jajeczną, żeby zioła namokły przez parę minut najpierw. Jajka wyciągają wtedy aromat i smak.
– No właśnie, tak robię z bazylią, szczególnie suszoną. A potem na masełko.
– Dokładnie.
– To, widzę, gotować też pan potrafi?
– A cóż w tym trudnego, czy dziwnego? Zresztą, mieszkam sam, to kto ma mi to robić?
– No tak. To tak, jak ja. Kiedyś kuchnia to była dla mnie czarna magia, a teraz...
– Normalne.
– Lata praktyki, czy ktoś tego chce, czy nie.
– To tak, jak z prasowaniem koszuli czy spodni na statku, wie pani... Na żadnym statku nigdy nie widziałem żadnego żelazka. A spodnie wyprasowane, z kantem.
– Tak? W jaki sposób?
– Ściąga się dłońmi nadmiar wody, a potem, lekko wilgotne, kładzie się na stole, na kocu, wyrównuje, naciąga lekko, na to koc, jedna warstwa, kilka książek, najlepiej się do tego nadają encyklopedie, i po paru godzinach spodnie czy koszula jak z magla.
– He, he, pomysłowe...
– Trzeba sobie jakoś radzić.
– Pewnie, pewnie.
Hm... No proszę... Jaki „bystrzak”... No?
Zamilkli na chwilę.
– Hel... To może kiedyś. A do Oliwy, do lasu, skoczę sobie jutro przed południem. Pracuję na dziewiętnastą...
– Jeśli pogoda dopisze...
– Nie ma złej pogody.
– Zgadza się. Jak ktoś chce...
– Właśnie.
– Lubię chodzić czarnym szlakiem. Podjeżdżam autobusem z pętli w Oliwie do Rynarzewa, tam jest przystanek na żądanie przy Nadleśnictwie i idę tyłami Ogrodu Zoologicznego. Można dojść do Słowackiego, na wysokości Ikei, na inny przystanek, to jest jakieś dwanaście kilometrów lasem, albo iść dalej czarnym szlakiem. Czy żółtym. Zna pan te miejsca?
– Pewnie nie tak dobrze jak pani, ale poradzę sobie.
– Mogę panu podrzucić dokładne mapy. Zresztą, teraz to nie problem, wszystko jest w sieci.
– No tak, pewnie... No, ale... I co? Sama tak pani chodzi do lasu?
– Różnie.
– I nie boi się pani?
– Niby czego? Mam zawsze przy sobie gaz pieprzowy i nóż, żaden problem...
– No, nie wiem... Ja tam bym samej pani nie puścił do lasu, gdyby to ode mnie zależało...
– Też coś?... – No co ty nie powiesz?, pomyślała i uśmiechnęła się sama do siebie. Naprawdę byś mnie nie puścił? He, he... No....
– Mam nadzieję, że nigdy pani nie miała okazji do użycia tego...
– Gazu? Raz mi się zdarzyło. Na dobermana bez smyczy i kagańca. We Wrzeszczu, w lesie...
– Poważnie?
– Wyleciał na mnie, taki wielki, dziki, pożarłby mnie przecież... Ale jak dostał gazem prosto w nos, to zawył i uciekł gdzie pieprz rośnie...
Zaśmiali się.
– Pieprz właśnie. A potem właściciel też oberwał gazem, też prosto w twarz, bo zaczął na mnie pyskować. Że co zrobiłam jego pieskowi, on taki grzeczny...
– A to dopiero!... No, ja bym mu...
– E tam... Nic mu się nie stało takiego...
– No, pewnie tak... Hm... He, he... No... Coraz bardziej mam ochotę na ten jutrzejszy spacer... Z dziesięć, piętnaście kilometrów... To jest to.
– Dokładnie.
Diabli, znajdź jeszcze jakiś „nośny” temat! Żadnych spraw osobistych, czy co...
– Zbudowali tu Galerię, przy dworcu jest już właściwie druga... – Anna wskazała ruchem głowy Galerię Bałtycką. – W Śródmieściu powstaje następna...
– Tak, miasto rośnie.
– Na terenach postoczniowych budują domy...
Cholera jasna, o czym by tu jeszcze?... Szybko! Myśl.
– Dobrze chociaż, że powstają nowe drogi, albo poszerzają stare, jak na Słowackiego. A korki i tak są codziennie.
– Tak. Gdzieś czytałem ostatnio, że u nas jest ponad pięćset samochodów na tysiąc mieszkańców. A w Sopocie więcej jest zarejestrowanych pojazdów, niż zameldowanych obywateli.
– Paradoks. Firmy pewnie...
– Pewnie tak.
Szybko! Dobry temat!... Bo się rozmowa rwie.
– Długo pani pracuje w Telewizji? – spytał Paweł.
Dzięki Bogu. No, na ten temat to mogę długo „nawijać”.
Sobota, 05.03.16`
Dochodziła piętnasta. Miała już wszystko ogarnięte, więc zebrała teksty, rozpiskę, timing, opisy, materiały i poleciała z tym do Agaty. Nawet z nią nie gadała, przekazała jej jedynie to wszystko. Szybko, bez tracenia czasu. Potem wróciła jeszcze do siebie, ubrała się i wyszła z Firmy.
A tak myślała, że Paweł będzie dzisiaj w pracy!... Głupia babo! Ty nawet się nie zorientowałaś, jak on ma ustawiony grafik dyżurów. Co on, codziennie musi siedzieć na portierni?Zamiast tego marzyłaś sobie, jak to wyjdziesz na papierosa, zaczniesz jakąś „nawijkę”, może, że jutro niedziela, będzie ciepło i słonecznie, wiosenka już na całego, że się wybierasz na spacer... Że planujesz pojechać kolejką do Gdyni, potem Kamienna Góra, brzegiem morza do klifu, molo w Orłowie... Potem dalej do Sopotu... A on powie, że chętnie poszedłby razem z tobą...
Aż ją coś skręciło ze złości i żalu. Ty durnoto jedna!... Żeby nie sprawdzić takiej podstawowej informacji!... Może przecież by chciał z tobą pójść na ten spacer... Ech, ty głupia krowo!... Jak coś planujesz, to rób to z sensem.
Dobra, dobra. Nic nie uciekło, tylko się przesunęło w czasie. No. Teraz, to już wiem, jak to zaplanować.
Anna wyszła z budynku i poczuła, że przyszła wreszcie wiosna. Nareszcie. Może i ja będę miała wiosnę... Owionął ją ciepły wietrzyk. No... Ale przyjemnie się zrobiło... Wreszcie...
Zamiast wycieczki z Pawłem będę miała teraz nasiadówkę w domu i kończenie tych cholernych pysków. Zupełnie już jej to zbrzydło. Ileż można się gapić na tych płaskich, głupich troglodytów z pałami w łapach?
Taa... Jestem teraz w połowie materiału z marca sześćdziesiąt osiem, albo i dalej, góra tydzień i koniec. Bo to chyba będzie definitywnie koniec. Pół wieku temu, prawie. Co może być na tych zdjęciach, poszatkowanych filmach z okropną ziarnistością, czego nie opisaliby, nie zdiagnozowali wcześniej ci „jajogłowi” z IPNu? Nic już tam nie ma, praktycznie. Do tej pory trafiła czterdziestu żyjących milicjantów. Bo reszta już zmarła, albo miała mniej niż pięćdziesiąt procent. I jedni i drudzy trafiali do osobnych folderów. Za późno na takie grzebanie się w historii. Nawet Ziobro nic tu nie wskóra. Nie dość, że się wywinął od Trybunału Stanu, nie dość, że go zrobili ministrem sprawiedliwości, to jeszcze teraz jest prokuratorem generalnym. Jak można być jednocześnie i sędzią i prokuratorem? Absurd. Gdzie tu logika? Ale to akurat żaden argument. Robią, co chcą i tyle. I biorą, co się da. „Dojna zmiana”. Ciekawe, czy trafi ich kiedyś Trybunał Stanu? Niektóre sprawy tam właśnie się nadają...
No i znowu już jestem w Parku! Nawet nie pamiętam, jak przeszłam obok cmentarza i przez ulicę. Hm...
No tak. Z jednej roboty do drugiej. Z jednej propagandy do drugiej. A gdzie ja sama w tym wszystkim jestem? W środku. Jestem dokładnie w środku.
Paweł. Na Facebooku ma takie samo konto, jak ja. Puste. Służące jedynie jako rodzaj drugiej przeglądarki. Ma tam niby jakichś znajomych, ale to blogerzy, którzy rozsyłają zapytania, czy ktoś ich przyjmie do listy swoich „znajomych”. Poza tym, nie znalazłam tam nic, na tym jego koncie. Ani jednego zdjęcia, minimum informacji... „Wygooglować” też się go nie dało. Trudno. No, coś tam jednak już o nim wiem przecież...
Marzec sześćdziesiąt osiem. Głęboko. Czasy „demokracji ludowej”. Moje dzieciństwo. Miałam wtedy sześć lat. Mówiło się wtedy, w języku propagandy, że to ustrój przejściowy do prawdziwego socjalizmu, czy tego typu bzdury. W które nikt nie wierzył. Żyło się, jak się żyło. Wszyscy naokoło wiedzieli i widzieli, że to tylko puste słowa. Dokładnie wszyscy. Nawet dzieci wyczuwały coś podskórnego. To można mówić, a tamto raczej nie.
W pięćdziesiątym szóstym, po krwawej łaźni w Poznaniu, ale i nie tylko, nastał „Wiesław”. Jakoś dali się na niego nabrać wszyscy, czy prawie wszyscy, ale długo to nie potrwało. I wytrzymali w tym absurdzie do sześćdziesiątego ósmego. Zaczęło się od „Dziadów” Mickiewicza, które władza ludowa zdjęła z repertuaru teatralnego, bo były „zbyt antyrosyjskie”. Jeszcze dziesięć lat wcześniej mówiono o „wypaczeniach socjalizmu”, a teraz zapomnieli to określenie, wykreślili je z pamięci. No nic, przypomnieli je sobie później...
I jeszcze Żydzi.
W sześćdziesiątym siódmym była wojna izraelsko – arabska. To chyba ta „siedmiodniowa”... Zachód popierał Żydów, więc Moskwa popierała Arabów. Którzy dostali w dupę. I wtedy „Wiesław”, sam mający żonę – Żydówkę, powiedział jakoś tak, że... zaraz, niech ja to sobie dokładnie przypomnę... „Nie czynimy przeszkód, żeby obywatele polscy narodowości żydowskiej przenieśli się do Izraela, jeśli tego pragną. Jest tylko jedna Ojczyzna – Polska Ludowa. Nie możemy pozostać obojętni wobec ludzi, którzy (...) opowiadają się za agresorem”.
Tak to było. Żydów nigdy tu nie kochano. Zresztą, gdzie ich kochano?... Chociaż była niby ta nasza „tolerancja”, którą tak się lubimy chwalić. A tolerancja... Ja też toleruję karaluchy, na przykład, ale nie u mnie w kuchni. Niech i sobie nawet żyją, gdzieś tam... Taka to tolerancja!
Przed wojną było w Polsce z kilkanaście tysięcy komunistów raptem, tych „zagorzałych”, „kadrowych”. Dwadzieścia góra. To ilu mogło być wśród nich Żydów? Ze trzy tysiące? Maksymalnie. Wtedy Żydów w Polsce było jakieś trzy miliony, ogółem. To ile to jest procent? Jeden promil. Tyle, co nacjonalistów pewnie. Ale w czterdziestym piątym i potem mówiło się „żydokomuna”. Choć tak niewielu z nich przeżyło wojnę. A przez Ruskich też nie byli rozpieszczani raczej... W Ubecji było ich też z jeden promil, logiczne. No, ci to mają... Polacy po wojnie pamiętali zabitych, okupację, łapanki, Żydzi Holocaust... A Niemcy? Pewnie gwałty w czterdziestym piątym, szczególnie tam, gdzie stacjonował „Iwan”...
Było Jedwabne, do którego nikt nie chce się teraz przyznać, były Kielce, w czterdziestym siódmym... Żydokomuna właśnie i mienie „pożydowskie”. Ale było też ukrywanie Żydów. Byli „szmalcownicy”, ale była też i żydowska policja w Gettcie. Takie to ludzkie... I takie wstrętne.
Marzec sześćdziesiąt osiem. Zaczęli studenci, a nie robotnicy, bo ci byli zbyt zajęci sprawami „bytowymi”. Wiązaniem końca z końcem. I ta inteligencja, o dziwo, to były też dzieci „partyjniaków”, he, he... Michnik, Kuroń...
O, tramwaj już jest. No, to do domu...
Władza stłumiła ten bunt, co się jej jednak odbiło czkawką już dwa lata później. Bo zachciało się jej, tej władzy, podnieść ceny żywności. W siedemdziesiątym protestowali głównie robotnicy, przyciśnięci finansowo. A studenci, zmęczeni, odpuścili sobie. Mieli dosyć. No, trochę represji było wcześniej. Pałowanie, karne kompanie, relegowanie ze studiów... I ta cholerna, wszechobecna propaganda, prymitywna na dodatek. Wiece w zakładach pracy, potępianie „wichrzycieli”, radio, prasa, telewizja... „Syjoniści”, wrogowie narodu... No i pretekst do rozgrywek wewnętrznych w Partii. I antysemityzm, zawsze świetne narzędzie, teraz przecież też.
Czkawka roku siedemdziesiątego strąciła z głównego stołka „Wiesława”, nastała era Gierka, z tym jego pytaniem: „pomożecie”? No. I jakoś wszyscy „pomagali”, przełknęli tę demagogię, aż do siedemdziesiątego szóstego, do Radomia i „warchołów”. Niezłe słówko, swoją drogą... Nie do wykorzystania dzisiaj, tak jak i „sanacja”. A potem, to już nikt nie udawał nawet, że wierzy w te ich hasła propagandowe. Oni sami w nie nie wierzyli. Chcieli się jedynie utrzymać przy partyjnym korycie jak najdłużej. Czysty konformizm w socjalistycznym stylu. Nasz. Cholera...
A ja pamiętam grudzień siedemdziesiątego jeszcze. Czołgi na ulicach, milicjantów, żołnierzy... Miałam wtedy osiem lat, ale co nieco pamiętam...
Ten antysemityzm po marcu to był świetny instrument propagandowy. Skompromitować buntowników, wywalić z pracy, opluć na wiecach, że imperialiści, zdrajcy Narodu...
Wtedy wielu wypłynęło. Kanalii. Karierowiczów. Oportunistów.
Dziwne. Trochę mi to przypomina dzisiejsze podziały. Inteligencja kontra robotnicy. Wtedy podzieliła ludzi „władza ludowa”. A teraz? Wiadomo, kto... Dziel i rządź. I tu i tu prawica. Liberałowie kontra konserwatyści... Z tym ich fundamentalizmem kościelnym. A przecież fundamentalizm to oznaka bezradności myślowej. No, ale co ja się dziwię?... Jak jakiś niewolnik, który po „wyzwoleniu” szuka sobie od razu nowego „pana”...
A Kościół, to już w ogóle osobna historia. Nigdy nie lubił opozycji. Żadnej. Zawsze chciał mieć pełnię władzy. I religijnej i świeckiej. A co do tego ma wiara w Chrystusa? Nic.
Przez te nasze cholerne zabory ukształtował się symboliczny Polak – Katolik. Źle się czuł potem Kościół w międzywojennej Polsce, w demokracji, jaka by ona nie była. Słaba, świeża, ale jednak. No, ale potem była wojna, okupacja, komuna... I stał się takim ostatnim bastionem. Religia zmieszana z patriotyzmem... I „nasi” idą teraz ręka w rękę z Kościołem... A w takiej Hiszpanii, po współpracy kleru z generałem Franco, albo w Chorwacji, z Czetnikami... Przecież oni mieli swój własny obóz koncentracyjny, Chorwaci... No, ale u nas przecież Kościół też dostał niezłą „kontrę”, po Targowicy właśnie... Tak, ale kiedy to było... Kto to pamięta?
Najgorsza jest ta ich fałszywa świadomość własnej bezgrzeszności, jako jedynych „posiadaczy” prawdy. A stosy kto zrobił? Nie Inkwizycja przypadkiem? To najprostsza droga do fanatyzmu. I potem do faszyzmu, totalitaryzmu. Zniszczyć wszystko to, co obce, nie „nasze”.
Tartufe. Świętoszek. Podstępny, obłudny, żądny pieniędzy i władzy. Ale on chyba miał świadomość swojej podłości. A jak ktoś kłamie w żywe oczy, idzie w zaparte, z uśmiechem wbija nóż w plecy, to czy on wie, że jest zły? Pewnie. Dlatego właśnie idzie w zaparte, jak niektórzy politycy. I zaraz potem bierze komunię świętą w kościele. No... To ilu takich jest? Wszyscy. Dziewięćdziesiąt pięć procent. Dokładnie tyle, ilu jest u nas katolików i katoliczek. Ja też należę do tego „zbioru”. A gdzie tu sumienie, honor? Honor? A co to takiego? Pięć liter bez znaczenia.
Tak. Najłatwiej jest być prokuratorem. Dlatego tak nie lubię tego zawodu. Adwokat, albo sędzia – okej. Prokuratorami zostają chyba najgorsi studenci prawa, same miernoty. Bo to stanowisko od razu ich wywyższa. Od razu uważają, że sami są „czyści”, nieskalani złem. Jak to biblijne źdźbło w oku innego. Obcego. A sami nic nie widzą u siebie, bo nie chcą zobaczyć. Tak jest przecież najłatwiej. Tak robią wszyscy. Ja tak robię.
A Ziobro, nie dość, że jest najwyższym sędzią, to jeszcze teraz i prokuratorem...
Niedziela, 06.03.16`
– Ania? Kopę lat! Cześć.
– Ela? O rany...
Rzuciły się sobie w objęcia, dwie blondynki na przejściu dla pieszych. Anna pierwsza się zreflektowała, zaciągnęła Elę na przystanek tramwajowy, chociaż miały jeszcze zielone światło.
– Chodź tu, dziewczyno, bo nam zaraz zrobią z dupy garaż...
– He, he... Jajcaro ty... Anka! Jak ja ciebie dawno nie widziałam! Co u ciebie?
– Po staremu, Elka...
– Pracujesz jeszcze w Telewizji?
– Jasne. A ty w szpitalu?
– Ehe... Nieźle wyglądasz. Nowa fryzura... Masz kogoś?
– No... I tak i nie.
– Aha, rozumiem... Ale z ciebie jajcara, nic się nie zmieniłaś...
– A ty?
– No, co taka „piguła”, albo „strzykawa” mogła zmienić na stare lata... No, mam faceta, wiesz... Może nawet weźmiemy ślub...
– O, super.
– No, może coś z tego wyjdzie... Wtedy, w sanatorium, miałam ochotę na jednego, pamiętasz?... Jak on miał na imię... Ale tam... A teraz, no... A ty nic nie „tego tam”. A teraz? Mówisz, masz kogoś wreszcie?
– Jeszcze nie wiem.
– Aha, łapię... A tak w ogóle? Co u ciebie?
– E, stara bida.
– Jakoś się toczy, nie?
– Dokładnie. Idę zrobić jakieś małe zakupy. A ty?
– No, jadę do Gdańska, na demonstrację KODu. Niedługo powinien być tramwaj. O, jedzie, widzisz?... No, a ty chodzisz?
– Gdzie?
– No, na KOD przecież...
– Nie no...
– A, no tak. Przecież ty jesteś z tamtej „strony mocy”. „Szóstka” jedzie... To co? Na zakupy, mówisz?
– Takie tam... Chleb, coś do chleba...
– Jasne, jasne... To ja wsiadam, nie? No. To trzymaj się, Anka.
– Ehe, cześć, Ela.
– Cześć. Pa.
– Pa. Pa.