Autor | |
Gatunek | satyra / groteska |
Forma | proza |
Data dodania | 2021-01-08 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 838 |
– Masz tu rybę i placki, mężu i wróć przed zmierzchem – Rut żegnała wychodzącego tuż po wschodzie słońca[i] do pracy Tobiasza. – I pamiętaj, aby w południe odpocząć, żeby cię słońce nie oparzyło.
– Dobrze, żono. Miło, że się o mnie tak martwisz. Pilnuj domu i dzieci. Upiecz chleb na wieczór. Dziś szlachetny Nataniel powinien zapłacić, więc będzie wieczorem jakiś koziołek do zjedzenia.
Tobiasz odszedł drogą w kierunku Nowej Bramy[ii], gdzie pracował przy nadbudowie domu Nataniela. Rut obdzieliła czwórkę dzieci pszennymi plackami, wyciągnęła z komórki miarkę zboża i zaniosła ją do stojących obok wejścia do domu żaren. Po chwili pojawiła się sąsiadka, Estera z koszem i z małym dzieckiem w chuście. Za Esterą weszła jej siostra Judyta, dźwigając worek pszenicy.
Estera zrobiła z chusty prowizoryczną kołyskę zawieszoną pod daszkiem osłaniającym wejście do domu. Kobiety zabrały się do pracy. Rut sypała ziarno pod biegun[iii], a Estera miarowo obracała żerdką. Rowkiem w dolnym kamieniu wysypywały się ziarno i plewy do ustawionego poniżej kosza.
– Słyszałaś, że ta wielka karawana ze Wschodu, która przybyła tydzień temu, ruszyła dziś jeszcze przed świtem na północ? – spytała Estera.
– Tak? Nie wiedziałam. Nie zdążyłam jej zobaczyć, tyle co dzieciaki opowiedziały o mnóstwie dromaderów, mułów i osłów, skrzyniach i lektykach, bogatych, haftowanych strojach służby i zwierząt. A ty kobieto siedź tylko w domu, gdzie nic nie widać zza tego muru. Tobiasz też ich widział, kiedy przyjechali, ale on, jak to chłop, tylko narzekał, że przejść ulicą nie można i przez to spóźnił się do pracy.
– Wiadomo, jak bogaci to tylko do Heroda. Ponoć uczty były do samego rana – powiedziała Judyta.
– Daniel! Izaak! Nie biegajcie tak, bo coś rozbijecie i sobie krzywdę zrobicie! – Rut przywołała do porządku biegających po podwórku kilkuletnich synów.
– Dość! – Judyta przesypała zawartość kosza do sita i zaczęła przesiewać mąkę do misy.
Rut podstawiła pod żarna następny kosz i wzięła się za żerdkę, podczas gdy z kolei Estera zajęła się podsypywaniem ziarna.
– Mówią, że ta karawana to wyprawa magów ze Wschodu, którym gwiazdy pokazały, że gdzieś tu narodził się Mesjasz – przekazywała dalej zasłyszane plotki Judyta.
– Jak długo żyję, to mówi się o przyjściu Mesjasza. Co to będzie jak wreszcie przyjdzie? – westchnęła Estera.
– Jak tu będzie żyć, jak nie będzie już trzeba na Niego czekać? – zastanawiała się Judyta. – Toż to cały świat wywróci się do góry nogami.
– Słuchajcie, trzeba iść po oliwę, nie starczy tego, co mam, na tyle chlebów – spostrzegła się Rut. – Ewa, Miriam, ciszej, nie wyrywajcie sobie tej lalki, bawcie się grzecznie!
– Zmielimy mąkę, pójdę do Anny, za dwa chleby da nam kabę[iv]. Sól mamy?
Okazało się, że żadna nie zapomniała o cennej przyprawie. Kobiety jeszcze długo mełły ziarno, rozdzielając mąkę do trzech mis tak, żeby każda dostała cenny produkt ze swojego zboża, po czym Judyta z dzbankiem o pojemności jednej kaby poszła do mieszkającej po drugiej stronie ulicy Anny. Estera wzięła nosidło z dwoma wiadrami i udała się do studni po wodę. Rut krzątała się po obejściu. Dała dzieciom po kawałku koziego sera, podsypała trochę ziarna grzebiącym na podwórzu kurom, pokołysała kwilącym dzieckiem Estery, zamiotła obejście. Dochodziło południe, kiedy Judyta i Estera wróciły z oliwą, wodą i świeżymi plotkami.
– Wiesz, że Herod podarował magom pięciu poganiaczy, a ci dali mu nieprzebrane skarby – trajkotała Judyta.
– Nie takie nieprzebrane. Tylko część złota, kadzidła i mirry, które wieźli dla Mesjasza. Złoto poszło do skarbca Heroda, a reszta rozpłynęła się na dworze – weszła jej w słowo Estera
– Za to całe kadzidło Herod ofiarował świątyni.
– A mirra? – spytała Rut.
– Tego nie mówią – odpowiedziała Judyta.
– Bierzmy się za robotę, bo ani mirrą, ani kadzidłem się nie najemy, a złota nawet na oczy nie zobaczymy.
Weszła do domu, skąd przyniosła dzieżę z zaczynem. Estera i Judyta wsypywały do pustych dzież odmierzone miarki mąki, dodawały garść zaczynu, dolewały wody, oliwy, dosypywały po szczypcie soli po czym długo i pracowicie miesiły ciasto. Tymczasem Rut zajęła się czyszczeniem pieca i rozniecaniem ognia. W miarę upływającego na systematycznej pracy czasu na stole obok wejścia do domu wydłużały się rządki okrągłych bochenków. Odliczały, które i ile chlebów należy się której, kiedy na podwórko wpadła z ulicy Anna.
– Słyszałyście?! Król Herod w swej łaskawości rozkazał, żeby od jutra w świątyni każdemu był wydany sykl[v] mirry!
– Mirra, rzecz cenna – zastanawiała się Rut. – Ale na co mi ona? Lekarstwa sama nie uwarzę, pachnidła też nie zrobię. Mogłabym sprzedać…
– Ja tam poproszę ojca, żeby dla mnie wziął – powiedziała Judyta.
– Pewnie, rozetrzesz z oliwą, namaścisz włosy, będą lśniące i pachnące – namawiała jedyną pannę w gromadce kobiet Anna. – Masz już piętnaście lat, może wreszcie jakiegoś kawalera złapiesz.
Judycie zrobiło się przykro. Jej starsza siostra, szesnastoletnia Estera jest już trzy lata po ślubie i ma dziecko, cóż że dziewczynkę, a ona, ani urody, ani posagu. Może gdy natrze włosy mirrą, jak te, które w pałacu czernią brwi, barwią usta i namaszczają całe ciało drogimi wonnościami, zwróci uwagę jakiegoś kawalera.
– Głupia jesteś – Estera sprowadziła ją na ziemię. – Nic ci nie przyjdzie z pachnideł, kiedy posagu nie masz. A mnie niepotrzebne. Ja już męża mam.
– Bo wszystko poszło na twój ślub… – Judyta miała łzy w oczach.
– Siostry, siostry, nie kłóćcie się w moim domu. I ty, Judyto, znajdziesz męża. Robotna jesteś. Myślę, dają, to brać, ale że Herod tak rozdaje…
Estera trąciła Rut łokciem. Wiadomo, mąż Anny pracował w pałacu króla Heroda i było pewne, że donosi.
– Ale z drugiej strony… Zastanowię się, do świątyni daleko, jak się już pójdzie, to i ofiarę jakąś trzeba by złożyć. Zobaczy się. Z innej strony, jak dzieciak zachoruje, to mirrą można będzie Grekowi zapłacić – myślała głośno Rut.
– Ja powiedziałam, żebyście potem nie mówiły, żeście nie wiedziały – urażona nieco brakiem entuzjazmu sąsiadek Anna odwróciła się na pięcie i wyszła.
– My tu gadu-gadu a ciasto wyrasta.
Rut dorzuciła drew i wysuszonych krowich placków do paleniska i roznieciła większy ogień, po czym wzięła drewnianą łopatę i włożyła pierwsze bochenki do pieca.
Chleby zdążyły ostygnąć i słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy przez bramę weszli z ulicy Tobiasz z Beniaminem.
– Żono, świętujemy, praca skończona! – Tobiasz podał żonie kupioną po drodze połówkę jagnięcia i dał po soczystej, słodkiej fidze dzieciom, które ze śmiechem przybiegły przywitać się z ojcem.
Beniamin bezceremonialnie wszedł do domu i postawił na stole hin[vi] wina. Estera położyła karmione przed chwilą dziecko na łożu, Judyta zajęła się przyniesionym mięsem. Obie żony wzięły misy i ręczniki, i przystąpiły do rytualnego mycia mężom rąk i nóg, po czym namaściły im włosy oliwą. Po modlitwie dziękczynnej wygłoszonej przez pan domu rozpoczęła się uczta. Na stole pojawiły się dwa miedziane kieliszki, dzban z wodą, misa z orzechami i figami, suszone ryby, kosz ze świeżo upieczonym bochenkiem chleba. Na mięso trzeba było jeszcze poczekać.
Estera z Judytą zabawiały maleńką Martę i razem z pozostałymi dziećmi przysłuchiwały się rozmowie siedzących przy stole mężczyzn, podczas gdy Rut pilnowała piekącego się na piecu mięsa.
– Ci faryzeusze chcieliby ocieplić swój wizerunek wśród ludu, ale jakoś marnie im to wychodzi – zaczął Beniamin, kiedy opróżnił już pierwszy kielich wina.
– O czym mówisz? – spytał Tobiasz.
– O tej mirrze. Najpierw mieli ją dostać medycy, potem zielarze, a potem reszta.
– A! O tym. Medycy, zielarze, balwierze, rozumiem – powiedział Tobiasz. – Ale reszta? Po co to komu? To trzeba umieć zrobić z tego lekarstwo albo pachnidło. Ja tam po to nie pójdę.
– Ja też się nie wybieram. Tu ostre zakazy, nakazy. Wtedy się myj, wtedy się módl, wtedy czytaj księgi w świątyni, wtedy złóż ofiarę, a tu takie rozdawanie każdemu. I to czego? Marności jakiejś.
– To psucie kobiet, ja nie mówię o saduceuszach, bo oni już są straceni, zapatrzeni w pogańskich Rzymian, niech ich kobiety się smarują i wdzięczą do obcych, ale bogobojne, uczciwe Żydówki?
– Mówicie już jak zeloci – wtrąciła się Rut.
– Napijmy się. Oby Pan błogosławił temu domowi! – wzniósł toast Beniamin.
Tobiasz skinął głową, przyjmując i dziękując za toast. Mały Danielek podszedł do stołu i ściągnął suszone figi dla siebie i dla rodzeństwa. Rut, widząc to, położyła przed dziećmi miskę z suszonymi owocami.
– A wiesz, że pomiędzy golibrodów wkręciły się pałacowe tancerki? Te od Herodiady – ciągnął Beniamin.
–– Tej Herodiady? Zdrowie Martusi – Tobiasz podniósł kielich.
– Tak tej, która powiedziała, że jak faryzeusze mają przewagę w Sanhedrynie, to już pewnie żadnej tancerki nie będzie można rozebrać w czasie uczty u Heroda czy prokuratora.
– Beniaminie, tu jest panna i dzieci – skarciła męża zgorszona Estera.
– Ale jak to „wkręciły się”, gdzie się „wkręciły”? – Tobiaszowi problem rozdawnictwa mirry nie wydawał się istotny.
– Ponieważ po rozdawaną balwierzom mirrę kolejki w świątyni się nie ustawiały, więc Herodiada dogadała się z lewitami i ponoć po syklu dostało pokątnie kilka tancerek i co znamienitsi urzędnicy Heroda. Mieli się tym nie chwalić, ale…
– Jak zawsze. Zdrowie!
Kiedy po drugiej straży[vii] goście się rozeszli, pan domu zamknął wrota do domostwa i małżonkowie wraz z dziećmi ułożyli się do snu. Tobiasz przysunął się do Rut.
– Cudownie pachniesz świeżym chlebem – szepnął jej do ucha.
– A wiesz jak pięknie pachną włosy natarte oliwą i mirrą?
– Nie wiem – odmruknął, usiłując sięgnąć ustami zagłębienia jej szyi, ale odsunęła się, drocząc się z mężem.
– Idź jutro do świątyni i przynieś sykl mirry.
– Ale ja tego nie potrzebuję, twój zapach jest najpiękniejszy na świecie.
– Skąd wiesz? Próbowałeś innego?
– Nie próbowałem i nie chcę innego! – Tobiasz trochę się już rozeźlił i energiczniej sięgnął tam, gdzie tylko mężowi sięgać wolno.
Napotkał jednak stanowczy opór.
– Zawsze tak jest. Pracujesz, pracujesz, a jak można mieć coś z luksusu, to nie chce ci się za tym zakręcić. Ja nie muszę pachnieć mirrą, ale chociażby jako lekarstwo by się może przydała.
– Ani mi się waż karmić jakimś świństwem. Nie znasz się na tym. Na ciężką chorobę najlepsza jest modlitwa, a dopiero potem kapłan albo medyk, ale oni też nie pomogą bez łaski Pana. Ale niech cię Niebiosa strzegą przed robieniem jakichś mikstur!
– Z tobą tak zawsze – odwróciła się plecami i zaczęła chlipać. – Zobaczysz jutro wszyscy inni pójdą, a dla nas zabraknie.
– No tylko mi tu nie płacz – próbował ją objąć, ale odtrąciła jego ręką.
– No dobrze, co mam zrobić? Pójdę – westchnął na poły zrezygnowany, na poły nie wyzbyty całkiem z nadziei.
– Naprawdę! – Usiadła na łóżku. – Obiecujesz?
– Obiecuję, obiecuję. I natrzesz sobie włosy?
– Natrę.
[i] Wschód słońca – około szóstej rano
[ii] Nowa Brama – jedna z ośmiu bram starożytnej Jerozolimy
[iii] Biegun – górny kamień żaren. Do bieguna przymocowana była zawieszona na szkielecie żerdka, która służyła do obracania biegunem.
[iv] Kaba – ok. 1,2 litra
[v] Sykl – 11,5 grama
[vi] Hin – około 3,5 litra. Proszę się nie przerażać, wino w tamtych czasach miało 2 do 3% alkoholu.
[vii] Druga straż – okres czasu od mniej więcej 21:00 do połnocy
oceny: bezbłędne / znakomite
I trzeba też talentu, by pisać o zamierzchłej biblijnej przeszłości tak, żebyśmy zrozumieli, iż tamten tak odległy w Czasoprzestrzeni real NICZYM /poza gadżetami/ się nie różnił od naszej pandemijnej rzeczywistości