Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2021-09-15 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 680 |
Tak sobie marzył i pięknie roił o swym cudownym nowym życiu w Arbatowie nasz Koźlewicz. Jadnakże rzeczywistość w bardzo krótkim czasie w drobny pył rozbiła cały ten jego w wyobraźni zbudowany, bajeczny zamek - z wszystkimi jego wieżyczkami, zwodzonym mostem, kogucikiem na dachu i chorągiewką.
Od samego początku kompletnie nie wypalił cały ten grafik z przyjazdami pociągów. Ekspresy i kuriery przejeżdżały przez stację z taką prędkością, że żaden pasażer nie miał szans, by wysiąść, gdyż załogi z podmiany i pocztę przekazywano w biegu. Pociągi towarowo-osobowe przychodziły tylko dwa razy w tygodniu i przywoziły pieszych bosych i obutych w drewniane chodaki z jednym węzełkiem podróżnym i jak nie z heblem, to z szewskim kopytem, a tacy, wiadomo, taksówkami nie jeżdżą. Nie było wyjazdów do ościennych miejscowości, nie było żadnych wielkich uroczystości, a na wesela Koźlewicza nie zapraszano, gdyż w Arbatowie ludzie przywykli w takich razach wynajmować bryczki, których woźnica z tej jakże wzruszającej okazji zawsze wówczas wplatał w końskie grzywy papierowe róże lub chryzantemy, co bardzo się podobało i teściowej, i szwagrom.
Jednakowoż wyjazdów za miasto było całe mnóstwo. Niestety, wcale nie były takie, jak to sobie wyobrażał Adam Kazimierowicz. Nie było ni dzieci, ni figlarnych wstążek, ni wesołych babskich ploteczek.
Już pierwszego, byle jak oświetlonego latarniami naftowymi wieczoru do jego taksówki, gdzie za kółkiem bez żadnego pożytku przesiedział na placu Zbawiciela - obecnie placu Solidarności - cały boży dzień, podeszło czterech facetów. Długo i w milczeniu wpatrywali się w jedyny w Arbatowie samochód, po czym jeden z nich, garbus, niepewnie zapytał:
- Zabierze pan nas czterech?
- Zabiorę. - odparł Koźlewicz, dziwiąc się lękliwości miejscowych obywateli. - Kurs kosztuje 5 rubli za godzinę.
Panowie zaczęli coś poszeptywać między sobą. Do kierowcy doszły dziwaczne westchnienia i słowa: *To może przejedziemy się, towarzysze, po tym zebraniu? A że niewygodnie, to i co z tego? Po 1,25 rubla na łebka to niedrogo. A że niewygodnie...*
I tak oto samochód marki *loren-ditrich* na swoje z angielskiego płótna łono przyjął pierwszych swoich pasażerów. Przez kilka minut porażeni prędkością jazdy, gęstym jak siekiera zapachem benzyny oraz świstem wiatru milczeli, po czym, wiedzeni niejasnym nieprzezwyciężonym odruchem zanucili pieśń: *Jak fale bystre dni naszego życia...*. Koźlewicz wcisnął 3. bieg. Przemknęły mroczne zarysy miejscowej przetwórni, i auto wyskoczyło na polny księżycowy trakt.
*Z każdym dniem bliżej do mogiły* - tęsknie nucili pasażerowie, którym zrobiło się żal samych siebie i tego, że nigdy nie byli studentami. Refren wykonali już pełnym głosem:
Po kieliszeczku,
Po troszeczku,
Tirli-tirli-bum!
Tirli-tirli-bum!
- Stój! - wrzasnął raptem garbus. - Jedziemy z powrotem! Dusza gore!
W mieście zabrali ze sobą prowiant, wiele przezroczystych flaszeczek i jakąś szerokopierśną obywatelkę. Potem daleko za miastem w szczerym polu rozbili biwak, wieczerzali pod wódeczkę i bez muzyki tańcowali polkę-kokietkę aż miło.
Wykończony nocną przygodą Koźlewicz cały następny dzień przedrzemał za kierownicą na znanym już nam placu Zbawiciela i Solidarności. A przed wieczorem pojawiła się wczorajsza, niezgorzej już podcięta kompania, znowu rozlokowała się w taksówce i przez całą noc jeździła po całej okolicy. Trzeciego dnia powtórzyło się to samo. Nocne hulanki całego tego towarzystwa pod przewodnictwem garbusa trwały całe dwa tygodnie z rzędu.