Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-02-15 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 566 |
Jeśli chodzi o prezenty z okazji jakichś kolejowych uroczystości czy rocznic przez długi czas nie wszystko u nas miało ręce i nogi. Z warsztatów lokomotywowni zwykle wychodziły albo malutkie, wielkości kotka modele parowozów, albo przeciwnie, dar-gigant rozmiarami przewyższający nawet słupy telegraficzne. Podobnie męczące przekształcanie miniatur w potwory, a te z kolei vice versa, zajmowało robotnikom wiele czasu i kosztowało kupę kasy. Nikczemnego wzrostu parowoziki kurzyły się potem latami na szafach kancelaryjnych, a te zaś tytaniczne, przetransportowane na dwóch platformach, bezsensownie i dziko rdzewiały na dziedzińcach jakiegoś kolejnego jubileuszowego przedsięwzięcia.
Jednak lokomotywa OW, w przyśpieszonym czasie wypuszczona z kapitalnego remontu, miała całkiem normalne gabaryty, i cały jej wygląd świadczył o tym, że podczas jej naprawy użyto narzędzi równie standardowych. Pięknie odnowiony ten prezent zaprzężono do wagonów, i *owieczka*, jak w strefie pustynnej powszechnie nazywano parowozy tej serii, dźwigając na swym przodzie kolorowy plakat, przedstawiający kolejarza z napisem *BRAWO TY!*, odjechała na południowy kraniec Wschodniej Magistrali - do Górskiej Stacji.
Dokładnie dwa lata temu w tym właśnie miejscu legła na ziemi pierwsza czarno-błękitna, wypuszczona przez uralską hutę szyna. Od tego czasu ze spadzistych spustów tamtejszej odlewni nieprzerwanie wylatywały ogniste pasma kolejnych szyn. Magistrala żądała ich coraz więcej i więcej. Prowizoryczne miasteczka robotnicze, idące wzdłuż jej trasy sobie na spotkanie ustanowiły w dodatku zawody typu *KTO PIERWSZY?!*, i roboty nabrały takiego tempa, że dostawcy materiałów i narzędzi nie nadążali z zamówieniami.
Wieczór na Górskiej Stacji, oświetlonej różowymi i zielonymi fajerwerkami, tak był piękny, że miejscowi - gdyby tylko ktoś taki w tej dzikiej głuszy w ogóle istniał - oczywiście, z całą pewnością powiedzieliby, że czegoś takiego już do śmierci nie zapomną. Na szczęście było tutaj kompletne bezludzie. Jeszcze w 1928 r. nie tylko nie było tu żadnych mieszkańców, ale i żadnych domów ni stacyjnych zabudowań, ni torów kolejowych, ni drewnianego Łuku Tryumfalnego z trzepocącymi na wietrze hasłami i sztandarami, obok którego właśnie zatrzymał się nasz międzynarodowy pociąg specjalny.
W czasie, kiedy przy naftowych i karbidowych lampach szedł mityng i wszyscy pasażerowie stłoczyli się wokół trybuny, fotoreporter Mieńszow, objuczony dwoma aparatami, statywem i maszynką do zapalania magnezji krążył dookoła wspomnianego łuku, który wydawał się w sam raz jak znalazł, i na zdjęciu wyszedłby z pewnością bardzo okazale. Niestety, pociąg, stojący może w odległości 20 kroków od niego, wyglądałby przy nim jak zabaweczka. Gdyby zaś robić fotografie od strony wagonów, to z kolei łuk stałby się miniaturowy. W takich razach zwykle to Mahomet szedł do góry, doskonale rozumiejąc jasny jak słońce pewnik, że góra do niego przecież nie podejdzie. Mieńszow jednak zrobił to, co wydawało mu się najprostsze. Poprosił kolejarzy, żeby pociąg podjechał do łuku - i powiedział to tak lekkim tonem, jakby chodziło o drobiazg, o to, by w tramwaju ludzie nieco się przesunęli. Oprócz tego nalegał, żeby z parowozu waliła gęsta biała para. I żeby maszynista nieulękle patrzył przez okienko w dal, trzymając dłoń jak daszek nad oczami. Brać kolejarska nieco się w tym pogubiła, jednak sądząc, że tak właśnie trzeba, wszystkim tym jego prośbom uczyniła zadość. Pociąg z łoskotem podjechał do Łuku Tryumfalnego, z komina szła żądana para, i maszynista, wyglądając przez okienko, zrobił przerażającą jak u dzikiego zwierza minę. A wówczas Mieńszow spowodował taki wybuch magnezji, że aż ziemia zadrżała i w promieniu 10 kilometrów odezwały się wszystkie pustynne lisy. Zrobiwszy zdjęcie, fotograf sucho podziękował wszystkim i pośpiesznie oddalił do swojego przedziału.
Późną nocą pociąg szedł już torami Wschodniej Magistrali.
1931
oceny: bezbłędne / znakomite
Czy zastanawiali się Państwo nad tym, d l a c z e g o zwykły żulik z niewielkim wykształceniem
u Ilfa i Pietrowa staje się bohaterem literackim, który
- podobnie jak u naszego Dołęgi-Mostowicza w "Karierze Nikodema Dyzmy", napisanej zresztą w tym samym 1931 r. -
taki pan Nikt trafia nawet na międzynarodowe salony, gdzie - w skrajnie obcym sobie intelektualnie - świecie robi furorę - ba! on tam bryluje?!
- i bynajmniej nie są to powieści fantasy??