Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2022-12-26 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 502 |
Ilekroć po wieczerzy wigilijnej zasiadam w fotelu i delektuję się jakimś mniej lub bardziej wyszukanym alkoholem w towarzystwie gościa, nachodzi mnie wspomnienie wigilii z tamtego cholernego roku. Nie potrafię nawet określić, czy to miłe uczucie, bo przecież dobre wrażenia nie powinny napawać takim niepokojem, ale sentyment z pewnością był w nim mocny.
Tamta wigilia była przeraźliwie mroźna. Chociaż nie uświadczylibyśmy milimetra śniegu, temperatura spadła znacznie poniżej zera. Pogoda jednak nigdy nie miała znaczenia przy świętowaniu.
Ktoś musiał pełnić dyżur i padło na mnie. Wyskoczyła jakaś sprawa z zatrzymaniem małolatów za narkotyki, coś tam posiadali, zażyli i pojechali samochodem, rozbijając się o drzewo w trakcie ucieczki przed policją. Chcieli się tylko zabawić przed świętami, a dołożyli mi roboty. To nie były złe dzieciaki, tylko trochę głupie, a przynajmniej tak mi to tłumaczył mój patron. Ich rodzice byli całkiem zamożni, reprezentowaliśmy ich w kilku sprawach, w tym także karnych, więc od razu do nas zadzwonili. Czynności na prokuraturze toczyły się mozolnie, a ja pragnąłem tylko wrócić do ciepłego domu i zacząć powoli świętować. Miast jak każdy porządny człowiek zasiąść do kolacji w gronie najbliższej rodziny, tyrałem od jednego do drugiego budynku z papierami i próbowałem przekonać maszynę sprawiedliwości, że dzieciaki będą już grzeczne.
– Mam już dość – ciągle narzekałem. – Dlaczego akurat ja muszę to robić? Jestem tylko małym aplikantem...
– Bo ci za to płacę, trochę – upomniał mnie patron.
Temu to było dobrze, kancelarię miał na parterze swojej kamienicy, a u góry mieszkanie. Jakby tego było mało, strych wynajmował jakimś studentkom, który na drugą połowę grudnia wyjechały do rodziców. Żony nie miał, ale świąt nie spędzał samotnie, bo tajemnicą poliszynela była jego słabość do prostytutek. On nie widział w tym nic złego, był nowoczesnym hedonistą, i jak to nazywał, świadomie czerpał przyjemność z konsumpcjonistycznego świata.
– Każdy adwokat jest takim skurwysynem? – zapytałem przez zęby.
– Za rok będziesz jednym z nas – zaśmiał się gromko i oderwał końcówkę z drogiego cygara. – No, już nie wściekaj się tak. Pamiętaj, że mamy swoje obowiązki. Sprawiedliwość to wielka maszyna, a my jesteśmy w niej trybikami. Nie ma dobrych i złych części, każdy ma tylko swoje zadanie do wykonania, po to jesteśmy. Taka praca.
– Tak, ale to tylko praca, a zabiera zbyt dużą część mojego życia.
– Jeśli chcesz być w czymś dobry, musisz się trochę poświecić. Uczę cię zawodu, nie życia, a ta profesja wymaga umiejętności bezczelnego zarabiania na cudzych emocjach. Byle byś tylko nie skończył tak jak Eweliasz... – urwał i wyjrzał zamyślony przez okno, jakby wypatrywał czegoś na mrozie. Huczał zimny wiatr, poza tym cisza jak makiem zasiał.
– Co to za Eweliasz? To w ogóle imię? – zapytałem od niechcenia, porządkując papiery. Oczywiście już zrozumiałem, że ostatni autobus mi ucieknie i zmuszony będę szukać droższego transportu.
– Ta... – westchnął. – Już dawno nikt o nim nie wspomniał. Zapomnieliśmy o nim i nauczce, jaka płynie z jego historii
– Co ty gadasz? – zapytałem zdziwiony.
– Opowiem ci o nim, a co mi tam, a że dobrze wiesz, ile biorę za godzinę, to doceń tę historię, bo będzie darmowa – uśmiechnął się blado.
Zasiadł wygodnie za swoim biurkiem i nalał sobie whisky do szklanki. Zapalił zapałką cygaro i nakreślił w powietrzu kółeczka dymu. Przełknąłem pazernie ślinę. Do czorta, nienawidziłem tego gościa i podziwiałem go zarazem. Parszywy skurczybyk bez skrupułów, ale pomógł mi, gdy nie mogłem już na nikogo innego liczyć. Na swój sposób bywał miły, na przykład, kiedy w marcu zmarł mój tata, nie dał mi za wiele wolnego, bo powtarzał, że praca pomoże mi szybciej wrócić do normalności. Wyzyskiwał mnie do cna, ale płacił uczciwie. Chciałbym być na jego miejscu, nosić markowe garnitury, podawać dłoń burmistrzom i dyrektorom, palić cygara, popijać whisky, korzystać z usług eleganckich dziwek i szczerze mieć w poważaniu, kto aktualnie jest u władzy, bo wcześniej czy później z wszystkimi uda mu się dogadać.
– Nic lepszego i tak nie mam do roboty – odpowiedziałem.
– Eweliasz to rzeczywiście zabawne imię, ale kiedyś nikomu nie było do śmiechu, gdy je słyszał. Był najbardziej bezwzględnym adwokatem, o jakim słyszałem. Zaczynał jako nikt, jeszcze gorzej niż ty. Nie miał koneksji, znajomości, kapitału. Chwytał się każdego zlecenia, także tych pokątnych. Grywał nieczysto, podobno zlecał nawet pobicia świadków, a sędziów szantażował, chociaż równie dobrze mogły to być plotki rozpuszczane przez zawistnych mu ludzi. Wszyscy mieli go dość, ale jedno trzeba przyznać: był niesamowicie skuteczny. Piątek, świątek, niedziela, Eweliasz był gotów pojawić się wszędzie, byle tylko bezczelnie kłamać w ramach reprezentowanych interesów. Z czasem oczywiście wyrobił sobie reputację, a za takie rzeczy w naszym zawodzie się płaci. Skupił się na tych najbogatszych klientach. Jeśli nie zawitałeś chociaż raz w kancelarii Eweliusza, nie należałeś do elity miasta. Jeśli stanąłbyś naprzeciw niego na sali sądowej, to wiedz, że podpadłeś komuś ważnemu.
Wsłuchiwałem się w słowa swojego patrona, prawie przysypiając. Średnio interesowała mnie ta opowiastka, ale rozmowa to jedyne, na co dobrego mogłem liczyć w tę wigilię. Przymknąłem oczy i spróbowałem sobie wyobrazić tego diabolicznego adwokata.
– Był aż taki zły?
– Wysoka wychudzona postać o bladym licu i pozbawionym życia spojrzeniu. Zawsze mówił spokojnie, dosyć cicho. Niektórzy starają się odegrać całe show na sali sądowej, porywając się na wyżyny sztuk aktorskich, od niego zaś bił taki chłód, że każdy aż modlił się, by to, co mówił, nie było prawdą. A spotkać go poza salą sądową, to dopiero prawdziwy koszmar.
Mrok i zima za oknem kontrastowały z ciepłym i przyjemnie oświetlonym gabinetem, ale odniosłem obce wrażenie, że oto oba te światy zaczęły się stapiać w jeden, jakby ściana runęła. Uznałem to za objaw zmęczenia pracą. Cichaczem sprzątnąłem papiery z biurka i pochyliłem się nad pustym blatem.
– Po latach praktyki zbudował swoją katedrę, jak nazywali ją złośliwi. To była wielka, ale skromna willa, otoczona wysokim murem, cała porośnięta bluszczem. Tajemnicza wyspa w samym sercu miasta, a zza murów wystawała smukła wieżyczka, która straszyła uczciwych obywateli. Stamtąd obserwował miasto, czekając tylko na kolejne wezwanie. Poza sprawami służbowymi nie miewał gości, żył samotnie, bez jakiejkolwiek rodziny. I tylko w wigilijny wieczór zapraszał do siebie jakiegoś nieszczęśnika.
– Po co? – wtrąciłem się niepotrzebnie. Patron zignorował moje pytanie i przez chwilę milczał. Wpatrywał się w regał pełen kodeksów, jakby zastanawiał się, w którym przepisie znajduje się to, czego szukał.
– Eweliasz był kolekcjonerem. Gdy ktoś zostawał jego klientem, brał do rąk mały flakonik i podpisywał go jego imieniem. Potem układał starannie szklaną buteleczkę w gablocie, gdzie więził szereg dusz innych nieszczęśników. Mawiano, że raz do roku dawał światu szansę, by zwrócić wszystkie zawładnięte dusze. Litościwie spraszał wtedy zabłąkanego przechodnia, kusząc go wystawną kolacją. A kiedy dochodziła północ i przybysz zaspokoił już swój apetyt, Eweliasz wyjmował z kieszeni marynarki złoty portugał, warty więcej niż cały twój dobytek i proponował prosty zakład. Jeżeli wypadnie krzyż na rewersie, dusza gościa dołączy do flakonikowej kolekcji. Tylko rewers mógł uratować od zguby grającego, lecz nie dawał gwarancji bezpieczeństwa, wtedy dopiero bowiem zaczynała się inna rozgrywka: wyciągał absolutnie upiorną talię kart z wizerunkami najmożniejszych tego świata. Ten, kto zdołał wybrać starszą kartę, wygrywał. W przypadku, gdyby Eweliasz przegrał, oddałby cały swój majątek zwycięzcy oraz uwolnił zniewolone dusze. Tak się oczywiście nie stało przez wiele, wiele lat...
– Co masz na myśli? – zapytałem zdziwiony. Opowieść z pogranicza taniego horroru wydawała mi się niepasująca do powagi mojego szefa. Owszem, nie zawsze był poważnym mecenasem w garniturze skrojonym na miarę, ale nigdy nie gadał taki głupot jak teraz. Gaworzył sobie w najlepsze, że aż pomyślałem, iż z okazji Bożego Narodzenia sięgnął po jakąś mocniejszą od alkoholu substancję.
– Nie wszyscy w to wierzyli – przyznał. – Właściwie, to większość uważała to za żarty. Faktem jest, że w jego willi wszędzie były równiutko poukładane buteleczki z poprzyklejanymi nazwiskami. Inna sprawa, że ludzie trzymali się od niego z daleka, a zwłaszcza w święta. Byli i tacy, którzy sporo dodawali od siebie do tej plotki, bo szczerze nienawidzili prawnika i jego diabolicznych metod. Wrogów miał sporo, aż dziwne, że przez tyle lat nikt nie spróbował go uciszyć bardziej bezpośrednimi środkami. A kto wie, być może próbował? Sam Eweliasz nie dbał o rozgłos, pojawiał się tylko tam, gdzie zmuszały go do tego obowiązki służbowe – opowiadał dalej, delektując się okazjonalnie trunkiem. Czas nas nie gonił, opowieść snuła się więc powoli i oddziaływała na moje zmysłu nad wyraz mocno.
– Była śnieżna wigilia, może nie tak mroźna jak dziś, ale prószyło aż miło. Wszyscy pochowali się w domach, a ulicami niosła się kolęda, jak za dawnych lat. W wieży jego zamku zapaliło się światło, a brama wjazdowa stanęła otworem. Dziewczynka, która Bóg jeden wie skąd się wzięła, skorzystała z zaproszenia. Podobno ktoś widział, jak z cichym skrzypnięciem zatrzasnęły się za nią wrota. Jedyną osobą, która dowiedziała się, co naprawdę wydarzyło się tej nocy, był młody adept, który praktykował na służbie u Eweliasza. Oto rozegrała się już ostatnia gra w zdecydowanie za długim życiu prawnika. Dziewczynka podobno poradziła się kota, czy rzucić monetą. Zwierzak potwierdził lekkim skinieniem głowy i szczęśliwie wypadł awers. Wtedy adwokat zaproponował karty. I tę propozycję dziewczynka miała przyjąć za namową futrzaka. Co się działo potem, to już domysł i gubię się nawet we wskazaniu, kto jest autorem tej wersji. Kiedy Eweliasz wyciągnął damę sercową sportretowaną jako pewna zacna hrabina, podsunął talię swojemu przeciwnikowi. Dziewczynka jednak nie wyciągnęła ku niej ręki. Zamiast tego wsunęła niewinną dłoń do kieszeni jego fraka i ujawniwszy czarnego asa, położyła go na stole. Eweliasz spojrzał na własny portret i kto wie, być może nawet pierwszy raz w życiu się uśmiechnął.
Znalazł go ów adept, gdy zjawił się następnego ranka. Po dziewczynce nie został nawet najmniejszy ślad, na może prócz pustego talerza i filiżanki opróżnionej do dna. Kiedy koroner wszedł do willi, wszystkie flakoniki były już otwarte, choć dalej stały równiutko na półkach. Zupełnie jakby odkorkowano je bez dotykania. Drugiego dnia świąt bezceremonialnie spalono ciało Eweliasza i pochowano go gdzieś na miejskim cmentarzu w bezimiennym gronie.
Na jego imię spuszczono kurtynę milczenia, a historia pogrzebała go doszczętnie, nie pozwalając, by ostało się cokolwiek, co miało z nim styczność. Nawet jego willa spłonęła doszczętnie ledwo kilka lat później. Wszelki ślad po piekielnym adwokacie przepadł bezzwrotnie.
– Zaraz, zaraz, kiedy właściwie działa się ta historia?
Mecenas tylko uśmiechnął się i wychylił zawartość swojej szklanki, nie odzywając się już do mnie tego wieczoru.
Mróz dalej był okropny, a ja musiałem jeszcze wrócić do domu. Szczęśliwie mój patron wykazał się odrobiną hojności i zamówił mi taksówkę, ale znając jego skąpstwo, wiedziałem, że potrąci sobie za nią z mojej wypłaty. Kierowca nawet nie narzekał na nocny kurs, wyglądał na wypoczętego, więc pewnie zjadł już obfitą kolację i tylko czekał na tych, którzy poluźnili nieco kołnierz, a musieli jeszcze gdzieś wrócić. Pamiętam dokładnie, że jakieś dwie, może trzy przecznice za kancelarią, w której odbywałem aplikację, minęliśmy idącą chodnikiem małą dziewczynkę, która trzymała na rękach czarnego kotka. Poprosiłem taksówkarza, żeby zwolnił. Odwróciłem się, żeby przyjrzeć się bliżej, ale już jej nie znalazłem. Niektórzy powiadają, że czasem też ją widują.
Nikt już nie pamięta Eweliasza. Ciągle czekam na tego gościa, który zaraz po wigilijnej wieczerzy odsłoni nasze prawdziwe oblicze. Ilekroć rzucam swoją złotą monetą, tylekroć przypominam sobie tamtą wigilię i zastanawiam się, kiedy staliśmy się tym, co tak usilnie próbowaliśmy wymazać z kart historii.