Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2023-10-12 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 270 |
Od godziny siedziałam nieruchomo na kanapie zawinięta szczelnie w gruby, ciepły koc. Było lato, a mnie nie wiadomo dlaczego nagle zrobiło się zimno, jakby na zewnątrz panowała sroga zima. Świat budził się do życia. Cieple promienie słońca nieśmiało zaglądały przez duże okno. Gdzieś w oddali szczekał pies. Płakało jakieś dziecko. Ptaki radośnie ćwierkały. Już dawno powinnam siedzieć przy komputerze i pisać, a jednak nie mogłam się na to zdobyć. Kawa już dawno ostygła w kubku, który nadal kurczowo trzymałam w dłoniach. Co on miał na myśli? – zastanawiałam się gorączkowo. Co takiego chciał mi powiedzieć?
Poznaliśmy się przypadkiem, jak to zwykle bywa ze znajomościami, które zostają z nami na długo. A czasami nawet na zawsze. Zanim zamieniliśmy ze sobą kilka pierwszych słów, widywałam go wracającego do domu, podczas gdy ja oderwana od pracy spacerowałam z psem. Czasami uśmiechał się do mnie przez szybę samochodu lub pozdrawiał machnięciem dłoni. Nie znaliśmy się, dopóki Stefania, moja cudowna psina, nie postanowiła zaatakować Michała wynoszącego śmieci.
Spacerowałyśmy jak co dzień wieczorem, gdy nagle Stefka wyprężyła się i, zastygając bez ruchu, z uwagą zaczęła wpatrywać w miejsce, z którego nadchodził właśnie Michał, ściskając dwa olbrzymie worki pełne śmieci. Stefania, pies morderca, bo właśnie tak ją nazywano, była niezwykle łagodnym i przyjaznym zwierzęciem. Dlatego kiedy zamierzyła się najpierw do skoku, a potem ruszyła pędem w stronę nieznajomego, stałam zaskoczona, nie wiedząc, co robić. Nie potrafiłam utrzymać jej na smyczy, choć chyba próbowałam, o czym świadczyła moja poraniona od wewnątrz dłoń. Dopiero po kilku sekundach otrząsnęłam się i ruszyłam pędem w stronę Stefanki skaczącej właśnie na plecy niczego niepodejrzewającego Michała. Gdy dobiegałam już do śmietnika, usłyszałam głuchy plask, z jakim jego dłonie uderzyły o białą, otynkowaną ścianę. Byłam przerażona. Mnie brakowało tchu, podczas gdy Stefania hasała radośnie wokół Michała, ujadając wesoło.
– Przepraszam, najmocniej przepraszam. Ona zwykle się tak nie zachowuje. Nie wiem, co ją ugryzło – tłumaczyłam się pospiesznie, w myślach przygotowując się już na czekającą mnie zapewne awanturę. Bacznie obserwując odwracającego się w moją stronę mężczyznę, wstrzymałam oddech, oczekując najgorszego. Moje zdumienie było bezkresne, gdy na twarzy
Michała ujrzałam najpierw uśmiech, a potem zbita z tropu słuchałam głośnego śmiechu.
– Nic się przecież nie stało. Nie szkodzi – odpowiedział radośnie i zaczął witać się z psem. – Cześć, koleżanko! Ładnie to tak skakać na sąsiada? – Stefania nie posiadała się z radości, będąc czule głaskana za uszami przez rozbawionego Michała.
Początek naszej znajomości być może nie był najciekawszy, a już na pewno nie należał do najprzyjemniejszych. Przynajmniej dla mnie. Wstydziłam się za Stefanię jeszcze przez kilka następnych tygodni, choć podczas kolejnych spotkań dało się spostrzec, iż jej zachowanie powodowane było niczym innym jak wielką sympatią do Michała. Potrafili całymi godzinami tarzać się w świeżej trawie, urządzać biegi na przełaj i przytulać czule bez końca.
Kilka miesięcy po tym wydarzeniu zostałam siłą wyciągnięta przez mojego psa z łóżka. Przez lata wypracowywałam sobie plan dnia i nie było w nim absolutnie miejsca na spacery o szóstej rano. Zazwyczaj wstawałyśmy obie o siódmej i dopiero po wypitej przeze mnie kawie przychodził czas na spacer. Potem pracowałam, pisząc do południa. Po kolejnym spacerze ze Stefanią miałam czas na czytanie książek, a po następnym, popołudniowym, przychodził z kolei czas na korektę napisanego wcześniej tekstu. Ostatni spacer odbywałyśmy wczesnym wieczorem. Nadal, pomimo posiadania obronnego psa, bałam się ciemności. Mój lęk, którego nie potrafiłam się pozbyć, sprawiał, że wyjście z psem później niż o dwudziestej pierwszej należało do rzadkości. Do tej godziny w naszej Osadzie, w której mieszkałam od dwóch lat, słychać jeszcze było odgłosy życia sąsiadów dodające mi otuchy. Potem zapadała wszechogarniająca cisza poprzedzona masowym zamykaniem rolet antywłamaniowych, a te przyprawiały mnie o gęsią skórkę. Odnosiłam wtedy wrażenie, że przyjazna i niezwykle urokliwa za dnia okolica staje się w wraz z nadejściem wieczoru mrocznym miejscem, gdzie nikt nie powinien wyściubiać nosa za drzwi w obawie przed czającym się złem. Dopadały mnie wtedy czarne myśli, które miałam w zwyczaju przywoływać w mojej wyobraźni, pisząc krwawe kryminały.
Z niechęcią podniosłam się z łózka, zaparzyłam duży kubek kawy. Na szarą, bawełnianą koszulkę naciągnęłam ciepłą bluzę z obszernym kapturem. Wiedziałam, że o tej porze nie spotkam na zewnątrz żywego ducha, dlatego, nie przejmując się moim wyglądem, wyszłam z psem na zewnątrz w czerwonej, kraciastej piżamie i czarnych trampkach włożonych na bose stopy. Spuściwszy psa ze smyczy, przysiadłam na krawężniku oddzielającym pole od wąskiej
ulicy i niespiesznie popijałam kawę. Nagle kątem oka dostrzegłam ruch od strony, od której kilka miesięcy temu nadchodził Michał oczyszczający swoje mieszkanie przed czekającym go remontem. Wystraszyłam się niemiłosiernie. Znowu ożywały demony mojego mrocznego umysłu, mojej czarnej duszy. Gotowa na spotkanie z bezlitosnym mordercą grasującym w naszej Osadzie gwałtownie odwróciłam wzrok w stronę nadchodzącego niespiesznie Michała.
– Mogę? – zapytał, wskazując wolne obok mnie miejsce na betonowym krawężniku.
– Dzień dobry. Jasne, siadaj – odpowiedziałam, uśmiechając się blado; nadal nie wybudziłam się z błogiego snu. – Myślałam, że normalni ludzie śpią o tej porze – dodałam, upijając łyk przyjemnie ciepłego i aromatycznego płynu z mojego wielkiego kubka. Dopiero teraz zauważyłam, że Michał zaopatrzony był w podobne naczynie, jakby przygotowany na spotkanie z nami.
– Najwidoczniej nie jestem całkiem normalny – odpowiedział, uśmiechając się promiennie.
Potem rozmowa potoczyła się jakby sama. O wszystkim i o niczym. O moich planach na kolejną powieść, o jego niekończącym się remoncie. O pogodzie i czekającym nas sąsiedzkim grillu. Dopiero gdy wróciłam do domu, zdałam sobie sprawę z tego, że nie wiadomo kiedy na przyjemnej rozmowie minęły nam pełne dwie godziny.
Czas kolejnych dwóch tygodni podzielony został na moją pisarską pracę, spacery ze Stefanią, niekiedy celowo przedłużone z powodu biegania Stefki po okolicznych, nieuprawianych polach po dwudziestej pierwszej, i przypadkowe spotkania z Michałem, które zazwyczaj kończyły się długimi rozmowami, gdy staliśmy pod blokiem.
Mając na uwadze moje mrożące krew w żyłach myśli, wyszłam z domu niechętnie. Michał wielokrotnie przypominał mi, że w takich chwilach mogę poprosić go o towarzyszenie mi lub zwyczajnie zostać w domu, podczas gdy on towarzyszyć będzie Stefanii w wieczornym patrolowaniu okolicy. Nigdy nie skorzystałam z jego propozycji. Nie wiedziałam, co było tego powodem. Moja uparta natura i to, że zawsze wszystko robiłam sama? Samotnicze życie czy świadomość, że nawet jeśli nie poproszę, on i tak pojawi się u mojego boku, jakby wcześniej czatował przy oknie, czy przypadkiem nie wychodzę z domu? Nie umiałam prosić o pomoc. Nie potrafiłam do końca otworzyć się na ludzi. Tak ukształtowała mnie przeszłość i nie było w moim życiu nikogo, kto chciałby i potrafiłby to zmienić.
– Dobry wieczór – szepnął, wyrastając nagle jakby spod ziemi tuż za mną. – Cóż to za spacery o zakazanej godzinie? – Puścił do mnie oczko, uśmiechając się promiennie zgodnie ze swym zwyczajem.
Jego uśmiech sprawiał, że miękło mi serce. Nogi miałam jak z waty, a cały otaczający mnie świat stawał się nagle piękniejszy.
– Pies każe, sługa musi – odparłam, również uśmiechając się, zadowolona z jego obecności.
Stojąc obok siebie, podczas gdy nad naszą ukochaną Osadą zapadała spokojna noc, opowiadaliśmy sobie o tym, co u nas słychać. Ja o powieści, którą właśnie miałam skończyć; on o remoncie, który szedł wprawdzie jak po grudzie, ale na jego szczęście niedługo miał dobiec końca.
Chociaż zwykłam martwić się tylko o siebie i moje problemy, nieczuła na troski otaczających mnie ludzi, remont sprawiający Michałowi wiele kłopotów martwił mnie szczerze. Moja troska pogłębiła się, gdy promienny zwykle uśmiech na jego twarzy nagle zbladł, przygasł, rozsiewając wokół siebie nieprzyjemną pustkę i chłód przenikający aż do szpiku kości.
– Szłoby zapewne lepiej, gdyby kawa pita o poranku smakowała tak pysznie, jak wtedy, gdy gęsta mgła unosiła się nad tym polem – powiedział, jakby tęsknie spoglądając na otaczające nas pole, po którym beztrosko hasała Stefka.
Nie mogłam odgadnąć jego słów wtedy i nie potrafiłam nadal, zwinięta w kłębek na miękkiej kanapie. Cóż miała kawa do remontu w domu? Jak właściwie miało się jedno do drugiego – myślałam gorączkowo. Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Wygrzebałam się zdziwiona z otulającego mnie koca. Rzadko mnie ktoś odwiedzał. Zazwyczaj byli to sąsiedzi przychodzący w jakiejś pilnej sprawie. Kto mógł chcieć czegoś ode mnie o tak wczesnej porze? Moje zdziwienie pogłębiło się, gdy w progu mieszkania ukazała się smutna, jakby spięta twarz Michała. Zazwyczaj równo przycięta broda tego razu była delikatnie potargana. Oczy zwykle pełne szczęścia i roześmiane wydały mi się mętne.
– Czy ty naprawdę nie rozumiesz? Przecież odkąd piłem z tobą kawę, siedząc na tym cholernym, zimnym krawężniku, już nic nie jest takie, jak było. Gdyby każda kolejna kawa smakowała jak tamta, wszystko układałoby się w moim życiu lepiej. Co da mi życie i remont pustego domu, skoro nie ma w nich ciebie? – wyrzucił z siebie jednym tchem, na koniec
bezradnie wzruszając ramionami. – Nie umiem bez ciebie żyć.
Wpatrując się uważnie w smutne oczy, które zawsze przynosiły mi radość i niezmierzony spokój, zrozumiałam, że on ma rację. Coś się wtedy zmieniło. I we mnie, i w moim życiu. Czy to właśnie jest miłość, która sprawia, że każdy kolejny oddech poświęcony jest tej drugiej sobie, a nie sobie samemu?