Przejdź do komentarzyDom bez światła
Tekst 77 z 77 ze zbioru: Opowieści o ludziach i miejscach
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2025-02-10
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń37

Oglądając przed laty telewizyjną transmisję z lądowania pierwszych ludzi na Księżycu, mój ojciec  powiedział: „Ile to się za mojego życia wydarzyło. Urodziłem się w domu krytym słomianą strzechą, a teraz oglądam ludzi chodzących po Księżycu.”

Piszę to opowiadanko na laptopie podłączonym do prądu, w łazience mruczy pralka, a w całym mieszkaniu jest wiele elektrycznych urządzeń. Piszę je, bo niedawno uświadomiłem sobie, że - podobnie jak ojciec przed laty - mogę powiedzieć: „Ile to się za mojego życia wydarzyło. Korzystam na co dzień z prądu elektrycznego, a przecież urodziłem się w domu bez elektryczności.”

Dom ten nie był drewnianą chatynką gdzieś w Bieszczadach. Był to murowany, piętrowy, poniemiecki dom na Pomorzu Szczecińskim. Leżał on na terenie, gdzie prąd był już od 1895 roku. Miał instalację elektryczną z gniazdkami i wyłącznikami, ale nie miał zasilania. Administracyjnie należał do odległego o około trzy kilometry miasteczka, gdzie prąd oczywiście był. W odległości może pół kilometra mieszkał dróżnik, a niewiele dalej był PGR i wszędzie tam był prąd.

Gdy pytałem rodziców dlaczego nie mamy prądu, odpowiadali mi, że „ruskie wszystko pokradli”. To była prawda, bo Sowieci zaraz po przejściu frontu wywozili niemieckie maszyny i urządzenia, a także zrywali linie energetyczne, bo potrzebowali miedzi. Zrabowawszy co się dało, łaskawie przekazywali tamte tereny nowej polskiej władzy, a owa władza stopniowo przywracała zasilanie elektryczne. Miała przy tym swoje priorytety, a nasz dom w nich się nie mieścił, bo był samotny i zamieszkany tylko przez jedną rodzinę. W dodatku rodzina nasza nie podobała się władzy, bo miała własną ziemię i nie chciała oddać jej PGR-owi. W tamtych czasach takich rolników nazywano „kułakami” i utrudniano im życie, jak się dało. Rodzice pisali podania do różnych władz i naiwnie wierzyli, że im prąd „podciągną”. A żeby było śmieszniej, mój kuzyn pracował przy remontach okolicznych sieci elektrycznych, ale nam nie mógł pomóc, bo władza nie pozwalała. Gdy w końcu rodzice zrozumieli, że prądu nigdy nie będą mieć, było już za późno, żeby się dokądkolwiek wyprowadzać. Zresztą rodzice moi byli „zwyczajni”  życia bez prądu, bo tam skąd przyjechali nigdy go nie było.

Tak czy inaczej, wszyscy sąsiedzi mieli prąd, a ja do końca podstawówki żyłem bez niego.

W dzień życie bez prądu było podobne jak w domach z prądem. Okna zapewniały dość światła, a elektryczne urządzenia AGD były w tamtych czasach rzadkością. Z prądem czy bez niego gospodynie przeważnie prały ręcznie, ręcznie wyrabiały ciasto, a podłogi zamiatały. To samo robiła i moja mama, tylko że z pewnymi pracami musiała zdążyć przed zmrokiem. Silniki elektryczne ulżyłyby ojcu przy cięciu drewna, lub przygotowywaniu paszy. Mógłby wtedy robić to sam, a bez nich musiał mu ktoś pomagać.

Problem pojawiał się dopiero po zmierzchu. W stodole czy oborze trzeba było wtedy używać naftowych latarek. Dawały one mało światła, więc trzeba je było stale przenosić, uważając żeby się nie przewróciły lub nie stłukły i nie spowodowały pożaru. Człowiekowi niosącemu coś w dwóch rękach, ktoś inny musiał świecić pod nogi. Po podwórku też trzeba było chodzić z latarką lub z „baterejką”, czyli kieszonkową lampką na baterie.

W domu po zmroku najważniejszym pomieszczeniem stawała się kuchnia. W niej mama robiła wszystko: gotowała, prasowała, cerowała skarpetki. W niej też ojciec wykonywał rożne drobne naprawy. Naczelnym meblem był kuchenny stół, przy którym się jadło, ale też wykonywało wiele z wymienionych prac. Kuchnia oświetlana była dwiema wiszącymi na ścianach lampami naftowymi, a czasami na stole stawiano jeszcze trzecią lampę. Lampą tą, obok świec i wspomnianych już batarejek, świeciło się też przy przechodzeniu do innych pomieszczeń. W każdym pokoju była też dyżurna lampa, a obok nich zapałki.

Do odrabiania lekcji musiałem mieć czysty stół i dobrą lampę, bo dostatecznie jasno było gdzieś w promieniu metra od niej. Odpadał więc wiecznie czymś zastawiony stół kuchenny. Taki pusty stół i lampę miała mieszkająca z nami samotna siostra mamy, która z chęcią mi ich użyczała. Przesiadywałem więc tam wieczorami, odrabiałem lekcje, lub czytałem o przygodach Małego Bizona czy Tomka Sawyera. Ciotka w tym czasie krzątała się po pokoju, lub podrzemując na krześle, przesuwała w palcach paciorki różańca.

Gdy z jakiegoś powodu nie mogłem iść do ciotki, odrabiałem lekcje w moim pokoju. Było to fajne i niefajne jednocześnie. Niefajnie, bo byłem sam w dużym i półciemnym pokoju. Fajne zaś dlatego, że były tam ciemne kąty w który mieszkały różne postacie z moich książek. Nie bałem się ich i nie raz podnosiłem oczy znad książki w nadziei, że zobaczę wychodzącego stamtąd Koszałka Opałka,  misia Baloo, czy innego stworka. Przed snem, gdy mama zgasiła już lampę, też czekałem na przyjście któregoś z mieszkańców kątów, ale nie przychodziły

W naszym sadzie stały ule pana Jareckiego, elektryka kolejowego z naszego miasteczka. Ów pan któregoś dnia przywiózł nam radio. Było one przystosowane do zasilania prądem stałym. Żarzenie katod lamp zapewniał kwasowy akumulator, a napięcia do ich elektrod sucha bateria wielkości i wagi dwóch cegieł.  Radio postawiono na nocnej szafce, a akumulator i bateria były w jej środku. Do tego pan Jarecki zrobił jeszcze antenę w postaci drutu przeciągniętego pomiędzy domem a oborą i uziemienie z zakopanego przy węgle domu sporego kawałka metalu. Któregoś dnia przy radiu zebrała się cała rodzina, pan Jarecki je włączył i z głośnika popłynęły dźwięki trąbki. Kolejarz wyjaśnił nam, że jest to hejnał z Krakowa, że jest on grany codziennie o dwunastej i że według niego można regulować zegarki.

Była to ważna informacja, bo do tej pory nasz zegar ścienny był nakręcany i regulowany tylko przez ojca, który w niedzielę przy kościele sprawdzał u znajomych wskazania swojego zegarka ręcznego. Ojciec nie zawsze o tym pamiętał, więc i zegar chodził niedokładnie. Dokładny czas nie był nam aż tak bardzo potrzebny, bo w rolnictwie nie pracuje się według zegarka, a do kościoła wzywały dzwony. „Na godzinę” chodziłem tylko ja do szkoły i od czasu do czasu ktoś z rodziców do pociągu. Żebym się nie spóźnił mama wysyłała mnie do szkoły „trochę wcześniej” i dzięki temu byłem przeważnie pierwszy w klasie. Do pociągu też wychodziło się trochę wcześniej, a potem długo czekało się w brudnej poczekalni na jego przyjazd.

Uruchomiwszy radio pan Jarecki pokazał gdzie szukać najważniejszych stacji, czyli Warszawy i Wolnej Europy. Ojciec czasami próbował słuchać Wolnej Europy, ale stacja ta była bardzo zakłócana. Zniechęcał się więc szybko, bo nie chciał „sobie psuć uszu szumami”. Warszawy natomiast słuchaliśmy w sobotnie wieczory i niedzielne popołudnia, bo wtedy nadawane były słuchowiska „Matysiakowie” i „W Jezioranach”. Były to takie ówczesne radiowe seriale. Najpilniej słuchała ich mama i była na bieżąco z przygodami rodzin Matysiaków i Jabłońskich.

Z początku radio obsługiwał tylko ojciec, mama się do tego nie brała, a mnie wolno było tylko słuchać. Z czasem i ja nielegalnie posiadłem tę umiejętność. Wtedy odkryłem, że są jeszcze inne stacje i audycje nie tylko gadane, ale i muzyczne. Słuchałem każdej muzyki - od ruskich czastuszek po Mozarta - i wszystko to mi się podobało. Kończąc, zawsze przestawiałem radio na Warszawę. W ten sposób udawałem, że nie dotykałem radia, rodzice udawali, że o tym nie wiedzą i wszyscy byli zadowoleni.

Niedługo potem pan Jarecki stwierdził, że instalacja w pokoju z radiem jest nieuszkodzona i podłączył do niej pod sufitem małą żarówkę, którą zasilał ustawiony w kącie akumulator wielkości skrzynki na piwo. Było to słabe oświetlenie, ale przynajmniej nie trzeba już było chodzić do tego pokoju z lampą. Na tym proces elektryfikacji naszego domu się zakończył.

Gdy ukończyłem podstawówkę, przeprowadziliśmy się do innej miejscowości - do domu z prądem. Było w nim światło od strychu po piwnicę, na szafce stało duże radio z gramofonem, a wkrótce pojawił się też telewizor. Było w nim przyjemnie i jasno, ale nie było już ciemnych katów, gdzie mogliby mieszkać moi książkowi przyjaciele.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Piękna, nostalgiczna proza wspomnieniowa z najgórniejszej półki
© 2010-2016 by Creative Media
×