Autor | |
Gatunek | publicystyka i reportaż |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-01-22 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 4987 |
Wracają bociany
Od końca lutego czekamy już na bociany. Wiemy, że gdzieś w końcu stycznia lub z początkiem lutego, zakończyły w Południowej Afryce polowania na szarańczę i inne owady, których dziennie zjadają po ponad półtorej setki sztuk na jednego ptaka. Teraz z szybkością dochodzącą do dwustu pięćdziesięciu kilometrów dziennie, śpieszą do nas. Na swoich rozpiętych do szerokości dwóch metrów skrzydłach, przywiozą nam z ciepłych krajów, może nie tylko wiosnę i lato, ale także więcej radości w nasze poszarzałe już za bardzo jesienią i zimą, życie. Któż to z moich rówieśników, nie pamięta tego sakramentalnego pytania, z czasów dzieciństwa – powiedz, co chciałbyś aby przyniósł ci bocian z ciepłych krajów – siostrzyczkę, czy braciszka ? Od dawna też, żaden inny ptak nie roztaczał wokół siebie takiej magii i aury tajemniczości, nie tylko z tego powodu, że stał się u nas symbolem płodności i jakże upragnionego często, potomstwa. Także z powodu swej wielkiej godności i dostojeństwa, pogrążonej w zagadkowym milczeniu postaci oraz odbywanych corocznie dalekich podróży, do nieosiągalnych i pełnych różnych dziwów, krain. Bocian na dachu stodoły i niewyobrażalnie daleka Afryka –chociaż dzisiaj dzięki telewizji, jakby nieco bliższa - czyż to nie fascynujące połączenie, uruchamiające wyobraźnię człowieka, już od samego dzieciństwa ? Przylot bocianów kojarzy się także z bliskimi już świętami wielkanocnymi i radosną tajemnicą zmartwychwstania, na których przywitanie przyroda przywdziewa świeże, wiosenne szaty.
Przelatują z Afryki Południowej wzdłuż całej długości doliny Nilu. Od północy Egiptu, lecące do nas bociany potrzebują już tylko dwóch tygodni sprzyjającej pogody, aby znaleźć się znów w tych samych, co przed rokiem, gniazdach, w pobliżu siedzib ludzi. Trafiają do nich, pomimo dzielących je od gniazd wielu tysięcy kilometrów, bezbłędnie, jeśli nie spotka je po drodze katastrofa. Dysponują więc wzrokową, doskonałą pamięcią sytuacyjną, pozwalającą na odszukanie i rozpoznanie swojego terenu lęgowego i własnego gniazda. Podobnie jak ludzie, poczciwe boćki przywiązują się do miejsc swojego pochodzenia, dzieciństwa i młodości. Zakładają związki partnerskie na całe życie. Młode zakładają gniazda najczęściej w pobliżu terenów, gdzie się narodziły.
Jednakże, zjawiskiem jeszcze bardziej zadziwiającym, jest ich system orientacji w przestrzeni na dalszych odległościach, podczas corocznych wypraw, w czasie których odbywają wędrówki na trasie liczącej powyżej dziesięciu tysięcy kilometrów. Człowiek, mieszkający na północy naszego globu, widzi tylko północną część nocnego nieba, obejmującego tak zwane umownie, gwiazdozbiory nieba północnego. Ludzie mieszkający na południu naszej planety, dostrzegają tylko drugą ich część, gwiazdozbiory nieba południowego. Niewiele tylko z nich ma nazwy powiązane z mitologią grecką, z wyjątkiem może gwiazdozbioru Argo, poświęconego mitycznym Argonautom, w przeciwieństwie do gwiazdozbiorów nieba północnego, aż rojącego się od mitycznych bohaterów. Nie ruszając się ze swego miejsca na ziemi, widzi więc człowiek niewiele więcej, jak tylko połowę tego, co dzieje się daleko w kosmosie. Bociany natomiast, można by rzec, mają coroczny wgląd w całość spraw gwiezdnych, dostrzegalnych z ziemi. Gdy wyruszają na początku roku z południa Afryki na północ, muszą zostawić za sobą widoczne, kiedy patrzą na południe, gwiazdozbiory Pawia, Oktanta, Muchy, Feniksa i Krzyż Południa, których my ze swego miejsca na ziemi, nie zobaczymy nigdy. Lecąc na północ, mają widoczny przed sobą tuż nad horyzontem, wzdłuż linii prowadzącej w nasze strony, gwiazdozbiór Woźnicy, który z półkuli północnej, dostrzegany jest w tym czasie w zenicie...Dalej, w linii prostej, prowadzącej na północ aż do zenitu, widzą Oriona, a niemal w zenicie nieba, mają gwiazdozbiór Zająca i tuż przy nim, gwiazdozbiór Gołębia.
Dopiero, gdy znajdą się na północy Afryki, dostrzegają gwiazdozbiory nieba północnego, a szczególnie wskazującą północny kierunek ich lotowi, gwiazdę polarną, wokół której niczym stylizowane wskazówki zegara, obracają się w ciągu roku, w pozornym swym ruchu po niebie, gwiazdozbiory Małej i Wielkiej Niedźwiedzicy. Podobnie, jak dawni żeglarze, bociany nocą orientują się w przestrzeni, może dzięki układom gwiazd, zaś w dzień, chyba słońce jest ich drogowskazem na dalekich trasach. Możliwe też, że kierują się nie znanym nam rodzajem fal, jakich wiele w przyrodzie. Przyrodnicy mówią czasami, że mają genetycznie wmontowaną w organizm, jakby busolę, ale nie wiemy o niej niczego konkretnego, zauważamy tylko doskonałe rezultaty jej funkcjonowania.
Bociany narażone są po drodze, nie tylko na przykre czasem kaprysy pogody, katastrofy powietrzne i choroby, ale także na skierowane przeciwko nim strzały i pułapki, gdyż w niektórych krajach, nad którymi przelatują, uważane są za ptaki łowne. U nas też dawno temu na nie polowano, aby zdobyć sadło, leczące ponoć kołtuna. Ulubionym ich lotem jest, wymagające znacznie mniejszego wysiłku, szybowanie w przestrzeni dzięki ciepłym, wznoszącym je na wysokość do trzech tysięcy metrów nad ziemią, kominom powietrznym. To przede wszystkim od nich, uczyli się sztuki latania pierwsi szybownicy.
Nasze bociany pokonują w wielkich stadach, liczących nawet po kilka tysięcy sztuk, morze dzielące Europę od Afryki, w najwęższym miejscu, czyli nad cieśniną Bosfor i niechętnie wybierają drogę przez Włochy. Nad morzem bowiem nie ma wznoszących kominów powietrznych i bociany pokonują przestrzeń niskim lotem koszącym, który wymaga znacznie więcej wysiłku. Ptaki z Europy zachodniej, znacznie mniej liczne, aniżeli w Europie środkowej i wschodniej, wytępione całkowicie i nie gniazdujące w najbardziej cywilizowanych krajach, takich jak Wielka Brytania i Francja, dokąd tylko sporadycznie zalatują, zachowane liczniej tylko w południowo – wschodniej Hiszpanii, wybierają drogę do Afryki, przez Gibraltar.
Możliwe, że dotąd tylko raz w życiu, udało mi się zaimponować gościom z Francji, właśnie przede wszystkim dzięki bocianom. Był to pierwszy nasz, zaimprowizowany i z powodu nieoczekiwanej obecności Francuzów, trochę ryzykowny piknik w Starej Hucie, do którego doszło w sposób zupełnie przypadkowy. Zadzwonił do mnie mój dobry znajomy ze Żmigrodu z informacją, że Francuzi zwiedzający jego zakład, chcieliby przed wyjazdem z Polski, spotkać się jeszcze raz ze mną, aby omówić sprawy związane z ewentualną współpracą. Były to pierwsze dni maja, osiemnaście lat temu, sobota, na którą wcześniej zostało zaplanowane ustawienie gotowej już altanki ogrodowej, na łące w Starej Hucie. Wszystko było już uzgodnione i nie dało się tego odwołać, ponadto musiałem z wielu względów, osobiście w tym uczestniczyć. Zapytałem więc, czy możemy się spotkać, dosłownie pod niebem, na łące w Starej Hucie, gdzie będę na nich czekał i dokąd ich zapraszam. Francuzi podobno na tę wiadomość, aż podskoczyli z radości, wykrzykując co chwilę – ach, piknik, piknik! Opisałem, jak mają dojechać na umówioną godzinę, około południa. Następnego dnia, rozpoczął się brzemienny w nieprzewidywalne wtedy przeze mnie, niektóre skutki na wiele lat, szczególny i niepowtarzalny zjazd gwiaździsty.
Na moją pustą wtedy łąkę pod Starą Hutą, ciągnęły tego dnia z różnych stron, skoordynowane przeze mnie w sposób w miarę racjonalny, pojazdy z ludźmi, którzy mieli urządzić miejsce i warunki, nie tylko na tamto mające się odbyć, najważniejsze, gdyż pierwsze i w dodatku poprzez przypadek, wręcz międzynarodowe spotkanie. Ze Żmigrodu, na przyczepie ciągniętej traktorem, wyjechała z rana w kierunku Starej Huty, altanka. Z Milicza miał za nią podążyć dźwig z ludźmi, którzy mieli altankę przenieść na miejsce i ustawić na betonowych podkładach. Z Krośnic jechali Helena – jako pomoc do spraw organizacyjno - gastronomicznych i Władysław, jako miejscowy swój chłop, rozweselacz towarzystwa i harmonista. Z Wrocławia, jechaliśmy my z Wiesią, w aucie załadowanym turystycznym stolikiem, krzesełkami, kolorowym parasolem i prowiantem, oraz z nadzieją, że wszystkie elementy naszego planu, mimo naturalnego w sytuacji sporej improwizacji ryzyka, jednak się udadzą. Na podwórzu swego domu w Starej Hucie, obok którego wszyscy musieli przejeżdżać, czuwał i włączał się w razie potrzeby w akcję, nasz odtąd najbliższy sąsiad, Bolesław. Goście z Francji, mieli przyjechać na przygotowaną imprezę. Tak też, niemal dokładnie jak zaplanowaliśmy, wszystko się odbyło.
Tylko dach altanki dotarł z postrzępioną w czasie drogi papą, którą trzeba było przycisnąć w wielu miejscach kawałkami cegieł i kamieni, co przy obdrapanych z farby bokach, dodawało jej jeszcze szczególnego uroku. Bolek nawet przyprowadził popaść na łące dwie swoje krowy, w towarzystwie psa Murzyna, pilnującego godnego zachowania krów i poszczekującego na nie, nie tyle z powodu jakichś niewłaściwości w ich postępowaniu, co raczej profilaktycznie.
Gdy już w promieniach popołudniowego słońca, będąc w komplecie, w zaciszu altanki, cieszyliśmy się swoją pełną wzajemnej życzliwości i humoru obecnością, powietrzem, zapachami, widokami i głosami przyrody, dobrymi polskimi potrawami i napojami, od strony gniazda w samym środku wsi, nadleciały w naszą stronę, i wylądowały niedaleko krów, dwa bociany. Dwaj Francuzi i tłumaczka Sylwia, poderwali się ze swoich krzesełek, zaczęli wymieniać jakieś uwagi, pokazując ptaki i żywo gestykulując, a na ich twarzach widniał zachwyt i zaskoczenie. Od tej chwili, bociany stały się do samego końca spotkania, które zamiast planowanych dwóch godzin popołudnia, potrwało do wieczora, głównym przedmiotem zainteresowania całego towarzystwa, przysłowiowym, chociaż nie planowanym, gwoździem programu. Od tego też dnia, jakby mimochodem, naszą drogę z Wrocławia do Starej Huty, można by nazwać trasą wzdłuż bocianich gniazd, pod naszym szczególnym nadzorem. W każdej miejscowości, przez którą przejeżdżamy, znajduje się przynajmniej jedno gniazdo, dobrze widoczne z drogi, ukazujące aktualny stan bocianiej rodziny .
Przed odjazdem gości, po obowiązkowych śpiewach i tańcach na trawie, Stasia, żona Bolka, dała na drogę Francuzom, ku ich jeszcze większej radości, kilkadziesiąt kurzych jajek, śmietanę i własnego wypieku ciasto – z uśmiechem na twarzy i słowami – takich w Paryżu na pewno nie kupicie, są na pewno zdrowe, gdyż bez dodatków z chemii, naturalne.
Stara Huta, znana jest więc i wspominana może dzięki bocianom, nawet w Paryżu.
Niestety, od czasu tamtego spotkania, na naszej trasie ubyła prawie połowa bocianich gniazd. Także więc i pod tym względem, wydaje się, że doganiamy zachodnią Europę. Nie wyobrażam sobie jednak Doliny Baryczy bez gniazd bocianich.
Pierwszy do gniazda przybywa zazwyczaj samiec i zaczyna szykować je na przyjęcie przylatującej za kilka dni partnerki oraz powiększającej się rodziny. Wysiadywanie jaj trwa nieco krócej niż pięć tygodni. Siedzą cierpliwie na jajach, solidarnie po połowie czasu, zazwyczaj obydwoje z rodziców. Z jednego, do siedmiu, najczęściej do czterech zniesionych jaj, rodzi się od jednego do czterech młodych. Bywa czasami tak, że gdy brakuje pokarmu, najmłodsze młode jest wyrzucane z gniazda, gdzie grozi mu śmierć, a nawet zdarza się, że jest rozszarpywane na karmę dla pozostałego rodzeństwa. Bociany przylatują do nas od połowy do końca marca, według ludowych wierzeń, na dzień świętego Józefa. Najczęściej wtedy drobne żyjątka łąk i pól zaczynają już pełzać i skakać wśród traw, po okresie zimowego odrętwienia. Najliczniej zjadanym przez nich pokarmem są duże owady, takie jak koniki polne, świerszcze, rozmaite żuki i chrabąszcze, a także gryzonie, jaszczurki, żaby, padalce i zaskrońce, a nawet podobno żmije.
Kilka lat temu, ich niepewny zaraz po przylocie z powodu kaprysu pogody los, przysporzył nam niemałych zmartwień. Oto w kilka dni po ich przylocie w marcu, po kilku słonecznych dniach, spadła spora warstwa śniegu i zrobiło się bardzo chłodno, wręcz mroźno. Sytuacja ta trwała przez okres około dwóch tygodni, ale ptaki, nie wiemy w jaki sposób, we wszystkich naszych gniazdach, przeżyły. W następnym roku jednak, bociany nie przyleciały do jednego z mijanych przez nas gniazd, w okolicach Drożdżęcina. Od wielu już lat patrzymy, jak to puste gniazdo i inne, które później opustoszały, zamieniają się w przekrzywione, martwe, niknące coraz bardziej z upływem czasu, kupki chrustu na wierzchołkach słupów linii elektrycznej.
Patrząc na roczny rytm życia bocianów widzimy, jak potrafiły przystosować się do różnych warunków bytowania, zmieniających się w czasie, na olbrzymich, zróżnicowanych przestrzeniach. Najwięcej czasu w ciągu roku, spędzają u nas – około pięciu miesięcy, i ten czas musi im wystarczyć na budowę gniazda, zniesienie jaj, wyklucie się potomstwa, wychowanie i nabranie przez potomstwo sił i umiejętności podjęcia trudów pierwszej w ich życiu, niewyobrażalnie dalekiej wyprawy. Tylko w czasie pobytu u nas, na gniazdowisku, widać łączące je w codziennym życiu, więzi rodzinne. Z chwilą podejmowania wędrówki, więzi rodzinne jakby przestają mieć znaczenie, gdyż każdy z ptaków wędruje osobno, w oddzielnych, trudno powiedzieć, na jakiej zasadzie, poza trzymającą się zazwyczaj razem młodzieżą, organizowanych grupach. W powiększających się, im dalej na południe, wielkich stadach, przelatują w milczeniu nad wielkimi obszarami.
Po odlocie od nas, reszta roku upływa bocianom na wędrówce do południowej Afryki, trwającej ponad dwa miesiące w jedną stronę, w czasie której muszą pokonać przestrzenie nad morzem i pustynią. Dwa etapy tej wędrówki, to – wrzesień, październik – czas odlotu na południe oraz połowa stycznia, połowa marca, czas powrotu na północ, do nas. W listopadzie, grudniu i przez część stycznia, odpoczywają po długim przelocie, i nabierają sił do powrotnej drogi, żerując przez czas nieco dłuższy, aniżeli dwa miesiące, podczas zimowiska, na najdalszych krańcach swojej wędrówki.
Gdy bociany, poczynając od drugiej połowy sierpnia odlatują od nas, nasze pola i łąki coraz bardziej szarzeją i smutnieją, jakby czuły, że zostały osierocone. Na długo zostaje także w nas po ich odlocie jakaś pustka. Nie ma też nigdzie na niebie, choćby na pociechę, gwiazdozbioru bociana.
Bociany dożywają do 26 lat, rzadko dłużej. Młode bociany są zdolne do rozrodu po ukończeniu trzeciego roku życia, czasami o rok wcześniej. Dzieje i roczny rytm ich życia, zwyczaje, zmieniały się na przestrzeni milionów lat, wraz ze zmieniającymi się warunkami i uzależniały od dziejów ziemi, wzajemnych zmian układów kontynentów, zmian klimatu i innych. Gdy u nas panował klimat tropikalny, bociany nie musiały odlatywać na zimę. Może przylatywały do nas wtedy, jak dzisiaj przylatują do Afryki, na zimowisko z innych okolic ziemi, o klimacie wtedy zbliżonym do panującego obecnie u nas, może z Grenlandii? A może na Grenlandię odlatywały od nas, gdy w Afryce panował klimat polarny? Gdy na Saharze były wielkie przestrzenie lasów i mokrych łąk, bociany najprawdopodobniej nie przelatywały nad nią jednym ciągiem, jak dzisiaj nad pustynią, ale na pewno zatrzymywały się na żerowisko, a może nawet tam właśnie gniazdowały. Gdzie bowiem gniazdowały, kiedy na naszych terenach następowały kolejne zlodowacenia? Na Saharze, czy na Grenlandii? Trudno odpowiedzieć na te pytania, jednakże jasnym jest, że musiały dostosowywać się do zmian klimatu na poszczególnych obszarach ziemi, aby przetrwać. Gdyby się nie dostosowały, należałyby dziś do tak zwanych ptaków kopalnych, odkrywanych wśród najstarszych skał przez paleontologów. Za ciekawostkę można uznać, że z punktu widzenia biologii, bociany są spokrewnione najbliżej z jastrzębiami.
Niektóre ptaki pozostają u nas na zimę. Jedne giną, inne trafiają pod opiekę osób prywatnych lub ogrodów zoologicznych. W czasie bocianich zgromadzeń przed odlotem, zwanych po staropolsku sejmikami, słabe ptaki podobno zmuszane są przez ogół, do pozostania na miejscu.
oceny: bezbłędne / znakomite