Przejdź do komentarzyHistoria Polski oczami Rosyjskiego obywatela
Autor
Gatunekhistoryczne
Formaproza
Data dodania2012-04-28
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3592

Jestem Rosjaninem i mieszkam w Warszawie. Przywykłem i polubiłem to spokojne zielone i przytulne miasto. Tu czuję się jak w domu, chociaż większą cześć swojego życia przeżyłem w Moskwie. Tam zostawiłem swoich przyjaciół i wielu bliskich mi ludzi, tam uczyłem się i pracowałem, a tutaj w Warszawie mam rodzinę i dwie czarujące córki, które rozmawiają ze mną po polsku a ja z nimi po rosyjsku.

Czasami trudno mi jest w logiczny sposób wytłumaczyć sobie, dlaczego znalazłem się w Polsce. Przez wiele lat zajmowałem się nauką, wszystkie moje kontakty i znajomości mieściły się w moskiewskim środowisku akademickim, gdzie prowadziłem swoje doświadczenia i techniczne projekty. Wtedy w czasach Związku Radzieckiego i w początku epoki Gorbaczowa nawet nie byłem w stanie wyobrazić sobie, że będę mógł kiedykolwiek porzucić nie tylko swój kraj, ale nawet i Moskwę.

Przyszły jednak przemiany, które zburzyły stare układy, pozmieniały losy, porozrzucały ludzi po całym świecie. Tak zwany wiatr historii – jest tylko łańcuchem przypadkowych wydarzeń umieszczonych w ramach życia człowieka do tego momentu, dopóki on nie poczuje w nim nieprzewidywalnej siły losu.

Napisałem te notatki, dlatego, że już dawno chciałem opowiedzieć swoim dzieciom o historii oraz losach i wydarzeniach z życia absolutnie różnych ludzi z różnych krajów i różnych narodowości. Może jednak moje zapiski o historii zainteresują też i innych.

Urodziłem się i wyrosłem w rodzinie rosyjskich inteligentów, posiadających kontakty z rodzinami wielu wybitnych przedstawicieli rosyjskiej kultury. Wiem, jaką rolę odegrała Polska w życiu wielu znanych i zwyczajnych Rosjan. Dla Rosyjskiego inteligenta Polska nigdy nie była tylko geograficznym pojęciem, Polska - to część każdego z nas.

Te wszystkie zapiski o historii Polski, to cześć mojej Polski oraz mojego życia i życia bliskich mi ludzi.


Historia wieków średnich

Moje dzieciństwo przebiegło w małym miasteczku zachodniej Ukrainy, położonym nad brzegiem cichej rzeki i okrążonym lesistymi wysokimi wzgórzami, niekończącymi się polami z rozrzuconymi chatkami rzadkich wiosek.

Tutaj setki kilometrów od Moskwy moi rodzice zaraz po zakończeniu studiów pedagogicznych, zostali skierowani do pracy w szkole.

Samo miasteczko w tych dawnych powojennych czasach niewiele odróżniało się od wioski. Małe, kręte uliczki z niskimi glinianymi domami zbiegały się na placu rynkowym, wokół którego rozmieszczone były warsztaty rzemieślników. Wybrukowana była tylko jedna ulica Lenina. Pozostałe nie posiadały żadnego pokrycia i stanowiły wieczne błoto, które nie zamarzało zimą i nie wysychało latem. Przejście wzdłuż ulicy w czasie jesiennej wilgotnej pory okazywało się trudne nawet w wysokich gumowych kaloszach, które zapadały się w lepkiej glinie.

W mieście górował budynek starego kościoła z głucho zabitymi wejściowymi drzwiami, a na skraju miasta znajdowały się ruiny zamku.

Prawie wszystkie domy otaczały przepiękne wiśniowe, jabłoniowe i śliwowe sady, które wiosną ozdabiało brzęczenie majowych żuków i pszczół.

W mieście było tylko kilka samochodów, podstawowy środek transportu stanowiły zaprzężone końmi wozy z woźnicami. Czasami chłopi z sąsiednich wsi przyjeżdżali na rynek wozami zaprzężonymi w ogromne woły. Wygląd tych zwierząt wywierał na mnie nie zatarte wrażenie. Wydawały mi się one wielkie i zagadkowe jak słonie. Kiedyś, kiedy ojciec ciągnął mnie na sankach wypadłem z nich wprost pod kopyta wołów ciągnących za sobą ogromne wiejskie sanie. Woły ostrożnie ominęły leżące na drodze dziecko, a ja na zawsze zapamiętałem ich kopyta przemieszczające się nad moją głową.

W mieście znajdowało się kilka widocznych budynków; dwie dwupiętrowe szkoły, rosyjska i ukraińska, milicja ,oczywiście budynek miejscowej partyjnej władzy i budynek wojska.

Moi rodzice całymi dniami pracowali w szkole a ja zostawałem w domu z babcią. Rano wybiegałem z naszego domu na ulicę gdzie spotykali się moi przyjaciele – chłopcy z sąsiednich podwórek.

Chłopięce grupy podwórkowe z lat 50-tych wyglądały całkiem inaczej niż teraz. W mojej świadomości pozostali oni radosną, ciekawską grupą z piętnem odciśniętym przez żałosne ubóstwo powojennych lat. Ubrani byli to w kufajki i skórzane czapki, to ktoś w stary ojcowski kaszkiet, to w żeńską bluzkę, niektórzy, i to było niespełnione marzenie mojego dzieciństwa – w buty z surowej skóry ubrane na bose nogi owinięte w onuce. Wtedy i piłka nożna była wielkim deficytem, dlatego w wolnym czasie wynajdowaliśmy sobie dostatecznie ekstremalne zajęcia – chodziliśmy po ruinach zniszczonych w czasie wojny budynków, albo dość często znajdowaliśmy niewybuchy i z nimi eksperymentowaliśmy.

Jednym z mich przyjaciół czasów dzieciństwa był chłopiec z sąsiedztwa o imieniu Józek. Był on bardzo małego wzrostu i zawsze chodził z ogromną pajdą chleba posmarowaną z wierzchu smalcem. My dzieci często śmialiśmy się z niego, dlatego, że kiedy pytali go, co on jadł na śniadanie, obiad, kolację to on zawsze odpowiadał jednakowo – chleb ze smalcem.

Rodzina Józka żyła bardzo biednie w swoim maleńkim domu z jedną komnatą i klepiskiem. Znaleźli się oni w niej jeszcze w czasach wojny po wygnaniu z innego miasta Zachodniej Ukrainy, wydarzenie to było owiane jedną z tajemnic tamtych trudnych lat. Moi rodzice otrzymywali całkiem niezłą pensję, która wystarczała na wynajęcie murowanego domu aż, z dwoma pokojami i kuchnią. Dom był obszerny i wygodny z jasnymi oknami, co na tamte czasy wyglądało jak pałac. A Józek mieszkał w bardzo maleńkim domku z okienkami, przez które z ledwością przechodziło światło.Kiedyś w czasie jakiegoś ze świąt babcia wyjaśniła mi, że Józek jest z polskiej rodziny i dlatego w święta oni chodzą do kościoła. Wtedy po raz pierwszy pojąłem, że na świecie żyją różne narodowości, w tym i Polacy.

W tamtych czasach, tak zresztą jak i w innych i we wszystkich krajach, świat był pełen różnych dyskusji, nowych idei, problemów i całej tej paplaniny informacyjnej i politycznej, którą dowolne rządy tak lubią wbijać do głów swoim obywatelom. Przy całym ubóstwie środków komunikacji i prasy lat 50-tych pełne one były propagandowych nowych politycznych idei, nowego spojrzenia na życie, na rzeczy, na muzykę, na wykształcenie, na cały świat. Wychodziły gazety mówiące o budowie socjalizmu, brzmiały nowe pieśni, my uczyliśmy się nowych wierszy, uczestniczyliśmy w pionierskich świętach.

Człowiek skonstruowany jest tak, że żyje w swoim nierealnym, czasami narzuconym z zewnątrz, abstrakcyjnym świecie i często nie zauważa tego, co go otacza. Jest mu bardzo trudno nie słyszeć, przestać myśleć, o czym rozmawiają w danym momencie ludzie i spojrzeć na wszystko z innej strony.

Kiedy patrzyłem na nasze miasto, widziałem dwa światy- ten krzyczący, żyjący, realny i ten milczący, bezludny, nie żyjący świat który pozostał po wcześniejszych pokoleniach. Ten drugi świat, którego nikt nie zauważał, był obok nas. Ruiny zamku, stare zamknięte kościoły, rozsypujące się pałace. Ani dorośli, ani książki nie mogły nam opowiedzieć o tym, co tu działo się wcześniej, kto żył w tych pałacach, kto modlił się w kościołach- książki o tym nie pisały, dorośli niechętnie zaczynali rozmowy o historii tych miejsc, temat był zakazany. I my dzieci przypadkowo dla samych siebie staliśmy się pierwszymi odkrywcami, archeologami tego niepojętego świata. Ten dziwny świat, który my powoli, po dziecięcemu i awanturniczo, a jak później się okazało dostatecznie też dramatycznie odkrywaliśmy i poznawaliśmy to imperium Rzeczpospolitej.

Wokół miasta znajdowały się ruiny starych pałaców, a samo miasto wybudowano na miejscu twierdzy, która najprawdopodobniej odegrała ogromne znaczenie strategiczne dla ochrony przed najazdami tureckimi. O fakcie, że to była twierdza, która miała ogromne znaczenie strategiczne w czasie bitew między Europą Wschodnią i Turkami nam dzieciom często opowiadali dorośli. O Suworowie, Turkach, Katarzynie i o wielu innych, co było związane z Rusko- tureckimi bitwami. No o tym, że w tym miejscu znajdowało się kiedyś inne państwo, ani podręczniki, ani rosyjscy nauczyciele historii jakoś nie wspominali.

Jednak dzieciństwo to czas własnych odkryć, a my chłopcy, pragnący przygód, zauważywszy tajemnicze dla nas budowle, szczególnie nie zastanawiając się nad tym, co to wszystko znaczy w świecie dorosłych, próbowaliśmy sami wszystko zrozumieć i pojąć. Dlatego, też każdą wolną chwilę spędzaliśmy w starych ruinach.

A wiązało się z dużym ryzykiem. Nie tak dawno zakończyła się wojna i w wielu domach zniszczonych w trakcie walk, łatwo można było się natknąć na niewybuchy. Moi rówieśnicy jeszcze pamiętali plejadę młodych ludzi, którzy stracili jakąś część ciała albo i życie przez ryzykowne zabawy ze znalezionymi w podobnych miejscach pociskami i bombami. W Rosji istnieją całe wsie, w których połowa dzieci tamtych lat zginęła przez straszne pozostałości wojny.

Jednak największy problem naszych badań starego pałacu związany był z tym, że na terytorium ruin i pozostałości po parku znajdowała się zamknięta strefa ze składem amunicji wojskowej. Piękne żeliwne ogrodzenie pałacowego parku było otoczone drutem kolczastym, a nad nim wznosiły się szpetne zbudowane z drewnianych pali wieże strażników. Na wieżach dyżurowali żołnierze z karabinami maszynowymi, którzy przez cały dzień obserwowali zapyloną drogę, która ciągnęła się wzdłuż ogrodzenia i prowadziła w daleki step. Sam pałac został częściowo zburzony i nie był wykorzystywany do celów wojskowych, wyłącznie na terytorium zapuszczonego parku, cudem chroniącego w gęstych zaroślach, klasyczne rzeźby, stały wojskowe maszyny pancerne i kuchnie polowe. Podejście do pałacu było także odgrodzone drutem kolczastym. Po terytorium parku przechadzała się ochrona. My naogłądawszy się filmów wojennych najpierw teoretycznie, a później praktycznie opanowywaliśmy techniki przechodzenia pod ogrodzeniem z drutu kolczastego i jeszcze tak, żeby ochrona nie zauważyła naszych partyzanckich nalotów. Popychała nas do tego ciekawość i szukanie przygód. Nie wiem, czy strzelaliby do nas tylko za chęć wejścia do starego pałacu. Myślę, że nie strzelaliby, no nieprzyjemności dla nas, a w szczególności dla naszych rodziców w tych nieprostych czasach na pewno byłoby wiele.

To były lata, kiedy Stalin już nie żył, ale jego duch, poprzez zaniepokojonych nowymi porządkami radzieckich robotników ubranych w kurtki wojskowe jeszcze witał w mieście. Wspominać Stalina już, nienależało i z tym zmagali się społeczni działacze, no żyć i zachowywać się należało nadal tak jak by on żył. To były szczególne polityczne czasy. Jeszcze nie zaczęły się masowe powroty ludzi zesłanych do sybirskich łagierów. Wiatr przemian wdarł się do małego miasteczka w postaci wyczerpanych zsyłką katorżników trochę później.

U nas w domu wcześniej wisiały gipsowe portrety Lenina i Stalina jako hołd modzie politycznej i sztuce socrealizmu tamtych lat. Trzeba przyznać, że podobała mi się w nich błyszcząca złota farba i wąsy obu wodzów. No przyszedł dzień, kiedy ojciec zdjął oba portrety i wyrzucił na ulicę. Jeszcze długo leżały one przed domem, a później wykorzystywaliśmy je dla utwardzenia ścieżki do toalety, kiedy jesienią i wiosną pokrywała się ona okropnym błotem. Po tych wydarzeniach w moim sercu na zawsze pozostało uczucie niedowierzania we wszystkie ideały dorosłych. W kraju przez następne dziesięciolecia nie wolno było wspominać Stalina i to, co wcześniej kultywowano, teraz stało się przedmiotem aktywnego zwalczania.

Pamiętam jak w ramach walki z kultem jednostki zabrano mi przepiękną książkę o Stalinie, gdzie Stalin to pływał na statku po morzu, to latał na samolocie. Ta książka bardzo mi się podobała, bo miała przepiękne ilustracje i treść jak podręcznik do geografii. Pamiętam, że możno było dowiedzieć się z niej gdzie był towarzysz Stalin i poznać różne kraje świata. Pewnego dnia w mojej szkole w obecności specjalnej komisji, bibliotekarza i jakiegoś przedstawiciela organów, zabrano mi tą książkę i jak się później dowiedziałem ukarano osobę, która mi ją podarowała.

Jak widać czasy były nie lekkie i jeżeli by na części wojskowego terytorium odkryto grupę dzieci to naszych rodziców mogłoby to kosztować na pewno karierę i masę innych nieprzyjemności.

I tak ja, Józek i mój drugi przyjaciel, Tolik, pełni odkrywczego zapału, niepostrzeżenie przedostawaliśmy się przez żeliwne ogrodzenie pałacu owinięte drutem kolczastym i kiedy strażnik ze znudzenia zaczynał obserwować drogę, po której czasami przejeżdżały wozy włościan, my zaczynaliśmy działać. Przez wąskie i niezauważalne podkopy pod ogrodzeniem przeciskaliśmy się na teren parku i dalej zaczynali czołgać się przez gęstą trawę obok wojskowych obiektów technicznych do starego budynku pałacu. Jeden raz powstrzymując oddech oczekiwaliśmy okrzyku strażnika lub strzału w plecy, który właśnie zagrzmiał no jakoś obeszło się wtedy dla nas bez poważnych następstw. Przeczołganie się pod ogrodzeniem i później do pałacu zajmowało nam około 40 minut do godziny. Na koniec wszystkie lęki zostawały z tyłu i w samym budynku strażnik nas nie mógł zobaczyć.

I tu przed nami zaczynał się zupełnie inny świat. Przy wejściu do budynku witały nas statuy ogromnych rycerzy, którzy wyglądali jak rzymscy wojownicy. Czas cudem ocalił ich przed chłopskimi buntami, Chmielnickim, dwoma światowymi wojnami. Nad wejściem wznosił się herb w formie krzyża na wojskowej tarczy. Dużo później poznałem, że była to pilawa Potockich. Przechodząc przez puste sale wyłożone starym zniszczonym parkietem, na który z dziurawego dachu padał deszcz lub śnieg, czuliśmy się w bajkowym świecie rycerzy, królów, balów i słyszeliśmy szmer odjeżdżających karet.

Tam mogliśmy bawić się godzinami i marzyć o bohaterskich wyczynach w tym niezwykłym świecie. Mogliśmy tylko z opowiadań starych ukraińskich chłopów dowiedzieć się, że pałac ten kiedyś należał do Potockich, bardzo sławnego rodu szlacheckiego starej Polski. Tak bardzo, że nawet król zazdrościł im bogactwa i pewnego razu odwiedził zamek. Opowiadano historię o tym jak hrabia Potocki zakochał się i przywiózł do swojego pałacu przepiękną greczynkę Zofię, z którą, ożenił się i na jej część nazwał wiele parków na terytorium Ukrainy. Starsi chłopi opowiadali historię o tym, jak po polskim  powstaniu w tym zamku trzymali głęboko w piwnicy aresztowanych na syberyjski  etap uczestników zdarzeń.

Schodziliśmy do tych piwnic, gdzie dotychczas słyszałem płacz ludzi. Nie wiem z powodu, jakich akustycznych efektów płacz ten pojawiał się, no dla nas zwiedzanie pałacu było strasznym emocjonalnym wydarzeniem.

Pałac był prawie całkowicie zniszczony przez rewolucje, wojny i traktowanie ludzi. Sufit, ściany i podłoga były w okropnym stanie, ale nadal wytworne. Nieco zniszczone przez czas rzeźby zmuszały nasze dziecięce serca do gorącego bicia i odczuwania siły tej sztuki, która pozostawia w ludzkim sercu ślad na całe życie.

Jednakże najbardziej podniecającym zdarzeniem było dla nas badanie podziemia starej twierdzy, nad którą znajdowało się miasto. Trudno teraz powiedzieć, dlaczego taka znaczna część twierdzy znajdowała się głęboko pod ziemią i do kogo ona należała. Z książek, które mogliśmy wtedy znaleźć w miejscowej bibliotece, wynikało, że była to turecka twierdza, którą kiedyś podbił Suworow. No według naszych późniejszych dziecięcych, ale bardzo precyzyjnych badań, była to polska twierdza wzniesiona dla obrony przed najazdami tureckimi. Możliwe też, że należała ona do Turków i została zdobyta przez Polaków, no wszystko, co znajdowało się wewnątrz mówiło o obecności w niej polskich wojowników. Jak wcześniej tak i prawdopodobnie teraz trudno w to uwierzyć, że wystarczyło tylko przejść lub przeczołgać się kilka metrów aby znaleźć się w innym wieku i innym świecie. Ale wszystko po kolei.

Stara twierdza nie była ochraniana tak jak pałac, jej w ogóle nie było widać, na zewnątrz nie pozostał po niej żaden ślad. Nigdy nie odkrylibyśmy tego, że znajduje się coś wewnątrz, gdyby przypadkowo podczas naszych zabaw na podłodze, przez którą kiedyś przeszły walki ostatniej wojny i było w niej wiele dziur od wysadzonych bomb, nie ukazało się wejście w podziemny labirynt.

Było ono wyłożone cegłą, tak jak i pozostałe pomieszczenia, które odkryliśmy pod ziemią. Widać było, że w budowle tą włożono wiele sił i środków. I oto proszę wyobrazic sobie trzech chłopców, którzy nie mając specjalnych urządzeń i przygotowania, bez pozostawienia jakichkolwiek informacji komukolwiek schodzą głęboko pod ziemię. Nie mówię już o pozwoleniu rodziców, lub innych dorosłych o tym, że dzieci zakradają się przez zburzone wejście w podziemny labirynt. Gdyby nastąpiło obsunięcie albo po prostu w wyniku spływu brudów przejście zawaliłoby się, to nigdy by nas nie znaleziono. I nawet nie wiedziano by gdzie szukać.

Trzeba przyznać, że wejście do podziemi znalazł Tolik. Starał się on odwdzięczyć mnie i Józkowi za nasz stosunek do niego. I z tym była związana inna nie dziecięca historia. Wśród dorosłych, w rodzinach, na ulicy zaczęto rozmawiać o tym, że ojca Tolika aresztowano za udział w karnym oddziale, który w czasie wojny masowo zabijał Żydów i Polaków. We trzech, ja, Józek i Tolik biegaliśmy do ponurego milicyjnego więzienia w nadziei na zobaczenie ojca Tolika. Dla mnie to był nowy szok, który przyszedł z trudnego świata dorosłych, no szczególnie trudną próbą to była dla dziecięcej psychiki Tolika, wychowanego w duchu zwykłego radzieckiego ucznia przekonanego, co do słuszności czynów dorosłych. Wraz z Józkiem, odczuwaliśmy jego ból i starali się otoczyć Tolika szczególną życzliwością, pokazując mu całą swoją postawą, że syn nie odpowiada za ojca. Taka ostentacyjna wyrozumiałość do niego nie tyko z naszej strony, ale i ze strony naszych wspólnych przyjaciół w końcu doprowadziła do tego, że Tolik zaczął pić jeszcze będąc nastolatkiem, a przed dwudziestką całkiem się rozpił. Ja do tej pory winię się, że nie mogłem mu pomóc. Możliwe, że kiedy on pierwszy odkrywał wejście w katakumby, starał się gdzieś uciec przed otaczającym go okrutnym światem.

Pamiętam jak pierwszy raz zdecydowaliśmy się tam zejść, drżąc ze strachu i obawiając się żeby wchód nie zasypał się ziemią. Częściowo był on już zasypany i odsłonił się w leju utworzonym po wybuchu, dopiero po tym jak ziemia osiadła po silnych jesiennych deszczach. Pierwsze kilka metrów musieliśmy się czołgać na brzuchu i wydawało się, że kawałki gliny lada moment przysypią nas na zawsze. Było strasznie, pojawiała się chęć zawrócić. Ale oto stopniowo stawało się przestronniej i znaleźliśmy się w wąskim korytarzu, wyłożonym ze wszystkich stron solidną cegłą. Później takie wycieczki pod ziemię nie były dla nas już niczym nadzwyczajnym, chociaż strach przed zasypaniem i że nikt nigdy nas nie znajdzie, towarzyszył zawsze. To było dla nas interesujące i my czuliśmy się odkrywcami, którzy podróżowali w czasie.

Szczególnie ciekawe było znajdowanie pod ziemią rzeczy, które należały do polskich wojowników. To, że były to przedmioty polskiego pochodzenia my przekonaliśmy się znajdując na nich napisy łacińskimi literami, a także korzystając z niebogatej wiedzy Józka w dziedzinie polskiego języka. Do tej pory nie mogę zrozumieć, dlaczego tyle rzeczy, tak niezbędnych w życiu, w tym broń i pieniądze, a także, jak się później okazało rzeczy jeszcze ważniejsze zostały głęboko pod ziemia.

Baliśmy się odnaleźć pod ziemią ludzkie zwłoki, no ich tam nie było. Powstawało wrażenie, że wojownicy wyszli stąd i już nigdy więcej nie wrócili. Wojsko nie mogło w pośpiechu wycofać się, zostawiwszy w twierdzy ważne wojskowe atrybuty. Najprawdopodobniej wszyscy zginęli w strasznej walce na murach twierdzy, a wróg używając artylerii na tyle zburzył teren, że wejścia w ukryte labirynty dolnych pięter twierdzy, zostały zasypane ziemią i zwałami zburzonych ścian.

Odpowiedzi na te pytania nie mogliśmy znaleźć w literaturze tamtych lat. Trzeba powiedzieć, że podczas naszych podziemnych badań i poszukiwań interesujących przedmiotów ani razu nie pojawiły się myśli wykorzystania znaleziska dla komercyjnych celów. Zdawaliśmy sobie sprawę z historycznej wartości znaleziska i marzyli przekazać wszystko do muzeum gdzie zostanie doceniony nasz archeologiczny wyczyn. To były dziecięce marzenia o sławie i jak później się okazało daleko oderwane od rzeczywistości tamtych lat. Oczywiście dla nas najbardziej interesującą ze znalezionych rzeczy była broń: miecze, pordzewiałe pistolety, klingi. Niektóre z nich miały nagłówki i były wykonane przez mistrzów. No większa cześć była zniszczona przez rdzę i ja nauczyłem się w domu przy pomocy chemicznych reagentów, które wyniosłem ze szkolnego laboratorium, odnawiać niektóre uszkodzone części. Przygotowywaliśmy się do odkrycia jakiejś historycznej sensacji i wszystkie nasze znalezione przedmioty, tymczasowo w wielkim sekrecie przed dorosłymi przechowywaliśmy na strychu mojego domu. Szczególnie interesujące były stare polskie monety przedstawiające królów, a także, co było zadziwiające, dobrze zachowane papierowe pieniądze. Znajdowaliśmy je kilkakrotnie w niedużych drewnianych kuferkach. Możliwe, że zły dostęp tlenu w katakumbach, który i my odczuwaliśmy zachował je nierozłożone. Grafika i napisy na papierowych pieniądzach były bardzo interesujące, ale teraz ja już nie jestem w stanie dokładnie ich opisać. Pamiętam tylko, że były na nich przedstawione sylwetki króla w rycerskiej zbroi.

Jednym z głównych problemów w naszych podziemnych badaniach było światło, bez niego mogliśmy po prostu zabłądzić w podziemnych labiryntach. Mieliśmy jedną elektryczną latarkę, która była strasznym deficytem w tamtych czasach, a zwłaszcza wymienne bateryjki do niej. Rzadko można je było dostać w miejscowym sklepie, nie mówiąc już o kieszonkowym, z którym zawsze u nas było krucho. Dlatego czasami korzystaliśmy ze świec, które po cichutku wynosiliśmy z domów, gdzie było ich w nadmiarze z powodu częstego wyłączania elektryczności. Czasami sami robiliśmy żywiczne pochodnie, ale one często gasły z powodu braku tlenu i wywoływały kaszel. Nosiliśmy też ze sobą nieduże łopatki na wypadek, osunięcia się ziemi no chwała Bogu ani razu się to nie wydarzyło. Nauczyliśmy się wchodzić pod ziemię i poznaliśmy schemat labiryntów na odległość około 100-200 mertów. Za każdym razem natrafialiśmy na masywne drzwi, w połowie przywalone ziemią. Próbowaliśmy je odkopać, ale bardzo baliśmy się żeby ziemia nie osunęła się, tym bardziej, że z sufitu stale sypał się piasek.

I oto nastąpił ten niezapomniany dzień, kiedy poznaliśmy tajemnicę, która skrywała się za drzwiami. Tego dnia na zawsze zakończyły się wszystkie nasze podziemne poszukiwania, a my staliśmy się jaskrawym przykładem niedociągnięć w wychowaniu dzieci przez wszelkie rejonowe pedagogiczne i partyjne organy.

W mieście zaczęli budować nowy budynek komitetu rejonowego partii. Teren przyszłej budowy otoczyli milicjanci, a na plac wjechała pierwsza, jaką w swoim życiu zobaczyłem koparka. Trudno powiedzieć, dlaczego to przedsięwzięcie było ochraniane przez milicję. Zwykle, w naszych czasach robienie wykopu pod budowę to zdarzenie zwyczajne i ma miejsce za ogrodzeniem budowy. Mało, kogo to w ogóle interesuje. Ale trzeba zrozumieć, że wykopy pod wielopiętrowy budynek w miasteczku, składającym się z małych chatek i jeszcze pierwszy raz przy użyciu ogromnej koparki mogły wywołać zainteresowanie ciekawskiego tłumu. Żeby ogrodzić plac budowy potrzebna była pomoc milicji, ale ilość jej funkcjonariuszy wystawionych wokół budowy i obecność takiej ilości głównych rejonowych naczelników, świadczyła o politycznej ważności wydarzenia. I oto nastąpił moment, kiedy koparka nabrała pierwszą łyżkę ziemi, potem drugą i zaczęła kopać, w ten sposób rozrywała labirynt i mieszała z ziemią naszą podziemną twierdze.

W ten dzień na szkolną lekcję pierwszy przybiegł do mnie Tolik, i my we trzech rzuciliśmy się biec na miejsce budowy. Lecieliśmy przez plac rynkowy jak zwariowani i kiedy dobiegliśmy na miejsce koparka zdecydowanie niszczyła nasz podziemny świat. Zaczęliśmy głośno krzyczeć i przekonywać budowniczych i milicjantów, że tam nie wolno kopać koparką. Inaczej można zniszczyć to, co znajduje się w ziemi. Omal nie płakaliśmy przed milicjantami, biegali od jednego do drugiego naczelnika, żądali i prosili zatrzymać prace, ale oni nie rozumieli nas i zaczynali się złościć.

Przełożony budowniczych już zaczął grozić, że wezwie, kogo trzeba, a milicjanci zaczęli pytać o rodziców. A koparka łyżka po łyżce kopała. Rozwalała ściany naszego podziemnego labiryntu i zaczęła łamać te same drzwi, które nam się nie poddały. Czuliśmy, że jeszcze chwila i wszystko przepadnie, trzeba było szybko coś zrobić. Przebiegłem obok policjantów i wskoczyłem w wykop. Za mną rzucili się Tolik z Józkiem i między bryłami ziemi, krzykami milicjantów i budowniczych zaczęliśmy przedostawać się do odkrywającej się przestrzeni za tajnymi drzwiami. I nagle wszyscy zatrzymali się, koparka, milicjanci budowniczy i my. Zrobiło się cicho. Koparka ostatnia łyżką zdjęła całą górną warstwę ziemi z pomieszczenia, które znajdowało się za ciężkimi drzwiami i wszystkim ukazał się niezwykły obraz. Były tam żołnierskie koszary, pełne tych starych przedmiotów, które otaczały ludzi setki lat temu. Wydawało się jak gdyby ludzie ci przed chwilą wyszli stąd, zostawiwszy wszystko jak jest i za raz powinni wrócić z powrotem. Ani my, ani budowniczy, ani milicjanci nigdy czegoś takiego nie widzieli i nigdy nie zobaczą w żadnym muzeum. To były zwykłe żołnierskie koszary. Pomieszczenie miało około 60 – 100 metrów kwadratowych i zastawione było żelaznymi łóżkami. Wszystko, co znajdowało się na łóżkach, pozostawione elementy mundurów, odzież, przedmioty użytku codziennego rurki do palenia, filiżanki i inne naczynia oraz wiele nieznanych starych, przedmiotów pochodziły z tych czasów, kiedy na świecie nie było jeszcze naszych dziadków ani pradziadków. Pod ścianą za łóżkami stały stojaki z kilkoma zardzewiałymi strzelbami. Ale największy cud czekał na nas na końcu sali. Na postumencie stał sztandar, tak ogromny sztandar i z niepojętych przyczyn tak dobrze zachowany. Był on szaro białego koloru, najprawdopodobniej zgubił swój pierwotny kolor w wyniku upływu czasu, wykonany z bardzo solidnego, tęgiego materiału, z wielkim wyszytym krzyżem po środku z małymi koronami i orłami po bokach, z niezrozumiałymi łacińskimi napisami. Okrył on nas wszystkich swoim blaskiem i siłą. Wydawał się cudem w czasie tych dramatycznych zdarzeń.

Jakaś niezwykła siła zmusiła mnie rzucić się ku niemu. Podbiegłem do postumentu, chwyciłem sztandar i podniósłszy go wysoko wdrapałem się na najwyższą stertę ziemi. Za mną wgramolili się moi koledzy. Ze strony milicji zabrzmiał okrzyk – opuścić cudzy sztandar, ale sztandar dostawszy świeżego powietrza wesoło powiewał nad moją głową. Wszystko, co miało miejsce później nie było już tak interesujące. Milicjanci, kilkakrotnie zażądawszy od nas oddać zaczęli włazić za nami na górę gdzie wydążyła się nieduża bitwa trzech  chłopców rosyjskiego, polskiego i ukraińskiego pod sztandarem dawnej polskiej kawalerii, dzielnie walczyli z przewyższającą siłą radzieckich milicjantów.

Oczywiście przegraliśmy tę walkę. Sztandar i wszystkie przedmioty z żołnierskich koszar zajęli milicjanci. Nas trzech na milicyjnych motocyklach dostarczono do komisariatu, gdzie zostali już wezwani rodzice i nauczycielka. Zaczęły się rozmowy i straszenia ze strony różnych towarzyszy w nienagannych mundurach. Potem milicja przeprowadziła w naszych domach rewizję i odebrała znalezione przedmioty. Milicjanci i surowi towarzysze próbowali nam wyjaśnić, że wszystkie te przedmioty należą nie do naszego, a do innego burżuazyjnego świata. I wszystkie moje pytania, dlaczego sztandar i znalezione przez nas rzeczy nie mogą znaleźć się w miejskim muzeum wywoływały tylko rozdrażnienie i jakiś paniczny strach. Radzono nam o wszystkim zapomnieć. Potem przez wiele lat chodziłem do miejskiego muzeum w nadziei zobaczyć sztandar, mundury, przedmioty ze starych koszar. Ale moje działania były daremne. Możliwe, że gdzieś znajdują się one do tej pory.

Moich rodziców wzywano na specjalne zorganizowane w tej sprawie posiedzenia komitetów partyjnych, gdzie poddano ich surowym społecznym naganom za uchybienia w klasowym wychowaniu. A mnie wezwano do dyrektora szkoły. Stary dyrektor poradził mi raz na zawsze

zapomniał o starym sztandarze i dodał, że jeśli tak lubię nosić sztandary, to od tej pory do końca nauki w szkole będę nosił czerwony sztandar we wszystkich demonstracjach i innych partyjnych wydarzeniach. I tak się stało. Do zakończenia szkoły, jakbym się nie starał wykręcić zmuszony byłem we wszystkich paradach i demonstracjach kroczyc na przodzie szkolnej kolumny z czerwonym sztandarem w ręku. I chociaż był on dla mnie bardziej zrozumiały i pod nim kroczyli moi rodzice i szkolni przyjaciele, to nigdy więcej nie doznałem takiego zachwytu jak od powiewającego nad moją głową szarego sztandaru minionej epoki.


Rewolucja

W każdej rodzinie istnieje „straszak” na dzieci. Rozpuszczone dzieci straszy się szarym wilkiem, babą Jagą albo jednym, szczególnie tym bardziej surowym rodzicem. Kiedy moje córki wybierają się spać, niezbyt mnie słuchają i biegają po całym mieszkaniu, mówię im wtedy, że na dachu siedzi niejaki Kustecki i jeśli nie przestaną bałaganić zacznie on głośno stukać ogromnym młotkiem, żeby wszyscy przechodnie zobaczyli, że w tym domu mieszkają niegrzeczne dzieci.

Tak naprawdę historia o Kusteckim jest bardzo stara. Straszono nim w dzieciństwie moją babcię Sofię, mojego tatę, mnie i ja kontynuując tą tradycję też próbuję posługiwać się jego osobą w celu wychowania dzieci. Prawdą jest, że kiedy moja mama słyszała, że straszę Kusteckim swoją córkę to zaczynała płakać. W dzieciństwie ja też bardzo bałem się tego człowieka, niczego o nim nie wiedząc, ale wyobrażałem sobie go jako leśnego potwora, wielkiego ludojada będącego sędzią za wszelkie dziecięce przewinienia.

Tak naprawdę Kustecki był starym policjantem jednego z zagubionych ukraińskich miast carskiej Rosji. Z ogromnymi wąsami szablą na pasku, w policyjnym mundurze, kaszkiecie z dwugłowym orłem przechadzał się on po centralnym miejskim placu, sugerując prowincjonalnym obywatelom spokój, stabilność i незыблимость filarów imperium.

Kiedy moja prababcia Maria ( wtedy jeszcze młoda arystokratyczna dama) wychodziła na spacer z moją jeszcze zupełnie małą babcią Sofią, to policjant Kustecki grzecznie się kłaniał madame, ( tak do nich się zwracał) i zatrzymywał się aby opowiedzieć o prowincjonalnych nowościach. Był on bardzo barwną postacią i tak samo nieodłączną częścią miasta jak plac centralny . Tym nie mniej cały jego bojowy wygląd i straszne wąsy były wystarczającym powodem, aby wywołać wychowawczy strach u mojej młodej babci. Prababcia czasami wykorzystywała, więc tą metodę, żądając w pewnych momentach dziecięcych zabaw zachowania porządku, pod rygorem za, nieposłuchanie, poinformowania o wszystkich dziecięcych psotach wąsatego policjanta.

Historia naszej rodziny złożyła się tak, że cały ciężar zachowania jej w najtrudniejszych momentach życia położony był na słabe, ale mężne plecy kobiet. Mężczyźni nie przeżywali podczas wojen, chorób, syberyjskich obozów, a słabe kobiety pozostawały z dziećmi i zmuszone były do zapewnienia im wszystkiego, co niezbędne.

Moja prababcia będąc jeszcze młodą kobietą, została wdową z dwojgiem małych dzieci, moją małą babcią i jej bratem. Otrzymawszy porządne i rzadkie dla kobiet tamtych czasów, wykształcenie oraz niewielkie środki po śmierci męża, podjęła ona mądrą i niespodziewaną dla samotnej kobiety decyzję, aby stworzyć przedsiębiorstwo produkcyjne, przeznaczone do produkcji nowoczesnych jak na tamten czas wysokich technologii.

Cała wola i siły tej młodej kobiety były skierowane na zbudowanie i wyposażenie zakładu chemicznego, który oczywiście wzrastał stopniowo, krok po kroku, aż urósł do rozmiarów jednego z największych i czołowych przedsiębiorstw carskiej Rosji. W Rosji, a tym bardziej w Związku Radzieckim zawsze z brakiem szacunku odnoszono się do przedsiębiorczych przedsięwzięć swoich obywateli, bardziej ceniąc tych ludzi, którzy w sposób nieuczciwy się wzbogacili. Dlatego wyczyn mojej prababci w pierwszej kolejności mogli ocenić jej bliscy, których uratowała ona od żałosnej wegetacji. Kobieta ta wykazywała się talentem nie tylko dobrego biznesmena, ale i nieprzeciętnym rozumem inżyniera i uczonego. Chemiczny zakład stworzony przez nią przed tym jak został znacjonalizowany odegrał ważną rolę w ekonomice Związku Radzieckiego i Ukrainy. Teraz produkowana jest na nim znanej marki, lecz niezbyt udanej jakości wódka, co nigdy wcześniej nie było przedmiotem produkcji. Wcześniej produkowano spirytus techniczny, ale głównie nawozy mineralne i różne barwniki.

W centrum miasta moja prababcia wybudowała czteropiętrową willę, gdzie zamieszkała cała rodzina. Obok znajdował się budynek stajni, ze wspaniałymi, zamówionymi u europejskich mistrzów wyjazdowymi bryczkami.

Po nacjonalizacji w domu mojej prababci mieściły się organy administracyjne miejscowej władzy, a w stajni urządzono mieszkania dla urzędników.

Z uwagi na to, że prababcia poświęciła całe swoje życie dla zabezpieczenia przyszłości swoich dzieci, prowadząc ciężką przedsiębiorczą działalność i zarządzając dużą ilością robotników, charakter ona miała  surowy. I to zadziwiająco współgrało z jej arystokratyczną powierzchownością i delikatnymi rysami twarzy.

W jej życiu nie było już więcej mężczyzn, co nie znaczy, że prowadziła ona zamknięty obraz życia, wręcz przeciwnie regularnie obcowała ze znajomymi, uczestniczyła w balach i innych przedsięwzięciach prowincjonalnego i stołecznego życia, wyjeżdżała za granicę. Świetnie mówiła po niemiecku i trochę gorzej po francusku. Będąc szczególnie wykształconą i inteligentną, a przez to trochę unikalną dla tamtego czasu, przyjaźniła się ona z rodzinami wielu wybitnych ludzi, posiadających światową sławę. Nie było to wynikiem przypochlebiania z jej strony osobom znanym i utalentowanym. Wręcz przeciwnie. To był po prostu jej krąg obcowania i prowadzenia interesów. Przyjaźniła się z rodzinami pisarzy, uczonych, kompozytorów, którzy wtedy stawiali dopiero pierwsze kroki, w kierunku tych wybitnych utworów, które dały im później możliwość podniesienia się do poziomu światowych klasyków.

Brała w ich życiu aktywny udział. Obcowała z nimi i często pomagała wielu utalentowanym ludziom nie tylko w Rosji, ale co zadziwiające niektórym wybitnym osobowościom we Francji, a nawet i w Ameryce. Przy tym nie pełniła ona roli mecenasa, to był po prostu jej krąg, jej przyjaciele, z którymi wspólnie głęboko przeżywała wszystkie zmienności losu. Ja specjalnie nie wymieniam z nazwisk tych wybitnych przedstawicieli 19- 20 wieku, aby nie odbiegać od tematu.

Oczywiście, mojej młodej babci Sofii w ogromnej willi pełnej usłużnych lokai, w samym centrum miasta, otaczanej zewsząd zainteresowaniem prowincjonalnego i stołecznego świeckiego społeczeństwa, przynależała rola księżniczki. I powierzchowność jej również pasowała do tej roli. Od swojego ojca otrzymała ona przepiękne włosy złocistego koloru, a od matki smukłą figurę i twardy charakter. Jednakże moja prababcia pozwalała młodej księżniczce nie tylko tańczyć na balach i jeździć konno, ale przyłożyła też maksimum wysiłku do jej wykształcenia. Babcia oprócz lekcji w gimnazjum dodatkowo zajmowała się w domu nauką muzyki, języków obcych, matematyki, rysowania, a także uczyła się robótek ręcznych. Umiała, też tkać gobeliny, co okazało się zbawienne w straszliwych 30-stych latach terroru i dało jej możliwość wyżycia.

Historii rodziny mojego dziadka nie znam dobrze. Wiem, że jego rodzice byli dość zamożnymi ludźmi i posiadali wielki ceglany dom nad brzegiem rzeki, niedaleko dworca centralnego. Pradziad posiadał firmę zajmującą się handlem. Więcej o rodzinie dziadka niczego nie wiem. I nie, dlatego, że z jego rodziny nikt nie przeżył. Do tej pory w jednym z ukraińskich miast żyją jego liczni krewni. Ale ja nie znam z nich nikogo. Wszystkie moje częste prośby skierowane do babci i ojca, aby zapoznali mnie z żyjącymi krewnymi ze strony dziadka, natrafiały na ścianę milczenia, tabu. Babcia, nigdy nie kontaktowała się z nimi i mojemu ojcu też zabraniała spotykać się ze swoimi ciotecznymi siostrami i braćmi. To był temat tabu, bez prawa jakiejkolwiek dyskusji. Pamiętam jak kilka razy spacerując z mamą po mieście spotkaliśmy kuzynkę taty, bardzo znanego chirurga i ona zatrzymała nas pół godziny zwykłą kurtuazyjną rozmową. Po takich spotkaniach ojciec wraz z matką poważnie mnie uprzedzali, że w żadnym razie nie może o tym dowiedzieć się babcia. Długo nie znałem przyczyny takiej skrytej wrogości ze strony mojej babci. Dopiero po jej śmierci usłyszałem od ojca straszną prawdę tamtych lat. Kiedy w latach trzydziestych aresztowano mojego dziadka i zesłano do jednego z syberyjskich obozów rodzina publicznie wyrzekła się go. W tych latach istniała nieludzka, ale wszystkimi sposobami popierająca władzę, praktyka, aby wyrzekać się swoich bliskich, którzy zostali ogłoszeni wrogami narodu. Jeżeli kogoś aresztowano to pozostali krewni tej osoby znajdowali się od razu w dużym niebezpieczeństwie i pojawiało się duże prawdopodobieństwo bycia aresztowanym i zesłanym jako członek rodziny wroga narodu. Komuniści na publicznych zebraniach żądali od rodziny, aby wyrzekła się swoich bliskich i osądziła ich kontrrewolucyjną działalność. Co zresztą nie zawsze ratowało ich przed dalszymi opresjami. I tak oto mój pradziadek, publicznie dla uratowania swojej wielodzietnej rodziny wyparł się ze swojego syna, mojego dziadka. Myślę, że taki krok wiele go kosztował i nie nam go osądzać za to. Jednak moja babcia do końca życia całej rodzinie dziadka tego nie wybaczyła. I pewnie też miała do tego prawo. Dlatego, nie mogę opowiadać o rodzinie męża mojej babci Sofii, ale mogę opowiedzieć o nim.

Wydaje się dziwnym, że babcia, bywając w domach wielu inteligentów nie tylko ukraińskiej prowincji, ale i europejskich stolic i obcując razem ze swoją mamą z bardzo znanymi rodzinami wybrała sobie na męża syna prowincjonalnego kupca. Przyczyna kryje się w tym, co często zdarza się w wielu rodzinach, że dzieci, które wyrastają nie są zainteresowane i nie dążą do tego, czym zajmują się rodzice, a ich ciągnie do zupełnie innego świata, świata sztuki i wzniosłych ideałów. Ich nie interesuje codzienna, ciężka praca kupca czy rzemieślnika. Oni chcą tworzyć i kształtować coś nowego i nieznanego. Nigdy nie widziałem dziadka żywego, ale widziałem trochę zachowanych jego fotografii. Był na nich przystojny, elegancko ubrany, piękny mężczyzna z mądrym i inteligentnym uśmiechem. Nigdy nie myślałem, że w naszej rodzinie mogą być tacy piękni mężczyźni. Wyglądał wprost jak bohater jakiegoś amerykańskiego filmu. Ale co najbardziej rzucało się w oczy to jego ręce. Szczupłe z długimi  palcami. Takie dłonie mają tylko muzycy i malarze. Na wszelkich fotografiach, które przetrwały w licznych życiowych perypetiach mojej babci, te ręce żyły jakimś swoim pełnym ruchu życiem. I miłość do sztuki stała się jego drugą, prawdziwą naturą. Oczywiście, posiadał on porządne jak na tamte czasy wykształcenie, znał języki, był dobrym matematykiem lubił nauki ścisłe. Jako synowi kupca nie obca mu też była księgowość finansowa. No jego hobby i wielkim marzeniem było malarstwo i rzeźba. Próbował swoich sił nie tylko jak malarz rzeźbiarz, ale i kolekcjoner.

Moja babcia i dziadek pobrali się jeszcze przed wybuchem pierwszej wojny światowej, w ten cichy spokojny czas, podobny do późnej jesieni, która ostatni raz ogrzewa ziemię przed początkiem okropnej zimowej zawieruchy. Mieszkali oni w domu mojej prababci w samym centrum miasta. To małe miasteczko w centralnej części miało wygląd prawie europejski. Centralny plac, główne ulice i niektóre boczne, na których stały bogate wille, były wyłożone kostką. Naprzeciw babcinego domu znajdowała się wspaniały pod względem architektonicznym budynek – hotel Sawa. Wzdłuż centralnej ulicy mieściły się teatr, gimnazjum, stary pałac z czasów Katarzyny, cerkwie, kościół. Boczne ulice biegły w stronę rzeki i pól. Domy na nich stopniowo z bogatych ceglanych piętrowych i parterowych zamieniały się w nieduże gliniane lepianki, a na samym skraju stały wiejskie chaty. Prawie wszystkie domy biedne czy bogate otoczone były cichymi ogrodami pełnymi warzyw i kwiatów. W domu mojej babci często zbierali się goście, wśród których byli znani ukraińscy pisarze oraz inni utalentowani  ludzie miasta. Niedaleko domu babci w cieniu starego wiśniowego sadu znajdował się dom, w którym zakwaterowany był dowodzący korpusem carskiej armii generał Brusiłow. Po śmierci żony, mieszkał on tam wraz ze swoim nastoletnim synem. Prababcia chorobliwie rozczulała się nad losem dzieci z niepełnych rodzin, często, więc zapraszała generała z synem w gości. To na filiżankę herbaty to na to na dziecięce święta, które organizowała na Boże Narodzenie, to korzystając z innych okazji, aby otoczyć ich ciepłem rodzinnego ogniska. Moja młoda babcia amatorka konnych przejażdżek, często wyjeżdżała wraz z generałem i jego synem na długie wycieczki przez otaczające miasto pola do posiadłości znanego moskiewskiego profesora medycyny, gdzie razem odpoczywali w cieniu starych усадебных lip i wracali z powrotem. Generał był bardzo wykształconym człowiekiem i godzinami mógł rozmawiać z moim dziadkiem o malarstwie i muzyce.

Zadziwiającym jest fakt, że niemal w tym samym czasie, z różnicą zaledwie kilku lat moja rodzina podtrzymywała przyjacielskie stosunki z jeszcze jednym człowiekiem sztuki zamieszkującym w dalekim Krakowie i obu tym samotnym na ten moment osobom próbowała dać trochę ciepła. W późniejszym czasie ci dwaj ludzie zetknęli się ze sobą w ciężkich walkach w Galicji, a ich imiona stały się nierozłączne nie tylko z historią naszej rodziny, ale i historii wojska. Koniec końców nie ma historii polskiej, rosyjskiej czy jakiejkolwiek innej, a jest historia ludzkich losów, która w najbardziej niespodziewany sposób łączy ludzi w ich dążeniach, przypadkowych czynach i dokonaniach.

Dlatego, aby zabezpieczyć byt rodziny mój dziadek zmuszony został do zarzucenia na jakiś czas swoich artystycznych zainteresowań i zajęcia się pracą, która przynosiłaby wystarczający dochód. Dziadek założył firmę, która zajmowała się hurtową sprzedażą zboża i trzeba przyznać, że przy wzmożonej pomocy wszystkich pozostałych krewnych, interesy jej rozwijały się całkiem pomyślnie. Miała ona oddziały w Hamburgu, Krakowie, Wiedniu i Gdańsku.

Babcia z dziadkiem znaczną cześć czasu przed wybuchem II wojny światowej mieszkali w Niemczech i Polsce. Dziadek poświęcając dostateczną ilość czasu handlowi nie mógł też sobie odmówić zajmowania się swoją pasją, czyli malarstwem i rzeźbą. Dzięki dobrym kontaktom rodziny mojej babci ze znanymi rosyjskimi i europejskimi przedstawicielami sztuki, dziadek nawiązał znajomości z polskimi i niemieckimi malarzami. Często bywał w ich pracowniach, gdzie brał lekcje u profesorów akademickich oraz był znany jako mecenas i kolekcjoner. Na początku II wojny światowej posiadał on całkiem pokaźną kolekcję obrazów polskich malarzy. Dom mojej prababci, gdzie wisiały płótna znanych rosyjskich i zachodnich mistrzów, podobny był trochę do galerii. Babcia zawsze z goryczą wspominała ten dzień, kiedy w wyniku decyzji CK, grupa żołnierzy zrywała obrazy ze ścian i wrzucała je na wozy, które stały prze gankiem. Tego dnia ucierpiała także unikalna kolekcja mebli. Uzbrojeni żołnierze grabili i dewastowali dom. Później długa kawalkada brudnych chłopskich wozów ze skrzypem kół ruszyła główną ulicą miasta w stronę dworca.

A wzdłuż całej drogi stali ludzie з i w milczeniu patrzyli na obrazy. Wielu z tych ludzi nigdy nie było w muzeum, większość z nich to robotnicy i drobni włościanie, którzy pierwszy i ostatni raz w swoim życiu widzieli prawdziwe dzieła sztuki. Sztuka wstrzymała wielki bezładny rewolucyjny tłum.  Wszyscy milczeli. Stukały koła wozów na bruku, spadały płatki mokrego śniegu, a dzieła wielkich mistrzów w podwodach powoli zmierzały obok zastygłego tłumu rewolucjonistów wprost do piwnic CK. Po tym jak miasto zostało zajęte przez bolszewicką armię zaczęło się masowe wywłaszczenie z dóbr należących do miejscowych mieszkańców. Cześć unikalnych mebli i kolekcji starych książek udało się babci schować za miastem u znajomych chłopów w piwnicach gospodarstw. Cudem one przetrwały do 60-tych lat ubiegłego stulecia. Ale większa część dzieł malarstwa, biblioteka z książkami siedemnastego i osiemnastego wieku, meble znanych europejskich mistrzów rozgrabili rewolucyjni żołnierze, przysłani przez miejscowych czelistów.

Wiele lat później, po tych wszystkich strasznych wydarzeniach i wojnach, babcia próbowała zaszczepić we mnie miłość do mistrzów malarstwa przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Niestety już na reprodukcje, a nie na oryginały mogłem godzinami patrzeć na sceny z sielskiego życia i widoki przedstawione przez polskich malarzy. Zachwycały mnie drewniane rzeźby krakowskich kościołów. Do tej pory podziwiam każdą linię rzeźb Witta Stwosza. Pod wpływem zobaczonych reprodukcji, rzeźb polskich kościołów, a także rosyjskiego malarza Riericha sam zacząłem wycinać w drewnie.

Kiedy moja babcia i dziadek byli jeszcze młodzi i czasami wyjeżdżali w sprawach firmowych do Krakowa, oni także znajdowali się pod wpływem atmosfery tej stolicy polskiej sztuki. Dziadek nie tylko kupował obrazy młodych malarzy, które podobały mu się, ale sam też próbował rysować. Dzięki listowi polecającemu jednego ze znanych rosyjskich malarzy, dziadek zapoznał się z wykładowcami akademii sztuki. Często bywał w pracowni Wyczółkowskiego i brał u niego lekcje malarstwa. Zapoznał się z jego uczniami. Oczywiście dla tego środowiska pozostał on bogatym kolekcjonerem i w pewnym sensie – malarzem – dyletantem, nieobciążonym na stałe twórczym poszukiwaniem. Jednakże jego  humor i nienaganne maniery pozwoliły mu zyskać przychylność tego środowiska i z licznymi wykładowcami i studentami łączyły go przyjacielskie więzy. Według słów babci, dziadek zawsze starał się wspierać początkujących malarzy, kiedy trzeba było pomagał pieniędzmi, uczestniczył w rozwiązywaniu życiowych problemów.

W tych czasach w pracowniach akademii poznał on młodego studenta Edwarda Rydza. Babcia opowiadała, że Edward z powodu dramatów rodzinnych i straty bliskich był osobą dość samotną, trochę zamkniętą, ale bardzo uporczywie pracowitą. Dziadek z Edwardem kontaktowali się często, teraz już trudno wspomnieć wszystkie szczegóły ich przyjacielskich spotkań. Wiadomo, że Edward bywał w krakowskim mieszkaniu dziadka, gdzie podczas obiadów  często rozmawiali o sztuce i o polityce. Dziadek interesował się socjalistycznymi myślami i chociaż nie należał do partyjnych organizacji, to czasami brał udział w dyskusjach emigracyjnych kół rosyjskich socjaldemokratów. Konsekwencją tego, czego babcia nie lubiła ze zrozumiałych przyczyn wspominać była znajomość z Leninem, która rozpoczęła się właśnie na jednym z takich spotkań z rosyjskimi socjalistami, w okolicach Zakopanego, jeszcze przed rozpoczęciem wojny. Znajomość ze studentem krakowskiej akademii sztuki pewnego razu podczas wojny obywatelskiej uratowała mojemu dziadkowi życie, a później stała się jedną z przyczyn jego zagłady w syberyjskim obozie.

Starego życia pełnego pasji do sztuki, podróży w celach handlowych do europejskich stolic, rozkoszowania się wdziękami ukraińskiej prowincji nadszedł kres. Rozpoczęła się pierwsza wojna światowa, a później rewolucja i cały ten zamęt, który nazwano wojną obywatelską.

Okres rewolucji oraz wydarzenia na Ukrainie, lat 1918-1920 należały do najkrwawszych i najtragiczniejszych, jakie miały miejsce na terytorium byłego rosyjskiego imperium carskiego. Cała okropność cywilnej wojny, dręczenie ludności, ciągła zmiana władzy, armia białych, czerwonych, zagraniczni okupanci, różnego rodzaju bandy i nacjonalistyczne formacje wojskowe, bandy Machno, wojska Hetmana i Centralnej Rady, zwaliły się na niegdyś pełne prowincjonalnej idylli ukraińskie miasteczka i wsie.

Grabienie włościan, pogromy Żydów, zajmowanie wszelkich wartościowych rzeczy, u co bardziej dostatnich obywateli, było normalnym zachowaniem każdej uzbrojonej grupy, wkraczającej na dany moment do kolejnej miejscowości. Ukraina zalewała się krwią, z rąk nielegalnie uzbrojonego tłumu, okupantów i zwyczajnych bandytów. Rewolucja przechodziła przez każde miasto, każdy dom, każdą rodzinę.

Młodszy brat mojej babci wstąpił do armii czerwonej i walczył w konnej armii Budiennego. Brał udział w walkach na Ukrainie i w marszu Tuchaczewskiego na Polskę. W czasie walk pod Warszawą dostał się do polskiej niewoli. Po powrocie z niewoli nie został on zesłany na Syberię ( praktyka zsyłania żołnierzy, którzy dostali się do burżuazyjnej niewoli zaczęła być stosowana nieco później), lecz przebaczono mu. Przy boku nowej władzy udało mu się jeszcze zrobić karierę. Jakimś chytrym sposobem załatwił sobie dokumenty na proletariackie pochodzenie i pracował jako wysoki urzędnik w rządzie Stalina, przez długie lata nie podtrzymywał kontaktów ze swoimi krewnymi.

W przerażające lata rewolucji i wojen babcia wraz z rodziną została w pustej, zimnej willi, gdzie czekała na swoją kolej w groźnym wirze ludzkiej historii.

Miasteczko, w którym ukrywała się moja rodzina, zostało na krótki czas stolicą Głównego Atamana ukraińskiego nacjonalistycznego wojska – Siemiona Petlury. W 1920r. zawarł on sojusz z Polską i przy pomocy polskiego wojska urzeczywistniał próbę stworzenia ukraińskiej republiki. Niestety polskie wojska wkraczające na Ukrainę niewiele różniły się w swoich działaniach od rozbójniczego zachowania oddziałów petlurowców. One także brały udział w konfiskatach i rabunkach włościan oraz w Żydowskich pogromach. Surowymi metodami przywracano prawa polskich ziemian, zdarzały się wypadki masowych egzekucji cywilnej ludności. Wystąpienia Ukraińców przeciw okupantom tępiono okrutnymi metodami. Były przypadki wieszania buntujących się włościan. Stara wrogość z masowymi mordami Polaków w Galicji, odżyła między dwoma narodami i zasada oko za oko jeszcze pokarze swoją twarz w następnych latach wojny i ludzkiej tragedii.

Była wiosna 1920 roku, kwitły jabłonie i wiśnie a ich aromat roznosił się po wymarłych ulicach miasta. Tylko pojedyncze grupy uzbrojonych oddziałów z trzaskiem taczanok i rozlegającymi się pojedynczymi strzałami przemieszczały się po centralnej ulicy. Ludzie chowali się przed uzbrojonymi petlurowcami za zamkniętymi drzwiami i okiennicami. Sklepy  nie pracowały. W sąsiadującym hotelu Sawa mieściła siedziba głównego atamana. Czasami dochodziły stamtąd krzyki i szum skaczących  kawalerzystów.

Polskiej okupacyjnej administracji w samym mieście nie było, co dawało większe możliwości działania różnym bandom słabo nadzorowanym przez atamana. Nie pracował wodociąg, trzeba było czasami wychodzić z domu, aby zdobyć nieco jedzenia w zamian za jakiś domowy sprzęt.

Tego dnia, usłyszawszy, że dokoła jest dość cicho i istnieje prawdopodobieństwo nie zetknięcia się z rabusiami, dziadek z babcią zdecydowali się wyjść na ulicę. Wyszedłszy przez główne drzwi willi, udali się w stronę placu centralnego, naprzeciwko hotelu. Początkowo było spokojnie, tylko przed wejściem do hotelu Sawa przechadzała się straż w mundurach ukraińskiej armii. Nagle rozległy się krzyki i obelgi, Az sąsiedniej posesji wyszli uzbrojeni ludzie, którzy ciągnęli za sobą staruszka. Niosły się pijane i wzburzone okrzyki – Gdzie twój kaszkiet i szabla? Ciągnij moskala! Głowa staruszka była rozbita i we krwi, on sam chwiał się i co trochę wzburzając jeszcze większe okrzyki swoich prześladowców padał na bruk. Tym staruszkiem był policjant Kustecki.

Trudno powiedzieć, co wtedy podkusiło moją babcię, aby rzucić się do ratowania staruszka. W tych strasznych latach życie człowieka niewiele było warte, każdy troszczył się o siebie, aby przeżyć i takie zachowanie nie często się zdarzało. Możliwe, że jakieś wspomnienie z dzieciństwa, zapamiętany obraz osobliwego policjanta będącego postrachem w dzieciństwie, zmusił ją, aby rzucić się i błagać uzbrojonych bandytów o życie tego zakrwawionego i zmęczonego człowieka.

Dziadek rzucił się w ślad za babcią, żołnierze okrążyli ich i cała ta historia zapewne źle by się skończyła gdyby z powstającego zamieszania na głównej ulicy i wzburzonej grupy ludzi nie zatrzymał się jadący samochodem wraz z konwojem jeźdźców Główny ataman Petlura. Petlura zainteresowany krzykami przed swoją rezydencją, wysiadł z samochodu, a wraz z nim jadący wspólnie dowódca polskich wojsk. To był Rydz, który rozpoznał dziadka wśród uzbrojonych ludzi i podszedł do niego.

Nie znam szczegółów rozmowy, jaka miała miejsce między tymi absolutnie różnymi ludźmi, spotykającymi się w tej dramatycznej ulicznej sytuacji. Wiem tylko, że dzięki interwencji Rydza, wypuszczono wolno nie tylko mojego dziadka i babcię, ale i nieszczęśliwego policjanta. Petlura postawił jednak warunek. Z uwagi, iż urządzał on w żeńskim gimnazjum bal z okazji jego wejścia do wolnej Ukrainy, zaprosił babcię wraz z małżonkiem jako przedstawicieli inteligencji jego stolicy. Przyjęcie zaproszenia było warunkiem uwolnienia.

Babcia wielokrotnie mi później opowiadała jak wybierała się na bal do Petlury. Nie pójść nie mogła, ponieważ dali z dziadkiem słowo i złamanie go mogło zakończyć się śmiercią. Z drugiej strony sama postać Petlury wiązała się dla niej z pogromami i masowymi mordami. Nie była też przekonana, że będą mogli wrócić do domu, po spotkaniu z tym kręgiem ludzi. Tym nie mniej, drżąc ze strachu udała się wraz z mężem na bal, na którym kilkakrotnie tańczyła z głównym atamanem.

Po tych wydarzeniach Rydza dziadek widział jeszcze tylko jeden raz i nie wiadomo, o czym rozmawiali. Za jakiś czas wzdłuż centralnej ulicy przejechały furmanki z eleganckimi (słowa mojej babci) polskimi żołnierzami, którzy na zawsze opuszczali Ukrainę.

Potok cofającej się polskiej armii ciągnął się przez kilka dni. Odszedł na zachód i Petlura. Do miasta weszli czerwoni. Rozpoczął się nowy okres rabunków i konfiskowania własności mieszkańców.

Po kilku dniach od wejścia czerwonych, do willi babci wtargnęli uzbrojeni czekiści i wynieśli prawie wszystko, co się dało, nie wyłączając mebli i naczyń. Zwarzywszy na unikalne przedmioty, jakie znajdowały się w domu – zdarzenie to zapamiętało całe miasto. Do domu wprowadzili się żołnierze, zostawiwszy rodzinie babci tylko mały pokój na strychu. Przez znajomego, syna znanego ukraińskiego pisarza będącego bolszewickim funkcjonariuszem, dotarła dotarła wiadomość o tym, że została wydana decyzja o aresztowaniu całej naszej rodziny. Trzeba było uciekać, po kryjomu dziadek z babcią zabrawszy dzieci, wsiedli do pociągu i wyjechali do dalekiej Moskwy. Wynajęli oni mały pokoik w robotniczym okręgu na ulicy Pocztowej. Dziadek zdążył przepracować kilka miesięcy póki po niego nie przyszli. I tak babcia z dziadkiem rozstali się na zawsze.

Po wielu latach babcia dowiedziała się, że został on zastrzelony przez wartowników, w dalekim kołymskim obozie za próbę ucieczki. Czy tak faktycznie było i czy rzeczywiście była to próba ucieczki nie wiadomo.

Rodzinę wroga narodu wtedy zwykle aresztowano, w ślad za głową rodziny. Żony zabierano do obozów a małe dzieci do domów dziecka. Jedyną metodą uchronienia się przed aresztowaniem było stałe zmienianie miejsca zamieszkania. Biurokratyczna maszyna organów pracowała powoli i czasami na jakiś czas ratowało to ludzi przed prześladowaniami.

Zaczęły się, więc dla babci ciężkie lata wędrówek do różnych miejsc całej Rosji. Z dwójką małych dzieci na rękach, ciężko fizycznie pracując w zakładach i fabrykach pod warunkiem, że udało się jej tam dostać pracę przemieszczała się z jednego miejsca do drugiego. Na początku wojny babcia znalazła się w Krymie. Młodszy syn źle znosił warunki tułaczego życia i zachorował na gruźlicę. Babcia oddała go do szpitala, a sama poszła do pracy do tkackiej spółdzielni, gdzie robiła gobeliny.

W początku wojny Niemcy dotarli do Krymu. Wojsko i ludność cywilna znalazła się okrążona pierścieniem. Droga ucieczki lądem została odcięta. W powietrzu przelatywały niemieckie samoloty ostrzeliwujące kolumny uchodźców. Niekończący się potok mieszkańców złożony z dorosłych, staruszków i dzieci przesuwał się stepowymi drogami w stronę Feodosji i Kerczi, w nadziei dostania się na parowiec, odpływający w stronę Noworosyjska. Dostanie się na parowce było niestety praktycznie niemożliwe, na nich pod stałym obstrzałem niemieckiego lotnictwa odpływały po ciężkich walkach ostatnie części rozbitych wojsk.

I wtedy moja babcia, dla ratowania dzieci dokonała coś takiego, co na zawsze swoją macierzyńską siłą wstrząsnęło świadomością widzących ją ludzi. Na małej rybackiej łódce przepłynęła ona morze czarne w miejscu cieśniny kerczeńskiej. Nocą podczas stałych nalotów niemieckiego lotnictwa i wybuchów bomb, obok płonących statków i rozlegających się wołań o pomoc, przedzierała się pomiędzy czarnymi falami. Ona nigdy wcześniej nie pływała po morzu nawet na parowcu, a co dopiero łódką. Mimo to starczyło jej sił, aby wiosłować, uspokajać przerażone dzieci, pokonać prąd i przepłynąć cieśninę docierając do drugiego brzegu. Tylko siła macierzyńskiej miłości zdolna była do dokonania tego.

Obraz płynącej nocą, obok huku eksplodujących bomb, w maleńkiej łódce przez morze kobiety z dwoma młodymi chłopcami, ratującej rodzinę – to jest osnowa mojej historii, zapewne i polskiej, jeżeli przypomnieć sobie o polskich prawnuczkach tej kobiety i rosyjskiej i po prostu ludzkiej historii matki walczącej o życie.


Wojna

Kiedy zaczęła się II wojna mój ojciec miał zaledwie piętnaście lat. Po długiej tułaczce po Rosji od Ukrainy, przez Moskwę, Krym, cieśninę kerczeńską przez całe Powolze, moja babcia dotarła z dwojgiem dzieci do Uralu, gdzie z wielkim trudem na głuchej wsi pod Czelabińskiem znalazła do zamieszkania małą chatę z klepiskiem i pracę . Po jakimś czasie mojego ojca zabrano do szkoły lotniczej, którą on zakończył w 1943 roku i w wieku osiemnastu lat został jednym z najmłodszych pilotów sterujących myśliwcem. On walczył w składzie szwadronu czarnomorskiej floty, lotnictwa morskiego. Był kilkakrotnie ranny i po zakończeniu wojny z powodu złego stanu zdrowia, został zwolniony z armii i odesłany do rezerwy. Rozpoczął szukać swojego miejsca w nowym powojennym życiu. Ojciec ukończył Pedagogiczny Instytut i został nauczycielem fizyki. Ten przypadkowy wybór niespodziewanie zbiegł się z jego życiowym powołaniem i wraz z upływem czasu stał się jednym z najwybitniejszych profesorów-fizyków kraju.

Początek historii, którą, chcę opowiedzieć zbiegł się z pierwszymi powojennymi latami, kiedy mojego ojca po zakończeniu instytutu wysłano do pracy w niedużej szkole w jednym z miasteczek zachodniej Ukrainy.

Miasteczko było nieduże, zamieszkiwane przez polską ludność i z panującymi polskimi obyczajami. Ojcu, po szalonych czasach wojskowych i latach tułaczek przez niegościnne miejsca sterroryzowanej Rosji, życie w zachodniej prowincji, gdzie każdego ranka przechodnie witali go zwracając się do niego „ pan nauczyciel”, wydawało się niezwykłe. Przydzielono mu w miasteczku nieduży, wiejski domek z jednym pokojem i kuchnią, gdzie przeżył on prawie pięć lat do póki w jego życiu nie pojawiła się moja mama i ja. Czasy były niespokojne dookoła  miast i wsi, po lasach ukrywały się nacjonalistyczne grupy Bendery. Czasami wpadali oni do miejscowości, ostrzeliwali transport, zabijali komunistów i działaczy.

W miasteczku zamieszkiwały trzy osoby przysłane z centrum, z Moskwy. Byli to – mój ojciec, nauczyciel i faktyczny organizator szkoły w miasteczku oraz w kilku sąsiednich wsiach, naczelnik milicji i partyjny sekretarz. Zaraz po przyjeździe ojca wezwano ojca na milicję i wręczono mu pistolet. W związku z tym, że napady banderowców miały miejsce nocą, a na niego jako rosyjskiego nauczyciela zapewne coś może być zorganizowane, powinien on spać z nabitym pistoletem pod poduszką i na wypadek napadu bronić się. Napady leśnych rozbójników na milicję odbywały się regularnie, na komitet partyjny też, ale „ pana nauczyciela”, nikt nie niepokoił nocą i za miesiąc ojciec zwrócił pistolet. Myślę, że przyczyna nie organizowania na ojca napadów związana była z jego przejawiającym się talentem pedagogicznym. Ojciec zawsze uważał, i ja przywołuję jego poglądy w celu objaśnienia dalszych wydarzeń tej historii, że nauczyciel powinien nie tylko uczyć jakiejś dyscypliny, ale i wychowywać młodych ludzi. Ale jak? – tu ojciec posiadał swoją ideę, dzięki której zyskał on sławę pedagoga. Wychodził on z założenia, że młodzi ludzie, posiadający młode niczym nie zabite umysły, mogą myśleć jak geniusze i należy postępować z nimi jak z osobami rozumiejącymi geniuszy. Opracował on swój system nauczania matematyki i fizyki, i według niego a nie zwykłych szkolnych programów uczył dzieci, które w ten sposób mogły poznać i zrozumieć aktualne tajniki nauki. Jego uczniowie rozumieli teorię Einsteina, rozwiązywali zadania Fejmana i przygotowywali się do lekcji z książek Landau. Ale to jeszcze nie wszystko. Obowiązkiem nauczyciela jest pomagać dziecku w rozwiązywaniu wszystkich jego życiowych problemów, posługiwać się zaufaniem. Ojciec na tyle starał się pomóc dobrą radą lub wsparciem, że jego otwartość z czasem udzielała się dorosłym i o ile pamiętam niezależnie od tego gdzie się z nim nie znajdowaliśmy, na spacerze, czy w jakimś publicznym miejscu, zawsze otaczały go dzieci lub dorośli, którzy prosili o poradę w konkretnej sytuacji. Dlatego on nie tylko uczył dzieci, ale i bronił dorosłych.

W latach tych w dalszym ciągu kontynuowano najlepsze tradycje rewolucyjnych lat i władza u ludności coś zbierała (odbierała). Już nie pamiętam co,  no ojciec starając się zawsze być uczciwym wobec swoich uczniów, stale walczył z miejscowymi urzędnikami o zwolnienie z tego obowiązku rodzin swoich podopiecznych. On wiele ryzykował, ponieważ wydarzenia te miały miejsce w momencie ostatnich lat surowych stalinowskich represji. I z tego powodu w partyjnym komitecie jemu wielokrotnie grożono aresztem.

Byłem jeszcze małym dzieckiem, ale dobrze pamiętam czas, kiedy po śmierci Stalina zaczęli wracać ludzie z obozów. Kołyma, Magadan, Sołowki. Te słowa zaczęto wymawiać coraz częściej. Niespodziewanie, как приведения, wyczerpani, w wypłowiałych kufajkach, ze sklejkowymi walizkami, wracali mężowie, ojcowie, czasami matki, o istnieniu, których zapomnieli nie tylko znajomi, ale nawet najbliżsi ludzie przestali uważać ich za żywych. Pamiętam jak niespodziewanie powrócił mąż naszej nauczycielki, która całe życie przeżyła samotnie i zawsze wyglądała na nieszczęśliwą, chorą i starą kobietę. I nagle jak z drugiego świata, jako zgarbiony chudy inwalida wrócił do niej człowiek, z którym rozstała się ponad dziesięć lat temu. Następnego dnia nauczycielka wyszła ze swoim mężem na spacer, w białej przedwojennej sukience, szczęśliwa i odmłodzona prawie o te same dziesięć lat. On siwy, bezzębny, w garniturze, który wisiał na nim jak worek i tylko podkreślał jego chudość. Przechodnie zatrzymywali się i witali z tą dziwną parą. A para szła jak zaczarowana z błądzącym zwariowanym uśmiechem i łzami w oczach.

Właśnie w tym czasie w drugiej połowie lat 50-tych, pojawił się w naszej rodzinie pan Piotr, człowiek, który stał się dla nas bliskim krewnym, a potem zniknął na zawsze.

Ojciec jako nauczycielowi często przychodziło bywać we wsiach całego okręgu, gdzie pomagał wiejskim nauczycielom rozwiązywać różne szkolne i życiowe problemy. Wsie były rozrzucone daleko jedna od drugiej pośród stepów i rzadkich lasów. Zimą, podczas obfitych opadów śniegu, bardzo trudno było przejechać starą szkolną półtoratonową ciężarówką i ojciec czasami wyjeżdżał zaprzężonymi w konie saniami. Wtedy prawie nie było rejsowego transportu i chłopi ze wsi chodzili do miasta pieszo. Czasami to im mogło zajmować cały dzień. Ojciec często zatrzymywał się, zwłaszcza zimą i podwoził samotnych wędrowników. Tej śnieżnej zimy ojciec znalazł na drodze i przywiózł do domu dziwnego, prawie bez świadomości zamarzającego człowieka. W кирзовых butach, w ciemnej kufajce, bez czapki, prawie cały zasypany śniegiem leżał w zaspie przy polnej drodze. Prawie niczego nie mówił, jakby nie rozumiał, co się z nim dzieje, był bardzo słaby i miał odmrożone części ciała. Było już późno. Matka przy świetle lampy naftowej sprawdzała uczniowskie zeszyty ( moja mama też była nauczycielką), kiedy ojciec wszedł do domu niosąc na rękach, tak jak się nosi dzieci, długiego, ale bardzo chudego i dlatego całkiem lekkiego człowieka. Rozpoczęła się zwykła dla takich sytuacji krzątanina. Matka zaczęła nacierać spirytusem odmrożone miejsca, a ojciec nie patrząc na noc pobiegł po znajomego doktora. Po kilku dniach pojawiły się próby przewiezienia nieznajomego do szpitala, ale z powodu jakichś biurokratycznych problemów, pozostał on u nas w domu i mama z babcią sobie znanymi sposobami w zgodzie z zaleceniami lekarza same pielęgnowały go. Stopniowo odmrożone miejsca zaczynały się goić, a dobre zwykłe jedzenie sprzyjało przywróceniu sił nieznajomego. Zaczął on podnosić się z łóżka i robić pierwsze kroki po pokoju. Był bardzo słaby, ale mógł już się samodzielnie poruszać. No on milczał, długie, długie miesiące milczał. Na jego twarzy nigdy nie było żadnych emocji, radości, cierpień, przeżyć, jego ciało żyło, ale jego dusza była zamknięta, jego oczy były puste i zimne jak lód albo szkło.  On mieszkał w naszej rodzinie, zasiadał razem z nami za stołem do obiadu, był podczas rodzinnych rozmów, wszyscy próbowali jakoś rozmawiać z nim,  Ojciec zawsze wieczorem, po pracy opowiadał mu o miejskich i szkolnych wydarzeniach, no on milczał. I tylko powoli, powoli prawie po upływie roku, człowiek ten, jak zwierze zamarznięte w wiecznej kamiennej zmarzlinie, zaczął odtajać i wracać do życia. Może ciepło cudzej rodziny i jej codzienne troski w jakiś sposób zahamowały i spowodowały cofnięcie na drugi plan jego wewnętrznych bólów. Stopniowo zaczął on mówić. Wieczorami często wraz z ojcem przy blasku ognia z wiejskiego pieca, oni siedzieli do późna nocy i nieznajomy bardzo powoli, wydobywając z siebie z bólem każde słowo, stopniowo opowiadał ojcu swoją historię.

Pan Piotr ( Piotr Leontjewicz, tak my później do niego zwracaliśmy, ponieważ jego ojciec miał na imię Leon) był polskim oficerem, który w 1939r. dostał się do niewoli Armii Czerwonej w gdzieś w okolicach Białegostoku we wschodniej Polsce. Wywodził się on z inteligenckiej, dość zamożnej rodziny z centralnej części Polski. Wykształcenie otrzymał w Anglii. Ukończył Uniwersytet w Cambridge. Był filologiem, specjalistą językoznawstwa, posiadał naukowy stopień doktora habilitowanego. Przed wojną wrócił do Polski i ożenił się. Miał dwoje dzieci, dwie dziewczynki. Skończył kurs oficerski i od pierwszych dni wojny brał udział w bitwach gdzieś pod Gdańskiem. Jego żona i dwie córeczki zginęły na samym początku wojny w czasie bombardowania.

Trafiwszy do niewoli, przez pewien czas przetrzymywany był w obozie na Białorusi. Potem razem z innymi jeńcami, polskimi oficerami został zesłany na Syberię. Niestety nie zachowała się w mojej pamięci żadna informacja o jego życiu wśród syberyjskich zesłańców. Wiem tylko, co on przeżył w okresie ostatnich kilku lat. W jakiś sposób wystąpił przeciwko miejscowej czekistowskiej władzy. Nie wiem konkretnie jak wyglądała jego akcja przeciw bezprawnemu traktowaniu polskich jeńców wojennych, wiem tylko ze słów ojca, że był to niestandardowy wypadek w tym bezlitosnym nieludzkim miejscu. Po tym pan Piotr został ciężko pobity i zesłany na katorgę do Kołymy. W Kołymie w jednym z najcięższych obozów przebył prawie dwadzieścia lat. Cudem został żywym, ponieważ na północy w tundrze, w kopalniach rudy przeżywały tylko jednostki.

W końcu lat pięćdziesiątych diabelska maszyna śmierci zaczęła powoli wypuszczać swoje zamęczone ofiary. Wyrzucała ona „dochadjagów”, tak w obozowym żargonie nazywano człowieka, dochodzącego do ostatniego stadium wyczerpania, chorego i praktycznie nie zdolnego do wykonywania żadnej fizycznej pracy. Pan Piotr udał się z Syberii w powrotną drogę. Ponieważ w Polsce nikt z jego bliskich nie przeżył, a na terenie zachodniej Ukrainy przed wojną mieszkali jego krewni, to jemu wydano dokumenty przejazdowe do zachodniej Ukrainy. Ubrany w obozowy waciak, z małą walizeczką  długo jechał pociągami z licznymi przesiadkami przez całą Rosję, póki nie dotarł do Ukrainy. Długo błądził po wiejskich drogach, idąc ze wsi do wsi w poszukiwaniu krewnych, kiedyś przed wojną mieszkających na przedmieściach naszego miasteczka, dopóki siły całkiem nie opuściły go.  W tą zimową noc tyko przypadek uratował go przed pewną śmiercią przy drodze. Po jego wysokiej figurze można było tylko domyślać się o dziarskiej oficerskiej przeszłości, ale słaby kołyszący się chód, drżenie rąk, wygasłe spojrzenie świadczyły o jego ciężkim psychicznym stanie, a jego pełne oderwanie od rzeczywistości o braku chęci do życia. Wszelkie próby mojego ojca, przywrócenia pana Piotra do życia, przy pomocy rozmów, wykonywania wspólnie jakichś prac, zabaw z dziećmi kończyły się niepowodzeniem. Lekarze radzili odesłać pana Piotra do szpitala psychiatrycznego. Ojciec sprzeciwiał się temu. I oto nastąpił dzień, kiedy ojciec czysto intuicyjnie wykonał następny ważny krok – on zaprowadził pana Piotra do szkoły. Przyprowadził na swoja lekcję, przedstawił zdumionym niezwykłym wyglądem odwiedzającego, dzieciom i powiedział, że od tego dnia Piotr Leontjewicz będzie ich nauczycielem języka angielskiego. Ja myślę, że w tym momencie pan Piotr był nie mniej oszołomiony niż jego przyszli słuchacze. Na niego patrzyła dziesiątka, pełnych ciekawości dziecięcych oczu. On stanął, początkowo niepewnie, a później coraz bardziej interesująco nieskazitelnym angielskim z londyńskim akcentem opowiadał dzieciom o Londynie, Szekspirze, mgle, Big Benie.

Powinienem też powiedzieć, że ojciec podjął decyzję o mianowaniu pana Piotra szkolnym nauczycielem samowolnie, a sam proces załatwiania formalności kosztowały go dostatecznie dużo czasu, nerwów i wszelkich nieprzyjemności. Komitety partyjne i карательные organy z dużą uwagą przyglądały się temu, kto i jak uczy młode pokolenie radzieckich ludzi, przyszłych budowniczych komunizmu. W swoim czasie mojego ojca, боевого pilota, bohatera wojny, odznaczonego wyższymi bojowymi orderami nie chciano przyjąć do pedagogicznego instytutu za to, że był on synem wroga narodu. A co dopiero mówić o pozwoleniu na pracę w radzieckiej szkole panu Piotrowi, oficerowi wroga, byłemu więźniowi, absolwentowi burżuazyjnej szkolnej placówki. Takich nie brano nawet do pracy jako dozorca. Formalnie wyższe wykształcenie zdobyte w Cambridge w ogóle nie mogło być brane pod uwagę, do pracy nauczyciela w radzieckiej szkole trzeba było posiadać dyplom radzieckiego pedagogicznego instytutu. Można sobie, więc tylko wyobrazić ile czasu, sił i uporu kosztowało mojego ojca przejście przez masę urzędów, prosząc i udowadniając, czasami słysząc groźby pod swoim adresem, aby w końcu otrzymać decyzję rejonowego oddziału do spraw wykształcenia o przyjęciu do pracy w szkole pana Piotra.

I tak pan Piotr został nauczycielem. Wprawdzie po lekcjach pozostawał tym samym nieszczęśliwym i przygnębionym człowiekiem, ale w szkole podczas lekcji jego oczy zaczynały święcić ogniem tamtej dalekiej, zapomnianej i szczęśliwej młodości. Kiedy zawsze na lekcjach bardzo emocjonalnie o czymś opowiadał, jego siwe włosy rozlatywały się na wszystkie strony, a wskazówka jak pałeczka dyrygenta latała nad głową. Mój ojciec, aż na wszelki wypadek później zabrał mu ją, tłumacząc swój czyn tym, że do lekcji języka angielskiego nie jest mu potrzebna. Po jakimś czasie ojciec dogadał się z władzami żeby nowemu nauczycielowi dano mieszkanie i tak pan Piotr wprowadził się do małego domku po sąsiedzku z nami. Pamiętam jak wszyscy razem urządzaliśmy ten dom i przenosili tam niektóre domowe sprzęty i naczynia. Stale później biegałem z domu do domu i obydwa te domy były mi jednakowo bliskie.

Nie można powiedzieć, że pan Piotr był wtedy szczęśliwy i do końca uwolnił się od ciężkich wspomnień. Przez cały czas, który go znałem on był pełen nie tyle strachu, co zobojętniającego nieszczęścia, które na zawsze ulokowało się w nim.

Potem w jego życiu pojawiła się kobieta. Ja już nie pamiętam gdzie i w jakich okolicznościach oni zapoznali się. Była ona od niego kilka lat młodsza, zawsze cicha, serdeczna i naprawdę go kochała. Było to widać w tym, z jaką czułością i troską zawsze odnosiła się do niego. Ale naprawdę on odnalazł szczęście, kiedy urodził im się syn, którego na część dziadka nazwali Leon.

Pan Piotr był szczęśliwy i całymi dniami nosił go na rękach. Cały swój czas poświęcał tylko jemu. Syn rósł, a pan Piotr chodził za nim krok w krok. Byłem dla Leona jak starszy brat i jak tylko podrósł zabierałem go zawsze ze sobą na dziecięce zabawy. A pan Piotr za naszym śladem. We wszystkim tym było coś nienormalnego, on nie mógł rozstać się z synem na minutę. Nigdy. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek Leon znajdował się gdziekolwiek bez swojego ojca. Nawet wtedy, gdy już podrósł i stał się całkowicie samodzielnym chłopcem. Wiem, że to bardzo ciążyło Leonowi i było przedmiotem kpin ze strony innych dzieci. Nawet mój ojciec próbował kilkakrotnie porozmawiać z nim na ten temat, ale pan Piotr był w tym temacie nie do przekonania. On powinien znajdować się zawsze przy synu. Ból po stracie pierwszych dzieci wyzywał strach o Leona.

Kiedy Leon miał dwanaście lat stało się nieszczęście. On zachorował na cukrzycę i zaczął ślepnąć. Lekarze robili wszystko, co mogli, ale stan Leona ciągle się pogarszał. Wszyscy to ciężko przeżywaliśmy, ale na pana Piotra strasznie było patrzeć. On cały pogrążał się w swoim smutku.

Już nie pamiętam, kto z nas zdobył informację o tym, że jedna z zachodnich klinik leczy tę chorobę. Wydaje mi się, że ojciec wyczytał to w jakiejś gazecie. I pamiętam jak na rodzinnej naradzie została podjęta decyzja, że trzeba jechać za granicę leczyć Leona. To były lata sześćdziesiąte. Kraj budował komunizm. Zagranica była za żelazną kurtyną gdzieś bardzo daleka i nie realna. Tych, którzy by chcieli wyjechać za granicę mogli wywalić z pracy, posądzić do więzienia albo odesłać na przymusowe psychiatryczne leczenie. I znowu ojcu przyszło wziąć na siebie walkę ze złożoną biurokratyczną procedurą, zalegalizowania wyjazdu za granicę rodziny pana Piotra. Był to długi, ryzykowny i nie łatwy proces. Pamiętam jak chcieli mojego ojca za pomoc wrogim elementom zwolnić z pracy, a babcia znowu szykowała się do robienia na zamówienie gobelinów. Ale oto nastąpił dzień wyjazdu. I my wszyscy rozstaliśmy się na zawsze. Wtedy nie wolno było ani pisać, ani otrzymywać listów z zagranicy i tak nasze więzi zostały zerwane na zawsze. Później wyjechaliśmy do Moskwy, zmieniły się wszystkie adresy. Nie wiem jak ułożyło się dalsze życie pana Piotra, no chcę wierzyć, że do dziś cieszy się on wraz z moim przyszywanym bratem Leonem dobrym zdrowiem i czuje, kiedy go wspominam.




  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Treść historyczna dotyczy losów inteligencji rosyjskiej w kontaktach z Polakami.
Wartość historyczna zyskała by wiele przez podanie nazw miejscowości w których autor dorastał jak również nazwisk i imion osób pojawiających się w tekście. Z rzadka pojawiające się rusycyzmy warto usunąć podczas redakcji książki. Interesujące wspomnienia byłyby właściwiej przyjęte przez czytelnika po dołączeniu poszerzonego zakończenia.
avatar
Jest to solidnie zapisany materiał historyczny, bardzo ciekawie ilustrujący powikłane i przenikające się wzajemnie losy ludzi z pogranicza Rosji, Ukrainy i Polski. Zasługiwałby na redakcyjne opracowanie i wydanie.Podzielam ponadto uwagi poprzedniego komentatora. Moim zdaniem, tekst, jakkolwiek interesujący, byłby bardziej łatwy do przyswojenia i analizy, gdyby został podzielony - może na 1-2 stronicowe odcinki? Pozdrawiam
avatar
Autentyk w każdej warstwie interpretacji, w każdej literze i w każdym rusycyzmie. Bezcenne spojrzenie na Polskę z perspektywy naszego "odwiecznego wroga" - Ruska. Lektura elementarna od kołyski po grób w każdej polskiej rodzinie.
avatar
Przepiękna opowieść i znakomite świadectwo czasów. Autorze, czy możesz się odezwać?
© 2010-2016 by Creative Media
×