Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2012-08-10 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2391 |
Dziś każdy może wpaść do marketu albo na halę targową i kupić sobie choćby i kilo żurawiny. Rozmaici producenci oferują przetwory z żurawin: powidła, wyborne do pieczeni, ale też ketchup żurawinowy, czy świetne soki tłoczone wprost z owoców. Ale w czasach, gdy w sklepach był tylko ocet, mało kto o żurawinie słyszał, a już o kupieniu jej w sklepie nie było mowy. Toteż chodziliśmy z rodzicami i z rodziną wujka i zbieraliśmy żurawiny sami. Inne też były same żurawiny: malutkie, cierpkawe owocki, drobniejsze i bledsze od dzisiejszych, sklepowych żurawin, pochodzących zwykle z Kanady. Robiło się z nich rozmaite przetwory, nawet oryginalne wino żurawinowe - ale hitem były żurawiny przechowywane w komórce na świeżo, w kamionkowym garnku, zalane tylko zimną wodą. Żurawina ma sporą zawartość benzoesanu sodu, co czyni ją owocem szczególnie trwałym. Te dzbany z tysiącami czerwonych kulek zalanych wodą, skryte w chłodzie komórki, na zawsze pozostały mi w pamięci. Były inne niż wszystko, ocierały się o niemożliwość i magię.
Ale najpierw trzeba było ich nazbierać - i to dopiero były wyprawy! Oczywiście żałowałem, że nie mam ze sobą mojej wędeczki, ale i tak przeżycie było niezwykłe. Jeździliśmy gdzieś w puszczańskie ostępy na granicy z NRD, gdzie były rozległe mokradła i trzęsawiska. Miejsca i żyłkę do zbierania żurawiny miał wspominany już tu dziadek kuzyna, sybirak z przedwojenną maturą - jeździł tam na skuterze ze swym synem, moim wujkiem, co sezon, a z czasem i my się do nich przyłączyliśmy. O niezwykłości tych wypraw przesądzało miejsce występowania żurawin - były to bagna, a właściwie trzęsawiska, tj. tereny pokryte zwartym korzuchem specyficznej roślinności, pod którym chlupotały resztki wody i półpłynnych osadów pozostałych po dawnym jeziorze. Pamiętam przede wszystkim mchy, dużo mchów - oraz drobną roślinność w rodzaju właśnie krzewinek żurawiny. Bardzo charakterystyczne było też tzw. bagno - aromatyczna roślinka, nieco choinkowata, nadająca się jako środek na mole. Pamiętam, że czasem ktoś to oferował na rynku - czyli i same żurawiny mogły się tam pojawiać. Był to, najogólniej mówiąc, inny świat - te kilka godzin spędzanych na żurawinach było jak wyprawa do jakiegoś bardzo dalekiego kraju, w rodzaju Ziemi Ognistej. Po każym mocniejszym tupnięciu po korzuchu szła fala, która jednak szybko ulegała stłumieniu; pod naszymi krokami podłoże wciąż skrzeczało, bulgotało i zapadało się, aż udzielało się nam jakieś dziwne poczucie niestałości świata, zagrożenia. Jak okiem sięgnąć - wszędzie tylko te mokradła!
Mistrzem w zbieraniu żurawiny był oczywiście dziadek, Syberia go tego nauczyła. Wiele jego syberyjskich opowieści dotyczyło właśnie sprytnego pozyskiwania pożywienia - drobnych owoców runa leśnego, małych, słodkawych cebulek rosnących głęboko pod ziemią, a nawet ryb wyciąganych cichcem z sieci pod nieobecność rybaków. Tamte lata walki o byt zaszczepiły w nim niebywałą wprost pazerność na wszystko, co można wydrzeć naturze w dużej ilości i za darmo. Zbierał te owoce jak maszyna, całymi litrami, nikt nie mógł nawet marzyć o zmierzeniu się z nim na tym polu, jak i zresztą na paru innych polach (ot, choćby w bajaniu i dziwnych opowieściach). Do rodzinnej legendy przeszły historyjki o tym, jak to dziadek w zbierackim zapamiętaniu złapał się niechcący za własnego palca, ufarbowanego tymczasem na kolor zbieranych owoców. Rodzaj przerażenia i świętej grozy w takich momentach jest podobno nie do opisania - coś, jakby nas złapało za palec samo leśne licho.
Pewnego razu wydarzyło się coś jeszcze. Jak wspominałem, były to tereny dzikie i pograniczne - do dziś są znane z tego, że potrafią się tam kręcić różne elementy i męty. Po powrocie zastaliśmy naszego zielonego maluszka otwartego - zginęło parę rzeczy, wiem na pewno, że był wsród nich termos, ale nie tylko. Były nudne godziny spędzone na jakichś komisariatach, dokładnie zresztą nie pamiętam - pamiętam tylko, że komisariat, i że nuda. W końcu wujek z ojcem zapuścili się na mokradła i doszli aż do małego jeziorka (zapewne resztki jeziora, z któego powstało trzęsawisko), gdzie na pomoście łowiło sobie karaski dwóch drabów. Termos i inne ukradzione rzeczy leżały na brzegu, na tyle daleko od złodziei, że można je było sobie niepostrzeżenie odebrać. I tak też się stało - taki był finał całej draki.
oceny: dobre / przeciętne
Ps. KoRZuch? Czy to celowy zabieg;)?
Wystarczyłoby te teksty przepuścić przez worda, ale nie mam na to ochoty.
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre
Warto jednak poświęcić tę chwilę, zanim puści się tekst do szerszego grona. Ludzie potem, zamiast treści, pamiętają głównie, że było napisane koRZuch.
oceny: bezbłędne / znakomite
Jako szkolna dziewczynka też chadzałam - na szczęście z rówieśnikami - na nasze poddzierżąskie bagna i trzęsawiska