Przejdź do komentarzyŻurawiny
Tekst 4 z 6 ze zbioru: Ryby i ludzie
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2012-08-10
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2374

Dziś każdy może wpaść do marketu albo na halę targową i kupić sobie choćby i kilo żurawiny. Rozmaici producenci oferują przetwory z żurawin: powidła, wyborne do pieczeni, ale też ketchup żurawinowy, czy świetne soki tłoczone wprost z owoców. Ale w czasach, gdy w sklepach był tylko ocet, mało kto o żurawinie słyszał, a już o kupieniu jej w sklepie nie było mowy. Toteż chodziliśmy z rodzicami i z rodziną wujka i zbieraliśmy żurawiny sami. Inne też były same żurawiny: malutkie, cierpkawe owocki, drobniejsze i bledsze od dzisiejszych, sklepowych żurawin, pochodzących zwykle z Kanady. Robiło się z nich rozmaite przetwory, nawet oryginalne wino żurawinowe - ale hitem były żurawiny przechowywane w komórce na świeżo, w kamionkowym garnku, zalane tylko zimną wodą. Żurawina ma sporą zawartość benzoesanu sodu, co czyni ją owocem szczególnie trwałym. Te dzbany z tysiącami czerwonych kulek zalanych wodą, skryte w chłodzie komórki, na zawsze pozostały mi w pamięci. Były inne niż wszystko, ocierały się o niemożliwość i magię.

Ale najpierw trzeba było ich nazbierać - i to dopiero były wyprawy! Oczywiście żałowałem, że nie mam ze sobą mojej wędeczki, ale i tak przeżycie było niezwykłe. Jeździliśmy gdzieś w puszczańskie ostępy na granicy z NRD, gdzie były rozległe mokradła i trzęsawiska. Miejsca i żyłkę do zbierania żurawiny miał wspominany już tu dziadek kuzyna, sybirak z przedwojenną maturą - jeździł tam na skuterze ze swym synem, moim wujkiem, co sezon, a z czasem i my się do nich przyłączyliśmy. O niezwykłości tych wypraw przesądzało miejsce występowania żurawin - były to bagna, a właściwie trzęsawiska, tj. tereny pokryte zwartym korzuchem specyficznej roślinności, pod którym chlupotały resztki wody i półpłynnych osadów pozostałych po dawnym jeziorze. Pamiętam przede wszystkim mchy, dużo mchów - oraz drobną roślinność w rodzaju właśnie krzewinek żurawiny. Bardzo charakterystyczne było też tzw. bagno - aromatyczna roślinka, nieco choinkowata, nadająca się jako środek na mole. Pamiętam, że czasem ktoś to oferował na rynku - czyli i same żurawiny mogły się tam pojawiać. Był to, najogólniej mówiąc, inny świat - te kilka godzin spędzanych na żurawinach było jak wyprawa do jakiegoś bardzo dalekiego kraju, w rodzaju Ziemi Ognistej. Po każym mocniejszym tupnięciu po korzuchu szła fala, która jednak szybko ulegała stłumieniu; pod naszymi krokami podłoże wciąż skrzeczało, bulgotało i zapadało się, aż udzielało się nam jakieś dziwne poczucie niestałości świata, zagrożenia. Jak okiem sięgnąć - wszędzie tylko te mokradła!

Mistrzem w zbieraniu żurawiny był oczywiście dziadek, Syberia go tego nauczyła. Wiele jego syberyjskich opowieści dotyczyło właśnie sprytnego pozyskiwania pożywienia - drobnych owoców runa leśnego, małych, słodkawych cebulek rosnących głęboko pod ziemią, a nawet ryb wyciąganych cichcem z sieci pod nieobecność rybaków. Tamte lata walki o byt zaszczepiły w nim niebywałą wprost pazerność na wszystko, co można wydrzeć naturze w dużej ilości i za darmo. Zbierał te owoce jak maszyna, całymi litrami, nikt nie mógł nawet marzyć o zmierzeniu się z nim na tym polu, jak i zresztą na paru innych polach (ot, choćby w bajaniu i dziwnych opowieściach). Do rodzinnej legendy przeszły historyjki o tym, jak to dziadek w zbierackim zapamiętaniu złapał się niechcący za własnego palca, ufarbowanego tymczasem na kolor zbieranych owoców. Rodzaj przerażenia i świętej grozy w takich momentach jest podobno nie do opisania - coś, jakby nas złapało za palec samo leśne licho.

Pewnego razu wydarzyło się coś jeszcze. Jak wspominałem, były to tereny dzikie i pograniczne - do dziś są znane z tego, że potrafią się tam kręcić różne elementy i męty. Po powrocie zastaliśmy naszego zielonego maluszka otwartego - zginęło parę rzeczy, wiem na pewno, że był wsród nich termos, ale nie tylko. Były nudne godziny spędzone na jakichś komisariatach, dokładnie zresztą nie pamiętam - pamiętam tylko, że komisariat, i że nuda. W końcu wujek z ojcem zapuścili się na mokradła i doszli aż do małego jeziorka (zapewne resztki jeziora, z któego powstało trzęsawisko), gdzie na pomoście łowiło sobie karaski dwóch drabów. Termos i inne ukradzione rzeczy leżały na brzegu, na tyle daleko od złodziei, że można je było sobie niepostrzeżenie odebrać. I tak też się stało - taki był finał całej draki.

  Spis treści zbioru
Komentarze (7)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Jeszcze jeden stary tekst z bloga; nie będę wklejał pasjami i każdego dnia, ale na początek chcę tu zagregować pewien `corpus`, żeby było do czego dodawać :)
avatar
Gawędziarz z ciebie, nie da się ukryć.
Ps. KoRZuch? Czy to celowy zabieg;)?
avatar
Uważam zawiłość polskiej mowy i jej złożone reguły za rodzaj testu na inteligencję - ale też np. nie fetyszyzuję ortografii :)
Wystarczyłoby te teksty przepuścić przez worda, ale nie mam na to ochoty.
avatar
>Wystarczyłoby te teksty przepuścić przez worda, ale >nie mam na to ochoty.

Warto jednak poświęcić tę chwilę, zanim puści się tekst do szerszego grona. Ludzie potem, zamiast treści, pamiętają głównie, że było napisane koRZuch.
avatar
Mam jednak wrażenie, że wyrazy, w których często robię błąd, powinno się pisać właśnie "błędnie" - i niejeden raz miałem rację! Przykład słowa "artykuł", które uparcie pisałem przez "ó" - i miałem rację, bo etymologocznie to jest bardziej zasadne, niż "u", tylko któryś tam "reformator" polskiej mowy zrobił nam psikusa. Podobnie puchar/puhar. Z korzuchem może być podobnie, musiałbym poszperać :)
avatar
Świetna literacko, w bogatej polszczyźnie czysta proza pełną gębą.

Jako szkolna dziewczynka też chadzałam - na szczęście z rówieśnikami - na nasze poddzierżąskie bagna i trzęsawiska
avatar
I były to doświadczenia - dokładnie tak, jak to opisuje Autor - kompletnie nie z tej Ziemi
© 2010-2016 by Creative Media
×