Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-02-02 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2304 |
JESTEM Z WODY
IRENEUSZ WINNICKI
Od autora
Ale… nic wielkiego, lecz nie lekceważmy go.
Przy pierwszym spojrzeniu widać, że nie może niczego zmienić, nie wprowadzi rewolucji, zamętu.
Samo nie stanowi o niczym, jest marne, pospolite, wręcz niechciane.
Zawsze wtrącające się niespodziewanie w jakąkolwiek myśl, usiłuje wprowadzić niepokój.
Wraz ze swym brzmieniem zaczyna sączyć jad niepewności, zatruwa czystą, spokojną wypowiedź, narasta z oczekiwaniem, co dalej, co nastąpi po nim.
Czy jest gotowe coś obnażyć, zdemaskować? Pomieszać szyk, tak pieczołowicie poukładanych jasnych zdań?
Niewielkie, niepozorne, więc tym łatwiej wtargnąć mu, usadowić się, zapuścić korzenie.
Nim się spostrzeżemy już siedzi na dobre, już nie da się wymazać, zatrzeć.
Nawet zamalowane grubą kreską siedzi gdzieś pod spodem, niewidoczne, ale jest.
Wiemy o tym, już nie zapomnimy, zaczynamy traktować je jak niewidzialnego wroga, wręcz napajamy się niepokojem, jaki w nas zasiało.
Teraz już zdajemy sobie sprawę z jak potężnym przeciwnikiem przyszło nam się zmierzyć.
Albo zadręczy nas wątpliwościami, zmusi do ciągłego wypatrywania czy nie nadchodzi, nie zbliża się nieubłagalnie wątły, blady z szyderczym uśmiechem świadczącym o pewności siebie.
Z lubością rzucając ten drwiący grymas jak cień, na wszystko, co chcemy wyrazić, uzewnętrznić, czy też skryć gdzieś na dnie z nadzieją, że tam głęboko w najdalszych zakamarkach naszego pojmowania, trochę osłabnie, zatrze magiczny wpływ poprzez wędrówkę w niepamięci.
Tym samym skarzemy się na częściowy niebyt, nasze być może najlepsze myśli pogrzebiemy tak głęboko, że staną się nam samym obce. Zobojętniejemy na samych siebie, staniemy przed lustrem nie dostrzegając wnętrza.
Co dzień będziemy patrzeć na nic nieznaczącą powłokę, oblekającą to piękne, ważne coś, co naprawdę ma znaczenie.
Może tylko dla nas, ale ma...
Albo nic nas to nie interesuje, nie dotyka.
Przejdziemy płynnie nie zauważając, że coś się stało, coś zmieniło.
To najgorsze z rozwiązań. Gdybyśmy przypadkiem, może nawet przez zwykłe gapiostwo, nie dostrzegli zmiany, jaka nastąpiła po jego wtrąceniu, to znaczy, że nie zasługujemy na siebie a co dopiero na drugiego człowieka.
Albo możemy wybrać zupełnie inną drogę.
Może najtrudniejszą, najdłuższą, zmuszającą do pracy, wysiłku, kształtowania swojego ja.
Zmuszenia się do zrozumienia, tolerancji. Przemyślenia wydawałoby się rzeczy oczywistych, niekwestionowanych.
Tą drogą jest zaprzyjaźnienie się z na pozór wrogim, ALE.
Można spróbować wykorzystać go do polepszenia siebie, wszystkiego, co nas otacza.
W miarę jak je poznajemy zaczynamy się oswajać, przyzwyczajamy siebie do obecności uciążliwego intruza.
Z czasem to my podstępnie, stopniowo wtrącamy magiczne, ALE we własne myśli z premedytacją wykorzystując je, płosząc tak jak ono nas przedtem.
I tak na przykład, gdy wszystko się wali, na naszej drodze pozostaje już tylko szara maź, niekończąca się otchłań, wszyscy wokół nas gdzieś się rozbiegli i nawet odgłos biegnących stóp nie jest w stanie do nas dotrzeć.
Wtedy zaatakujmy, wtrąćmy jakby od niechcenia, ALE przecież jest inna droga, inne miejsca, może równie trudne, ALE inne, warte poznania.
Pozwólmy, aby myśl całkiem nowa, rosła w nas, dojrzewała. Z czasem przyjdzie taki moment, że spotężnieje do wystarczających rozmiarów, zabierze nas ze sobą, a my poddamy się bez zastrzeżeń, oporów i popłyniemy wraz z prądem myśli stabilnej jak skała.
Skała, która zrodziła się z nic nieznaczącego, ALE.
PRZEBUDZENIE
Znowu światło.
Zauważyłem, że cykl ten powtarza się regularnie, jakby ktoś zapalał i gasił żarówkę w
regularnych, dość długich odstępach.
Ile to już powtórzeń? Dziesięć, może pięćdziesiąt, przestałem liczyć, pogubiłem się, ale to przecież nieistotne.
Ciemno.
Nie mogę zebrać myśli.
Odnoszę wrażenie jakby teraz światło gasło stopniowo. Nie nagle odcięte, ale wytraca na sile, zmienia barwę. A może tak było od początku, tylko nie zwróciłem na to uwagi? Byłem zbyt wystraszony, nie mogłem się poruszyć.
A jednak nic mnie nie przygniatało, nic nie krępowało. Może to tylko odrętwienie, chwilowa utrata czucia?
Właśnie uświadomiłem sobie, iż nie mogę się poruszyć. Dziwne, wcześniej ogarniał mnie lęk, a nie zdawałem sobie sprawy, z jakiego powodu.
Im dłużej myślę o sytuacji, w jakiej się znajduję, tym więcej odkrywam faktów, to przynosi ulgę. Przestaję chwytać się pojedynczych odczuć i układam je w logiczną całość.
Jasno.
Stopniowo, powoli, jakby ktoś zbliżał się ze źródłem światła, jakby wstawał nowy, słoneczny dzień. Oczywiście to niemożliwe, nierealne, przez tyle dni. Nie jem nie piję. Próbuję się poruszyć, nic nie czuję.
Zebrać myśli, skąd się tu wziąłem, gdzie jestem?
Może jakiś wypadek, szpital, odżywiają mnie dożylnie, może.
Nie pamiętam nic, nic nie widzę tylko jasno i ciemno, stresująca sytuacja.
Zaraz zrobi się ciemno.
Zgasną światła, potrafię to wyczuć, a może mrok ogarnia mnie stopniowo i zauważam to? Nie wiem, nic nie wiem, straszne. Wytrąca mnie z równowagi, rozprasza myśli, oddala od wyjaśnienia.
Wyjaśnienia, ale czego?
Jestem rozdrażniony.
Okresy ciemności to nie utrata świadomości, wiem na pewno. Trochę mnie rozprasza, gubię wątki, ale ciągle podejmuję próby wyjaśnienia, analizuję. Muszę się wziąć w garść, pozbierać, uspokoić.
Światło.
Zbliża się, pęcznieje, z pomarańczowego robi się żółte, potem białe, może trochę niebieskie, chyba bardziej intensywne niż kiedykolwiek.
Odróżniam kolory. To kolejne odkrycie. Cieszę się tym jak dziecko oglądające nowy klocek, podany mu przez mamę.
Tak, właśnie uświadomiłem sobie, że muszę postępować jak dziecko- odkrywca, zadowolić się malutkimi kroczkami, nie biegać jak oszalały skoro nie wiadomo, co znajduje się za ścianą, za zakrętem. Należy skupić się na tym, co w zasięgu ręki, otoczyć znanymi przedmiotami.
Przyjmować nowe, spokojnie, ostrożnie, poznawać, gruntownie analizować, akceptować, ignorować lub odrzucić.
Dzieciom jest łatwiej, nie są skażone miliardami doświadczeń, doznań, odczuć. A jednocześnie nie są uboższe, wszystko przed nimi, poznają i układają, od początku po swojemu.
Ja mam gdzieś to już zakodowane, z każdą nową myślą kojarzy się tysiące
kolejnych, wypełniając całe obrazy, kolorowe i skończone.
Kolorowe, skończone, lecz niedoskonałe, wszystko można zmienić, zamalować, dobarwić, zakończyć dzieło, które zachwyca przejrzystością, mądrością.
A jednocześnie, natychmiast budzi niepokój swoją powierzchownością, brakiem konsekwencji. Jest jednym z punktów widzenia, jest niedoskonałe.
Przestałem zwracać uwagę na okresy pomiędzy światłem a światłem.
Jestem zdecydowanie spokojniejszy, a może przyzwyczaiłem się do sytuacji, na które i tak nie mam wpływu?
Światło stało się zdecydowanie intensywniejsze, jakby ciepłe i żywe, ogrzewa mnie, jestem pewien, choć nie odczuwam tego w żaden sposób, wiem, tak jest.
Wydaje się, że daje ciepło, życie. Nie może być inaczej, przecież jest takie piękne, jedyne, moje, własne. Przywłaszczyłem je, uczepiłem się jakby było tylko dla mnie, choć zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe, że jakaś inna siła zapala je i gasi, bez mojego udziału. Nie wiem nawet czy ono w ogóle jest dla mnie przeznaczone, ale świat dostępny mi ogranicza się tylko do tego promyka i jest łatwiej wyobrażać sobie jak świeci dla tego, że jestem, że czekam na nie, na moje osobiste, jedyne światło.
Chyba jestem tu dosyć krótko, w ogóle nie odczuwam znużenia, nie zasypiam, nie odpoczywam.
Może obudziłem się ze śpiączki, czasem tak bywa. Nawet po wieloletnim okresie snu ktoś nagle się budzi, odzyskuje świadomość, powoli, systematycznie dociera do rzeczywistości. Może jestem w trakcie przebudzenia, świadomość już działa, już się ocknęła, już próbuje dotrzeć do świata zewnętrznego, do ludzi, którzy otaczają mnie opieką.
Może jestem podłączony do wymyślnej aparatury, która podtrzymuje funkcje życiowe mojego ciała i tylko nie mogę się z nimi połączyć, poczuć, poruszyć ręką, dać znak, jakkolwiek wywołać zainteresowanie opiekuna.
A może nikogo przy mnie niema, może jestem otoczony ludźmi w podobnej jak ja sytuacji, może maszynami i światłem steruje elektronika?
Kolejny mocny promień światła.
Coś widziałem, trudno ocenić, co to było, jestem zbyt podekscytowany, radosny.
Muszę się uspokoić, odtworzyć w pamięci kolor, kształt, może tylko cień czegoś.
Czegoś, co już, gdzieś leży zakodowane w mojej świadomości. Wiem, że widziałem, muszę tylko pogrzebać w pamięci, wyłowić.
Zastanawiam się czy po tamtej stronie.....
Tak nazwałem świat, z którego pochodzę, jest mi łatwiej myśleć o dawnej rzeczywistości jak o tamtej stronie, do której muszę wrócić. Jeszcze nie teraz nie w tej chwili, ale dążę do tego zamazanego celu, tęsknię nie wiedząc jeszcze, za czym, do kogo.
No właśnie czy tam ktoś na mnie czeka, wypatruje, czy coś tam zostawiłem, coś, do czego trzeba przeć za wszelką cenę? Nie wiem, nawet tego nie wiem.
Może mój świat odetchnął, kiedy mnie zabrakło. Odszedłem i przyniosłem tym szlachetnym czynem ulgę, wielką ulgę wszystkim, których znałem, którzy mnie otaczali, Jednak lepiej gdyby ktoś czekał, choć jedna para oczu, choć jedna bodaj przelotna, życzliwa myśl. Gdybym to wiedział byłoby łatwiej, miałbym cel, punkt zaczepienia. Ważniejszy powód niż samo dążenie, dążenie do czegoś, czego nawet nie mogę nazwać, sprecyzować, określić kształt.
Kim jestem, kim byłem?
Czy to ważne, czy w ogóle mnie to obchodzi? Nie wiem. Marnuję czas na rozważania, które w obecnym położeniu są marginalne, bez znaczenia, odciągają mnie od samej istoty, od sedna. Muszę przede wszystkim skupić się na tym, co jestem w stanie odebrać, co do mnie dociera.
Jest tego wprawdzie niewiele, jasno, ciemno i jeszcze coś.
No właśnie, co widziałem i czy w ogóle widziałem, czy tylko czułem, wyobraziłem sobie. Gdyby to była wyobraźnia, umiałbym to nazwać, zdefiniować, ujrzeć w pełnym, moim własnym, prywatnym, zarezerwowanym tylko dla mnie świetle.
Poszukuję w zakamarkach pamięci czegoś, co jest realne, namacalne a jednak przelotne, trudne do zarejestrowania, zobaczenia. To chyba zbyt trudne, zawiłe, zbyt nieuchwytne.
Zbliża się.
Wiem, że się za chwilę zacznie.
Już czerń blednie, matowieje, przechodzi w szarość. Kolejny świetlny spektakl, zaledwie kilka odcieni barw, a jednak piękny.
Ciekawe, można polubić, zachwycać się wręcz, tak znikomą ilością zwykłych rzeczy, prostych, bez większego znaczenia. Kiedyś podobnym zwykłym rzeczą towarzyszyły tysiące podobnych zwykłych rzeczy tworząc całość. To dla tej całości gotowy byłem poświęcić przelotne spojrzenie, na chwilę zaprzątnąć myśl, przystanąć.
A przecież te drobiazgi były warte głębszej analizy, refleksji.
Nigdy tak nie myślałem, szkoda, może teraz łatwiej byłoby skupić się, dojrzeć niewidoczne, jak dziecko analizujące swój klocek.
Jasno.
Pięknie, przejrzyście, oczywiście przejrzyście.
Szukałem w pamięci rzeczy niezwykłych, skomplikowanych.
Już wiem, ten niewidzialny, nieuchwytny zarys zaprzątający myśl to szyba, zwykłe szkło. Nie, nie zwykłe, posiadające swoją duszę, szczegóły, kolor.
A co najważniejsze to druga rzecz w tymczasowym, małym, ograniczonym, ale moim własnym świecie.
Już przyglądam się uważnie, dostrzegam szczegóły. Po raz pierwszy widzę światło przez pryzmat, tysiące pryzmatów w każdym skrawku szkła, promienie rozbijają się na pojedyncze, załamują pod różnymi kątami, zmieniają barwę, nasycenie, poruszają się, żyją. Światło naciera z zewnątrz, przebija się, by w końcu dotrzeć do mnie, bym mógł je podziwiać. Jest piękne, żywe i gorące, tak gorące, że niemal to czuję. Szkło też to czuje, zmienia się, miejscami robi się bardziej przejrzyste, cieńsze, spływa jak rtęć.
Strach, niemal ból.
Dotarły do mnie moje własne myśli. Spływa, więc to nie szkło, to lód, tak jestem tego pewien, przerażony, ale całkowicie świadomy. Nie szkło, zamarznięta woda, wszędzie wokół mnie, z każdej strony lód, jestem zamrożony.
Ale, jak, dlaczego?
Ciemno.
Kojący mrok, nie widzę makabrycznego odkrycia, nie czuję zimna, więc może pomyłka, może wyobraźnia?
Ciepła też nie czułem.
Długa, najdłuższa noc, oczekiwanie na świt, tak na świt, to nie światło, nie żarówka zapalana i gaszona niewidzialną ręką. To słońce, znane mi, gorące, dające życie.
Czy ja żyję?
Pierwszy raz zadałem to pytanie. Myślę, analizuję, widzę a więc.... Nie wiem.
Staram się nie chwytać żadnej myśli, wszystko jest pokręcone, nierealne, nierzeczywiste.
Skupić się na faktach, prostych, oczywistych, niezaprzeczalnych.
Jest dzień, noc, woda, zamrożona woda i ja.
Nieważne, w jaki sposób tkwię w tym wszystkim, ale skoro wiem o tym to znaczy, że żyję i to jest najważniejsze. To punkt zaczepienia, od tego należy zacząć, przestać kręcić się w kółko, popadać w lęki i zachwyty, nie w tym położeniu.
Co teraz, na czym się skoncentrować, czego oczekiwać?
Muszę dowiedzieć się więcej, nie wymyślać, zobaczyć.
Oczywiście to przełom, skoro widzę słońce i lód to posiadam zdolność widzenia, może spróbować się poruszyć? Ale jak przecież ogranicza mnie lód, nie lubię tego słowa.
Otacza mnie woda, zamarznięta, ale woda.
Zbliża się świt.
Widzę to wyraźnie, spokojny, skupiony.
Nie przegapić choćby najdrobniejszego zarysu, cienia, czegoś.
Tuż przed zmierzchem w momencie odkrycia lodu, w przerażeniu rozejrzałem się wokół, tak na pewno widziałem.
Może, więc emocje i potrzeba są ważniejsze niż chłodna analiza? Nie ważne, widzę.
Słońce wydobywa z mroku najpierw cienie, kształty, wreszcie barwy.
Nastał dzień, mój pierwszy dzień.
Zachwyca wszystko dokoła, zachwyca i przeraża równocześnie. Zwykłe przedmioty, nawet nie ciekawe, przepełnia mnie radość samego widzenia.
Dopiero później na dalszym planie, jakby za kurtyną z cieniutkiej tkaniny, coraz wyraźniej, ostro, co, wokół, co w zasięgu.
Tak, z całą pewnością, niema mowy o pomyłce, jest dokładnie tak jak zeszłego wieczoru zobaczyłem z przerażeniem.
Lód, gnijące liście na dnie, trochę śmieci, brzeg z topniejącym śniegiem, skrawki pożółkłej trawy, jakieś pojedyncze drzewo, kilka krzaków pozbawionych liści. Wysoko słońce, już obojętne, już nie zachwyca swą niezwykłością, barwami, już przestało być wielkim szczęściem, nie podnieca, już nie jest moje prywatne.
Zwykłe, potrzebne, towarzyszące nam, co dnia słońce, gwiazda naszego układu, dalekie.
I ja wkomponowany w ten pospolity nie ciekawy obrazek.
Widzę siebie, więc to nie ja to ciało, a ja jestem obok, poza, ciągle jeszcze uwięziony, bez możliwości poznania, czucia. Ale może i tego się nauczę, tak jak nauczyłem się widzieć.
Dziwne nawet okruszek strachu, zdziwienia, nic. Obojętność, ciekawość, spokój to pierwsze odczucia.
Rodzi się najtrudniejsze z pytań, umarłem, żyję, trwam w zawieszeniu pomiędzy przejściami, czy przeszedłem w inną nieznaną formę? Czy taka forma jest oczywistą, wyjątkową, czy jest nazwana, zdefiniowana, ubrana w domysły, udowodniona, zarejestrowana i skatalogowana w świecie gdzie obecnie się znajduję?
Właściwie wszystko, co mnie otacza jest z moich dawnych realiów, wspomnień. Jest mi znane i naturalne.
O jakim świecie, zatem pomyślałem, nie wiem.
Dopiero teraz odczuwam pustkę, jestem sam, tak naprawdę, do końca w tym momencie, tu i teraz ja tylko ja.
Świt.
Ileż to razy od mojego odkrycia, nie wiem, nie zwracałem uwagi, to nieważne, niegodne zainteresowania. A jednak poza świadomością radosne, pozytywne tak jak dawniej, dużo, dużo dawniej.
Wiosna, dzień coraz dłuższy, słoneczny.
W nadbrzeżnych zaroślach dokazują ptaki, coraz więcej ptaków. Podfruwają do brzegu, piją, czyszczą pióra wzbijając krople w powietrze tworzą małe, trwające kilka chwil fontanny. Prześcigają się, gonią, w sobie tylko znanym tańcu życia.
Godowym ptasim kodem znanym im od zawsze. Bez analizowania, zadawania pytań, szukania sensu.
Przecież skończył się okres głodu, zimna. Śnieg odsłonił skrywane od miesięcy ziarna, owoce, można jeść do syta, szukać partnerki, zakładać gniazda. To naturalne przecież jest wiosna.
Całymi dniami obserwuję te jedyne żywe istoty, które docierają w zasięg mojego
ograniczonego horyzontu. Przez wiele lat nie poświęciłem im tyle czasu, co teraz w jeden dzień. Zawsze były wszędzie, ruchliwe, rozkrzyczane, prowadziły swe życie gdzieś w gąszczu liści, na łąkach, były z boku, poza.
Teraz te wszędobylskie obce istoty były mi coraz bliższe. Starałem się je rozróżniać, nazywać, wypatrywałem znajomych, czekałem jak na starych przyjaciół.
To przez moje położenie, w jakim się znalazłem nie z mojego wyboru czy chęci, jestem tu i staram się zaprzyjaźnić z jakimś ptakiem.
Śmieszne i żałosne, ale tak jest. Właściwie, dlaczego żałosne, czy jestem kimś lepszym, czy dlatego że myślę, mam prawo uważać się za bardziej godnego?
Ile spraw mogłem przegapić, ominąć, nie zaszczycić odrobiną zainteresowania. Co jeszcze mnie ominęło, co stało na mojej drodze i czego nie chciałem dojrzeć?
NAUKA
Jakiś delikatny ruch, ledwie wyczuwalny, ale jestem pewien, przemieszczam się, oddalam od dawnej powłoki. Już od jakiegoś czasu zupełnie obcej. Oddalam się bez żalu, emocji.
Szkoda tylko, że nie mogę pożegnać się z ptakami.
Unosi mnie prąd wody, wyruszam w pierwszą podróż w nieznane, tak bardzo nieprzewidywalną, zupełnie pozbawioną mojej ingerencji.
Wychwycić każdy szczegół, niczego nie przegapić, wszystko jest znane a jednocześnie nowe, intrygujące, pochłania mnie całego.
Noc.
Chwila wytchnienia, moment odpoczynku, czas oderwania się od gromadzenia myśli.
Więc odpoczynek też jest potrzebny. Do tej pory uważałem, że w tym stanie nie potrzebuję nocy. A jednak to mrok zamyka za mnie powieki, daje kojącą ulgę, odcina od świata.
Pod tym względem właściwie nic się nie zmieniło, jest inna forma, nie zasypiam tak jak kiedyś, ale z całą pewnością odpoczywam. Ciemność też jest miła, życzliwa, daje wytchnienie, ulgę, do niczego nie zmusza.
Noc wycisza i uspokaja czas, ale nie marnuje go.
Dzień
Płynę z nurtem, powoli, leniwie. Widok jakiś zabudowań, dziwny, zniekształcony perspektywą wody, przyciąga uwagę.
Przy domach ruch, nie widzę dokładnie, zasłania brzeg.
Zabudowa jest coraz gęściejsza, chcę dojrzeć ludzi, intryguje mnie czy widok tak bliskich mi do niedawna istot przywoła wspomnienia, uczucia, tęsknotę za opuszczonym miejscem na ziemi.
Są, nad brzegiem pochylone dwie osoby.
Wpatrują się w nurt leniwie przemieszczający patyki do niedawna uwięzione przez zimę. Źródło zainteresowania ludzi płynie szybciej niż ja, gałęzie są tuż nade mną, spojrzenia padają wprost w miejsce gdzie się znalazłem.
Nic, żadnego błysku w oku, mrugnięcia powieki, żadnego bodaj najmniejszego przejawu zainteresowania. Jestem niezauważalny dla ludzkich zmysłów.
*
Dobrze, na razie to mnie cieszy, najpierw sam muszę ogarnąć i zrozumieć swoją postać.
Przez chwilę pomyślałem, iż jest to misja, powierzona mi przez pozazmysłową siłę. Że, jestem wybrańcem dążącym do nieznanego, ale od dawna zaplanowanego celu, że, na końcu czeka mnie dokonanie jakiegoś dzieła, dzieła, które zakończy, lub może tylko rozpocznie cykl bardzo ważnych zdarzeń.
To nie taka głupia myśl, przecież nigdy nic nie dzieje się bez przyczyny, a moja, obecna postać jest dość osobliwa.
Przepływam obok kamienia, dotykam go.
Staję się kamieniem. Czuję kryształy wiążące okrągły, twardo stawiający opór nacierającej wodzie kształt. Jestem kamieniem, nurt pieszczotliwie szumi trafiając na przeszkodę, gładzi powierzchnię, wypłukuje, nadaje kształt.
Czuję upływ nieskończonego czasu, trudnego do nazwania, niedostępnego. Jakbym wpadł do bezdennej, skalnej jaskini.
Spadam, szybuję raczej, kamienie opowiadają swoją historię, przeznaczoną tylko dla nich, niedostępną obcym, takim jak ja.
Popłoch, ogarnia mnie strach, gwałtownie, nagle, staram się uciec, odskoczyć.
Znowu słońce, unosi mnie leniwy nurt.
Na powierzchni przepływa gałązka, dotykam jej.
Czerń wilgotnej ziemi, przebijam się do światła, jestem coraz bliżej, mężnieję, wysysam wodę, która wypłukała z ziemi najlepsze, co mogła mi zaoferować, żywi mnie.
W zamian oddaję jej pożółkłe liście, zgniją wkrótce i wraz z wodą nasycą ziemię pokarmem, tak zachłannie poszukiwanym przez wszystkie otaczające mnie rośliny.
Widzę błyskawicznie przemijające świty, pory roku, wiatry, którym muszę się przeciwstawiać.
Jestem stary, zmęczony, przy kolejnej nawałnicy ustępuję, oddaję się żywicielce ziemi w całości.
Prawie w całości, jedną małą gałązkę porywa ptak, by wpleść ją w zawiłą konstrukcję gniazda, przelatując nad rzeką upuszcza.
*
Nurt leniwie przemieszcza mnie oszołomionego jeszcze zawrotną ilością doznań.
Przed chwilą byłem życiem, cyklem jego, maleńkim zdarzeniem, niezauważalnym niemal, jednocześnie tak potężnym.
Drzewo pozwoliło wysłuchać swojej historii, bez komentarzy, bez skargi, prostej, naturalnie przypisanej każdemu z istnień jemu podobnych, niemal identycznych.
Drzewo spełniło swoją rolę w machinie życia i jest z tego dumne. Było tak szczere w swym wyznaniu.
Boję się roztrząsać wysłuchanej przed chwilą opowieści, czuję, że, mógłbym je obrazić, sprofanować, jeszcze jednak ludzkimi kategoriami myślenia, od których nie mogę się wyzwolić.
Jestem ciągle ślepcem poruszającym się po omacku, w obcej, nieznanej okolicy. Sytuacja wymaga abym wstąpił na nieznane dotąd ścieżki tolerancji, szlaki pojmowania. Nakazuje odrzucić dotychczasowe, tak mozolnie zbierane i układane ciągi myślowe.
Spotkanie z kamieniem było jak grzmot odbijający się długo echem, huczało drażniąc spokój, aby powoli odpłynąć w niebyt, pozostawiając ledwie zauważalny ślad.
Jednak z całą pewnością była to długa i niezwykle ciekawa historia.
Być może o początku, o pradziejach tak odległych, że nawet ziemia wydałaby się młodziutką.
Jednak ta opowieść nie była przeznaczona dla mnie
Drzewo nie miało skrupułów, wyryło grubą kreską trwały ślad.
Ciąży jak balast, którego trudno się pozbyć, przejść obojętnie. Zapewne, dlatego, że jest mi dużo bliższe, należymy do tego samego stwórcy, powołała nas ta sama siła, siła życia brnącego w przeróżnych kierunkach, wypełniającego każdą wolną lukę.
Woda uspokaja, szumi, może opowiada swoją historię, którą dane mi będzie odgadnąć, kiedyś w przyszłości.
Na razie jest błogosławieństwem, bezpieczną kołyską, jest łaskawa, lubi mnie, obchodzi się delikatnie. Jestem jej bliski, pozwala dotykać, poznawać obce, niebezpieczne tereny. Jest czujna jak matka, która w każdej chwili, przygarnie ukoi, szumiąc nieprzerwaną od wieków kołysankę. Zapisaną w korytach rzek, wyrytą w kamieniach i skałach.
Dla przyszłych pokoleń, dla każdego, kto jej zaufa, odda się bez zastrzeżeń, bez stawiania warunków.
Kiedyś zaakceptuje mnie i zechce opowiedzieć, a ja wysłucham jej historii, dumny, zachwycony trafnością wyboru mnie na swego zausznika, strażnika tajemnic skrywanych zazdrośnie od tak dawna, od zawsze.
Byłem uwięziony w cielesnej powłoce, ograniczony zwierzęcym balastem mięśni, które trzeba wlec ze sobą, martwić się o to, aby nie zawiodły i posłusznie wykonywały wszystkie polecenia. Wyzwoliłem się od tego, myślę, że wraz z ciałem, pozbyłem się niewidzialnych więzów. Teraz mogę kierować swoim losem bez obciążeń, kompleksów. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że, wiele muszę się nauczyć, zdobyć nowe doświadczenia i niezbędne informacje, potrzebne do swobodnego poruszania się w nowym środowisku, ciągle jeszcze mi obcym.
Ciekawe ile mam na to wszystko czasu? Czy dotyczy mnie jakaś forma przemijania, nieuchronny kres?
Najłatwiej byłoby spotkać kogoś podobnego, wypytać, zdobyć informacje, wymienić doświadczenia.
Ale co ja mam do wymiany, co mogę zaoferować komuś, kto być może całymi latami krąży po świecie.
Dla kogoś takiego spotkanie z kamieniem, czy zeschłą gałązką to nawet nie pierwszy krok, to zaledwie otwarcie powiek zaraz po narodzinach, może tylko pierwszy krzyk, pierwsze zachłyśnięcie się powietrzem.
*
Zdobywać, jak najwięcej poznawać otoczenie, zbierać, gromadzić i układać łamigłówkę życia, tak prostą i zagmatwaną jednocześnie, wybrać z tego prawidłową ścieżkę.
Choć zdaję sobie z tego sprawę, że tych pożądanych i słusznych ścieżek może być niezliczona ilość i wszystkie wydają się być słuszne. Każda z nich jest jedyna, póki nie dotrzemy do celu.
Na końcu zawsze okazuje się, że można było pójść inaczej, wycofać, przebiec na skróty.
Ale czas to jedyny pewnik, na czas zawsze można postawić.
Mozolnie brnie do przodu, nigdy się nie zawaha, nie ogląda wstecz, w każdej chwili jest jedyny niepowtarzalny. Nie daje nam wyboru, popycha wciąż przed siebie.
Niekiedy myślą jedynie pozwala przebić się pod prąd.
Jedyne, co mi pozostaje to czerpać z dotychczasowej wiedzy, poznawać otoczenie i podejmować próby wykorzystania go do dalszej nauki życia.
Powinienem próbować połączyć się z bliższym mi organizmem, dużo wyżej stojącym na szczeblach ewolucji niż roślina.
Jedne z takich wydaje się są w zasięgu. Ryby. Dostrzegłem ich kilka, kręcących się beztrosko w zaroślach zaścielających dno.
Dryfować i czekać sposobnej chwili, jak łowca czyhający na swą zdobycz, wytrwały i czujny, żądny trofeum.
Są, zbliżają się, całe stadko, jeszcze niewielkie, niedoświadczone. Jakbym je przyciągał niewidzialną nicią samej tylko chęci złączenia się z nimi.
*
Nieustanna czujność podporządkowane ciało w ciągłej gotowości wykonania zwrotu, nagłego machnięcia ogonem.
Czujność granicząca ze strachem i głód, nieustanna potrzeba zaspokajania go.
Poszukiwanie pożywienia i czujność, reakcja na każdy ruch rośliny poruszanej prądem wody, czy promyk światła zmieniający kierunek pod wpływem zniekształcenia powierzchni, zachowanie współtowarzyszy, ciągła gotowość.
Żadnych gwałtownych doznań takich jak przy spotkaniu z drzewem.
Oczywiście jeszcze ciekawość przebijająca się przez gąszcz ostrzeżeń i zakazów z głębszych pokładów instynktu, nagromadzonych zapewne od tysięcy pokoleń.
Jestem rybą, małą zwinną, czujną i głodną.
Ale mogę płynąć w dowolnym kierunku. W górę ku powierzchni, w mroczne dno spowite cieniem gąszczu roślin, poddać się nurtowi lub pokonywać go.
Opanowałem ciało rybki beż najmniejszego oporu, nawet przez moment nie próbowała się bronić, jest całkowicie podporządkowana, płynie tam gdzie ja chcę, nie rozgląda się za dotychczasowymi towarzyszkami, nie poszukuje pożywienia.
Naturalne odruchy przekazane jej wraz z genami, nagle gdzieś pierzchły, jakby spłoszone atakiem potężnego, doświadczonego myśliwego.
Czułem zwycięstwo, chełpiłem się dokonaniem zaboru ciała i instynktu tak pieczołowicie i skrupulatnie zbieranego i przekazywanego od tysięcy lat.
Posiadłem to wszystko w mgnieniu oka, ułamku sekundy.
Napawam się słodyczą wygranej, bez długiego oblężenia, bez strat.
Ja władca tego mizernego ciałka, jestem rybą, bo tak chciałem, postanowiłem i mam.
*
Jakiś gwałtowny ruch odrzuca mnie.
Znowu dryfuję, rozglądam się zaskoczony nagłym zdarzeniem. Jaka siła rozdzieliła mnie z dopiero, co zajętą zdobyczą?
Rybki już niema stała się pokarmem większego od niej drapieżnika.
Zgubiłem ją, a raczej moja pycha, samouwielbienie.
Całe doświadczenie, rzekoma inteligencja w krótkim czasie okazała się niczym w konfrontacji z instynktem towarzyszącym światu zwierzęcemu od zawsze, odkąd tylko na świecie pojawiła się choćby najprostsza forma życia..
Jestem ignorantem, głupcem nic nierozumiejącym pionkiem w tej grze rozpostartej na nieskończenie dużej planszy.
W grze rozgrywanej przez gigantów o wiele potężniejszych niż mógłbym to sobie wyobrazić. Że nawet wielotysięczna armia takich jak ja rzucona w bój skazana jest na zagładę w konfrontacji z doświadczeniem i siłą natury.
Muszę się przyczaić, ochłonąć, spróbować innej taktyki, nie wpadać w euforię z powodu drobniutkich sukcesów i porażek.
*
Dlaczego roztrząsam śmierć małej istotki, zajmującej dolne piętra w ogromnym wieżowcu, na szczycie którego znajdują się zapewne ludzkie apartamenty ze wszystkim zdobyczami ludzkiego umysłu, zdolnościami kojarzenia i dopasowywania faktów?
Woda już nie przynosi ukojenia, drażni mnie powolny nurt, nieubłaganie dążący w jednym kierunku, mami pozornym spokojem, usypia, zniewala.
Czuję, że oplata mój umysł, wmawia matczyną troskę.
Wyrwać się za wszelką cenę na powierzchnię, na suchy ląd.
Przecież stamtąd pochodzę, tam są korzenie, z których wyrosłem. Ziemia jest moim domem, bliskim i słonecznym.
*
Powinienem obmyślić strategię, chłodno przekalkulować i wdrożyć plan przemieszczenia mnie bliżej słońca. Wydobyć się z obcej toni, bez względu na koszty, jakie będę musiał zapłacić, ile poświęcić wysiłku, ile popiołów pozostawić za sobą. Oddalić się od usypiającego zmysły nurtu. Zaczerpnąć powietrza pełną piersią, wygrzać się w południowych promieniach.
Oczywiście nie dosłownie, ale zbliżyć się do tego na, tyle, aby łatwiej było to sobie wyobrazić. Może nawet poczuć, nie bezpośrednio, ale poprzez przypadkową ofiarę, którą mogę zająć, podłączyć się do jej zdolności odbioru docierających bodźców.
*
Nie jest to jakimś ewenementem, przecież ludzka rasa w swojej krótkiej egzystencji nie raz dowiodła, że dla własnej korzyści i to nie całej populacji, ale dla jednostki, dla samej tylko chęci zaspokojenia własnej zachcianki, gotowa jest poświęcić i zgładzić całe gatunki. Zmienić ogromne tereny kształtowane przez naturę od tysięcy lat.
Jedną decyzją odmienić losy milionów istnień.
Tak oczywiście potrafią budować, rozczulać się nad niepewnym losem biednego chrząszcza, któremu przegrodzono tereny asfaltową drogą, łączącą dwie siedziby agresorów.
Natychmiast znajdują się obrońcy, podnoszą pełen oburzenia krzyk, że tak nie wolno, że to barbarzyństwo. Bo przecież ten nieszczęsny chrząszcz był tu pierwszy, to on jest prawowitym spadkobiercą malutkiego skrawka na ziemi, tak brutalnie zajętego przez zachłannych ludzi. Jednocześnie nikt nie wspomni nawet, że ci dzielni obrońcy przyjeżdżają licznie w bronione przez siebie miejsce, właśnie powstałą arterią, zatruwając wyziewami swych samochodów, resztki nieskażonego terenu.
Ściągają ze sobą ekipy telewizyjne, wydeptując ostatnie wolne i nienaruszone ścieżki chrząszcza.
Nagłaśniają cały ten cyrk w mediach, aby setki oburzonych zwolenników obrony przyrody, mogło przyjechać w zhańbioną ludzką ręką głuszę i na własne oczy przekonać się o słuszności sprawy, wykańczając resztki, jakie jeszcze pozostały do stratowania.
Ciekawe tylko, co na to chrząszcz?
Zdechnie od razu ze zgryzoty, czy tylko pokiwa ze smutkiem swoim chrząszczym łebkiem i wyruszy w niepewną i niebezpieczną podróż, aby jak najdalej od całej tej hecy.
Ja chcę tylko odnaleźć jakąś drogę, niczego nie zmieniać, nie ingerować więcej niż to potrzebne, korzystne dla mnie.
Moje ruchy będą jak cięcie skalpela podczas operacji, precyzyjne, krótkie i niezbędne.
Nie wprowadzę zmian nieodwracalnych w swej konsekwencji na większą skalę.
Moja droga powinna być czysta, jak zwykła walka o przetrwanie.
Nieszkodliwa, oczywista, przypisana absolutnie każdemu gatunkowi.
Przecież przynależę do jakiegoś gatunku, jeszcze nie wiem, jakiego i to właśnie jest przyczyną popychającą do działania.
Bez względu na drobne przeszkody napotkane na drodze do poznania.
Usprawiedliwiam się przed sobą na wypadek czegoś, czego jeszcze niema, w obecnej chwili nie istnieje.
Są to tylko przypuszczenia, co może nastąpić, z jakim wyborem przyjdzie się zmagać.
Chcę uspokoić ewentualne wyrzuty sumienia, ale tak naprawdę mam to gdzieś.
Nie obchodzi mnie jakaś rybka dopiero, co poległa z mojej przyczyny.
Nie zawaham się nawet przez moment, stając przed takim wyborem na drodze do odkrycia siebie, odnalezienia własnego miejsca.
Poddając się biegowi zdarzeń płynących jak nurt, który nieprzerwanie unosi mnie w kierunku swojego przeznaczenia.
Jestem tylko drobnym epizodem na jego drodze, pojawiłem się i odejdę.
Jeśli nie w tym momencie to może chwilę dalej, ale z całą pewnością, ponieważ jest to ścieżka wyznaczona dla wody, ja znalazłem się na niej przypadkowo.
Rzeka wypełni jedno z zadań jej przeznaczonych.
W niej się narodziłem, nauczyła mnie stawiać pierwsze kroki, pokazała sposoby poznawania i zapewne uwolni w momencie, kiedy uzna, że jestem gotowy do podjęcia własnego szlaku.
*
Od pewnego czasu zdecydowanie przyspieszyłem w swojej wędrówce, nurt jest coraz gwałtowniejszy. Wzburzona powierzchnia pieni się rozbryzgując o wystające głazy.
Kilkakrotnie wiruję wraz z prądem wyskakując tuż nad powierzchnię w chmurce rozdrobnionego pyłu.
Dno gwałtownie ucięte odnajduje się kilka metrów niżej. Woda spada w dół, kotłuje pianę.
*
Jestem na zewnątrz.
Wraz z mgiełką osiadam wilgocią na przybrzeżnym, obrośniętym mchem kamieniu.
Uwolniła mnie jestem na lądzie, długo oczekiwanym wytęsknionym.
Co dalej jak ruszyć w nowym kierunku, odnaleźć się w dobrze znanym, obcym środowisku?
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: dobre / bardzo dobre