Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-04-28 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 2639 |
Wiem, że zabrzmi to co najmniej dziwnie, ale zaskoczony odkryciami, jak bardzo trujące jest jedzenie, pozwoliłem opublikować w lokalnej gazecie moje wyniki. Musiałem jakoś wyładować swoją złość. Nie mogłem uwierzyć, co ludzie muszą jeść! Początkowo chciano mnie wyrzucić z pracy, ale pewnie ktoś zrozumiał, że byłoby to świadectwem na autentyczność mojego artykułu. Dyrekcji nie podobał się charakter publikacji i, chyba głównie, wyjawienie tajemnicy zawodowej, jaką był skład badanych produktów. Napisałem dość trafnie i dosadnie, a w zasadzie to napisał w moim imieniu słynny pisarz Wiesław Saperski: „Zamiast zajmować się mało istotnymi sprawami, niech rząd pilnuje jakości wyrobów spożywczych, bo jeść musi każdy, a premię za wykonaną pracę, choćby za wybudowanie pięciu kilometrów autostrady w ciągu czterech lat, nie każdy musi dostać, i to nie jest główny temat do debaty społecznej. Wyłącznie suche analizy naukowe i statystyki były mojego autorstwa, zaś podsumowanie i wywody, to efekt pracy ojca. Był bardzo zadowolony, że przyczynił się do wybuchu afery, jaką rozpętałem. Swoimi wstawkami i przemyśleniami bardzo skutecznie dolał oliwy do ognia, i była to oliwa czystego gatunku, bez dodatku konserwantów i ulepszaczy.
Jak się spodziewałem, w końcu wezwano mnie do dyrektora. Byłem pewny, że zostałem zwolniony. Gdy wszedłem do gabinetu, na miejscu szefa siedział nieznajomy pan w średnim wieku, w błyszczącym, niczym skrzydła mola, jasnym garniturze.
- Krzysztof Saperski?
- Tak.
- Proszę usiąść. – Wskazał mi miejsce na krześle, naprzeciwko siebie. – Jestem pracownikiem rządu i przyjechałem tu z panem porozmawiać.
- Czego pan sobie życzy? – zapytałem uprzejmie, ale stanowczo, pewny siebie. Nie przypuszczałem, że mój raport zatoczy tak duży krąg i wzbudzi zainteresowanie najwyższej władzy. Ten gość, faktycznie wyglądał jak jakiś tajniak z amerykańskich filmów akcji trzeciej kategorii.
- Nieźle pan nabroił tym artykułem. Zainteresował się tym sam premier, a sprawę bada minister żywności – powiedział oschle, jednak patrząc mi prosto w oczy.
- Napisałem tylko prawdę. Ludzie musza wiedzieć…
- Pozwoli pan, że to ja będę mówił, a pan niech uważnie słucha – przerwał mi już stanowczym tonem. – Bez wątpienia ma pan talent w dziedzinie badań i jest pan odważny. Odważył się pan na publikację swoich wyników, równocześnie łamiąc zasady etyki zawodowej, co z kolei podważa pana lojalność wobec, nie tyle pracodawcy, co swojego kraju…
Jak się okazało w rajskiej poczekalni, moim rozmówcą był major Dąbek, tajny agent Rządowych Sił Specjalnych.
- Proszę mi tu bez takich – wtrąciłem podniesionym głosem. Nie miałem ochoty słuchać polityczno-propagandowych wywodów, a wyraźnie na taki się zapowiadało. Wystarczy, że we wczesnym dzieciństwie dziadek faszerował mnie opowieściami o wojnie, mordach, chęci zemsty i brutalności wrogów. Do końca swoich dni zamykał się w drewnianej szopie przy domu i z butelką samogonu w ręce, pastował swoje oficerki i czyścił mundur, śpiewając przy tym wojenne piosenki. To nic, że nigdy nie był żołnierzem, ani nawet partyzantem. Jego, tak bardzo hołubiony, ubiór był podstawowym wyposażaniem pracownika kolei państwowych. Większość swego życia przepracował jako pomocnik maszynisty, a w wolnych chwilach fantazjował na temat niespełnionej kariery wojskowej. Czasu w trakcie wykonywanych czynności służbowych miał aż nadto, bo jego rola polegała na pilnowaniu głównego maszynisty, aby ten nie usnął w czasie jazdy.
– Uważam, że moim obowiązkiem wobec kraju jest ukazywanie niebezpieczeństw, które mogą zagrażać jego obywatelom. To jedzenie jest trucizną – rzuciłem, trafiając wyraźnie w tok myślenia rozmówcy. Dziadek byłby ze mnie dumny.
- Ale dochowanie tajemnicy jest rzeczą najważniejszą! – Wstał z krzesła i podszedł do mnie na tyle blisko, że spokojnie wyczułem zapach jego słodkich perfum. - Chcemy pana u nas w pracy.
- Słucham?
- Jest pan wyjątkowym kandydatem do pracy w rządowym laboratorium, ale tam już nie ma publikacji do gazet, czy opowiadanie wszystko swojemu ojcu. Ja wiem, że on ma później z tych informacji pożytek do swoich powieści, co pozwala mu zarabiać olbrzymie pieniądze. Jednak w naszym laboratorium będzie pan badał również między innymi żywność, ale wyniki będą lądować u ministra, później u prezydenta. Chcemy trochę przycisnąć producentów do muru, dlatego powołaliśmy specjalną grupę laboratoryjną.
- Czyli chcecie dowodów na oszustwa? Mój raport nie wystarczy?
- Chcemy dowodów, nie rozgłosu – roześmiał się. – Jeśli nie wie pan, o co chodzi, to chodzi o pieniądze… Jest pan zdecydowany na tę pracę?
- Nie wiem, muszę się zastanowić.
- To nie jest zwykła propozycja. – Wrócił na swoje miejsce w fotelu. Wydawał się teraz niezwykle rozluźniony. Skądś już znałem tę gadkę. Obawiałem się, że zaraz mi pogrozi śmiercią najbliższych, ale jednak stanowisko rządowe wymaga większego profesjonalizmu.
– To wielka szansa dla pana, dla kariery młodego, zdolnego chemika. Jako pracownik rządowy dostanie pan pięciokrotnie wyższe zarobki od dotychczasowych, a na emeryturę będzie mógł pan iść za dziesięć lat… To jak będzie? – zapytał, nie bez powodu, pewny siebie.
- Kiedy mogę rozpocząć? – Nie mogłem odmówić. Byłem szczęśliwy niczym mój ojciec po pierwszej publikacji swoich opowiadań.
Mojego rozmówce nigdy więcej nie spotkałem, ale dzięki nagraniom w rajskiej poczekalni, wiem jak zginął w trakcie Armagedonu. Gdy dowiedział się o skali tragedii i śmiercionośnej fali trucizny, postanowił schować się w jednym ze schronów rządowych. Pędząc z olbrzymią prędkością swoją limuzyną, Dąbek włączył wycieraczki, by przetrzeć wilgotną szybę od deszczu. Jednak przez delikatnie uchylone okno, kilka kropel kapnęło mu na skroń. Nie muszę już pisać, że woda uległa skażeniu i nasz bohater w ciągu kilku sekund wyzionął ducha, a jego samochód stracił kontrolę i wjechał w dom, sąsiadujący z szosą. Tak się złożyło, że droga do schronu przebiegała przez nasze miasteczko. Mało tego - piękny samochód wpadł w domostwo rodziny Jana Sowy, zrujnowanego przeze mnie właściciela masarni. W tym czasie państwo Sowa w komplecie, czyli Jan z żoną i córką Martą, jedli obiad, niczego się nie spodziewając. Człowiek, który naprawdę mnie nienawidził, i to jeszcze przed końcem świata, nie spodziewał się, że samochód wjeżdżający wprost do salonu i taranujący jego zniszczone alkoholem i nerwicą ciało, to pośrednio moja sprawka.