Przejdź do komentarzyMaraton złudzeń
Tekst 1 z 1 ze zbioru: rozmaitości
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-05-30
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2288

Marcel tak naprawdę nie lubił swego domu. Kupił go z żoną, bo był on najlepszy z dostępnych, na jakie mogli sobie pozwolić. Niby wszystko było z nim w porządku. Niezły układ pomieszczeń, praktyczna kuchnia, duża łazienka, obstawny salon, przyzwoitej wielkości pokoje i przestrzenny ogród. Marcel jednak czuł niedosyt i rozczarowanie. Te uczucia były wiernymi towarzyszami jego życia, ponieważ życie najczęściej rozmijało się z jego wygórowanymi oczekiwaniami. Próbował nawet z tym walczyć. Tłumaczył sobie, że powinien cieszyć się z tego co ma. Wychodził więc z domu co rano i wracał późnym popołudniem. Jadł z rodziną obiad w przeciętnych rozmiarów jadalni, pił z żoną kawę w praktycznym salonie i pielęgnował dający duże możliwości ogród. Niezadowolenie jednak nie dawało za wygraną i przywarło do Marcela, jak pasożyt do swego żywiciela.


Pewnego dnia, gdy siedział na muszli klozetowej w łazience na piętrze, zupełnym przypadkiem spojrzał na sufit. Można to uznać za czysty przypadek, bowiem nie należał on do ludzi, którzy patrzyli w górę. W każdym bądź razie na środku sufitu ujrzał coś, co wyglądało jak właz. Niewielki prostokąt zbity z desek, okalany drewnianą framugą. Całość pomalowana białą emalią, która z czasem przybrała już któryś tam odcień szarości. Zaintrygowany wstał, podtarł się, podciągnął gatki i zaczął szukać przedmiotu, na który mógłby stanąć. Niestety na piętrze znalazł jedynie obrotowe krzesło na kółkach. Co prawda na dole w jadalni pyszniło się aż sześć stabilnych krzeseł, a w szopie cierpliwie czekała drabina, ale on złapał właśnie za zdradliwe siedzisko, świetnie nadające się do puszczania gazów przed komputerem, ale nie jako cokół. Ledwie zmieścił się z nim w drzwiach. Postawił je dokładnie pod włazem i sprawdził na ile jest stabilne. Na śliskich łazienkowych płytkach fotel biurowy tańczył tango. Jednak do tanga trzeba dwojga. Marcel zatem rozpoczął mozolną czynność wchodzenia na krzesło. Jak tylko stawiał na nim nogę, ono nieposłusznie odjeżdżało. Szukał więc punktu podparcia. Złapał się za gorący kaloryfer, bo w bezpośrednim pobliżu nic innego nie znalazł i aż syknął z bólu. Klnąc na czym świat stoi, podparł się o ścianę i jakoś tam wlazł na uparty fotel. W końcu ujarzmił przeciwnika. Zaśmiał się zwycięsko. Gdy jednak spojrzał na właz, zdał sobie sprawę, że fotel jest za niski aby dosięgnąć do sufitu.


Zagotowało się w nim. Wściekły odstawił fotel do sypialni i poszedł po drabinę. Gdy przechodził przez jadalnię, starał się nie patrzeć w stronę drewnianych krzeseł ustawionych wokół stołu. Miał wrażenie, że słyszy ich szepty „Weź mnie, weź mnie, ja cię nie zawiodę”.


Wyszedł na taras. Na dworze było zimno. Szopa znajdowała się na drugim końcu ogrodu. Ku jego zdziwieniu aluminiowa drabina stała obok, podparta o krzywy płot. „Czyżbym jej ostatnio nie schował?” – Pomyślał. Chwycił ją oburącz. Była zimna i mokra. Zaniósł ją na górę do łazienki i rozstawił dokładnie pod tajemniczym włazem. Wszedł na trzeci, przeraźliwie zimny i bezlitośnie wbijającym się w bose stopy szczebel drabiny. Właz nie miał żadnego uchwytu, ani niczego za co można by  pociągnąć. Postanowił więc go pchnąć. Niewielka płyta zbita z desek nie stawiała żadnego oporu. Marcel miał wrażenie jakby nie ważyła więcej niż piórko. Użył zdecydowanie zbyt dużej siły i dosłownie wepchnął emaliowany prostokąt do tajemniczej strychowej czeluści. Otwór w suficie poczerniał jak niebo przed burzą. Marcel poczuł na twarzy ciepłe, stęchłe powietrze. To był typowy zapach starości i zapomnienia.


Nagle obleciał go strach. Stracił pewność siebie i zapał do odkrywania strychowych tajemnic. Jedyne, co wciąż mu pozostało, to ciekawskość. Chorobliwa ciekawskość, która jest silniejsza od lęku i zdrowego rozsądku. Wiedział, że z tym nie wygra i nawet nie próbował. Jednak na tle jasnej, przewidywalnej, bezpiecznej łazienki ten mały prostokąt wypełniony po brzegi soczystą intensywną czernią budził niepokój.


Wreszcie wszedł na czwarty i na piąty szczebel i jak tylko jego głowa zanurzyła się w gęstej czarnej jak smoła toni strychu, usłyszał przeraźliwy pisk o niewiarygodnie wysokiej częstotliwości. Nieznośny odgłos dobiegał nie z konkretnego miejsca, tylko zewsząd. Jakby… to ta czerń krzyczała. Po kilku sekundach rozsadzający czaszkę pisk stał się nie do zniesienia i Marcel zeskoczył z drabiny. Prawym biodrem zarył o krawędź wanny, a aluminiowa drabina spadła mu na głowę. Stłuczone biodro zaczęło pulsować i puchnąć – zły znak. Przerażony na siłę próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenie tego, czego właśnie doświadczył. Sam nie chciał przyznać przed sobą, że nie wierzy w żadne z nich.


Zanim jeszcze zdołał się pozbierać z jasnobrązowej łazienkowej terakoty, frontowe drzwi otworzyły się z impetem. Żona Marcela wróciła z zakupów.


- Kochanie pomożesz mi z tymi torbami?! – Usłyszał z dołu.

- Już pędzę! – Odkrzyknął, usiłując stanąć na równych nogach.


Zanim zszedł, wyniósł drabinę do pokoju. W połowie schodów, przypomniał sobie, że właz został otwarty. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu nie chciał, żeby Karolina dowiedziała się o jego odkryciu, jednak nie miał siły kuśtykać z powrotem na górę. Przez lata wyrobił sobie nawyk ukrywania przed nią wielu rzeczy. Dla świętego spokoju. Żeby nie gadała.


Z każdym krokiem biodro coraz bardziej dawało się we znaki. Próbował nie kuleć przy niej, ale niestety nic nie jest w stanie umknąć uwagi tej kobiecie. Gdy myślał, że nieźle mu idzie, ona zapytała: – Co ci się stało w nogę?

- Spadłem z drabiny. – Odpowiedział natychmiast, żeby nie budzić podejrzeń. Co jak co, ale była to jednak prawda.

- A co ty robiłeś na drabinie?

- Wymieniałem przepaloną żarówkę w pokoju (niby w tym, do którego zakuśtykał drabinę).


Karolina, zajęta wypakowywaniem zakupów nic więcej nie powiedziała, ani w żaden sposób nie zareagowała na odpowiedź swojego męża. Po chwili milczenia, stojąc przed otwarta lodówką ze słoikiem majonezu w jednej i pękiem rzodkiewek w drugiej ręce, zwróciła się do męża z wyrzutem -

- Czy będziesz łaskaw wreszcie przynieść resztę zakupów z auta?


Marcel odwrócił się na pięcie, zagryzł wargę, gdy spuchnięte biodro przypomniało o sobie i poczłapał do samochodu. Zanim do niego dotarł, po raz milionowy zadał sobie pytanie czy kobiety robienie wyrzutów mężczyznom mają w genach, czy wyćwiczyły to na przestrzeni wieków.


Przez resztę dnia niewiele słów padło między Karoliną a Marcelem. Rodziły się one w trudach, wciśnięte pomiędzy ukradkowe spojrzenia, zatrute niechęcią i podlewane obojętnością. Nie zawsze tak było. Kiedyś płonął w nich żywy ogień. Wypalił się jednak szybciej, niżby się spodziewali. Popioły rozwiał wiatr. Nadeszła epoka lodowcowa.

.  .  .

Płacz dziecka. Rozpaczliwy. Marcel zerwał się z łóżka. Myślał, że miał koszmar, ale płacz nie ustawał. Dochodził z góry. Po omacku poszedł do łazienki. Nie musiał zapalać światła. Doskonale znał rozkład pomieszczeń i stan umeblowania domu. Przede wszystkim nie chciał zbudzić Karoliny. Odkąd pamięta czuł ulgę, gdy ona zasypiała. Wiedział, że wtedy nie jest w stanie powiedzieć mu niczego przykrego.


W łazience płacz stał się głośniejszy. Dzieci w nocy płaczą inaczej niż za dnia. Marcela przeszedł dreszcz. Teraz nabrał pewności, że to głos ich nigdy nienarodzonego dziecka. Dziecka, którego tak pragnęli oboje. Wiele lat upłynęło im na staraniach, zanim pogodzili się z wyrokiem – bezpłodnością. Liczyli na cud. Może właśnie się zdarzył? Kogo, jak nie ich dziecko mogło się tak zanosić? Zapomnieli o nim, zostawili. Przestali w niego wierzyć, a ono tam samo w ciemnościach na zimnym strychu przez te wszystkie lata.


- Już do Ciebie idę synku! – Zawołał Marcel, nie dbając już czy kogoś obudzi. Może Karolina właśnie powinna wstać? Jak może spać, kiedy jej dziecko tam marznie?! Jeszcze spadnie! Przecież nie zamknął strychu. Bardzo nieodpowiedzialne.


- Mój synek. – Szeptał przez łzy, które wielkie jak grochy spływały mu po policzkach. To musi być syn. Zawsze o nim marzył i wreszcie się doczekał.


Pstryk przełącznika. Żółtawe, niezbyt jasne światło wypełniło łazienkę. Dokładnie pod otwartym włazem stała drabina. Marcel nie przynosił jej tutaj, ale uznał to za jak najbardziej sprawiedliwe, że się tu znalazła. Bosą stopą wszedł na pierwszy stopień. Metal był  lodowaty i jak ostrze noża wcinał się w nagą podeszwę. Czarny prostokąt zdawał się czernieć i gęstnieć jeszcze bardziej, jakby powietrze wypełniające  właz przyjęło postać ciała stałego. Nie przeraziło, go to jednak, nie zniechęciło. Coraz głośniejsze zawodzenie pchało go do przodu, a raczej do góry, zimny, nieprzyjazny stopień, po stopniu. Prawie skakał po tej drabinie, a ona skakała razem z nim, postukując swymi czterema nóżkami na jasnobrązowych płytkach. Płacz, a w zasadzie już wrzask był tak głośny, jakby ich synek był podłączony do wzmacniacza. Jak tylko rozgorączkowana głowa Marcina wdarła się w gęstą przestrzeń strychu, pewien wielki kocur z przeraźliwym miauknięciem skoczył na nią z ostrymi pazurami. Zanim Marcel zorientował się co się dzieje, kot poharatał mu nos i policzki, po czym zniknął w czarnych odmętach. Zapanowała cisza.


Marcel wgramolił się na górę i zastygł w lekkim przykucnięciu jak zwierzyna gotowa do ucieczki, bądź jak myśliwy gotów na polowanie. Pomimo, iż całkowicie nic nie widział oprócz żałosnej, zupełnie nie istotnej poświaty, pochodzącej z tak teraz odległej łazienki, odnosił wrażenie, jakby czerń szczelnie wypełniająca strych żyła. Żyła i falowała. Raz gęstniejąc, raz rzednąc, by znów zgęstnieć w dziwacznym i szalonym tańcu. Mógłby przysiąc, że tu i ówdzie formują się mniejsze, lub większe wiry. W pewnym momencie poczerniało jeszcze bardziej, aż Marcel nie mógł złapać tchu. Wydawało mu się, że oddycha cuchnącym dennym mułem, a nie powietrzem. Nagle coś go uderzyło i przewrócił się na plecy. Nie była to bynajmniej ręka, noga albo jakiś przedmiot, tylko… tchnienie, podmuch. Podłogę strychu pokrywała jakaś lepka maź, o zapachu wielkomiejskiego ścieku. Bał się, że spadnie przez właz i połamie się na drabinie, ale dookoła niego nie było już żadnego włazu, a wraz z nim zniknęła wiotka i krucha smuga światła – wspomnienie przewidywalności.


Ponownie rozległo się miauczenie. Tym razem przeciągłe, pochodzące z bardzo daleka. Kot to syczał, to charczał, to znów zawodził jak w marcu. Marcel zamarł. Zrozumiał, że to co go zbudziło ze snu, to nie był płacz dziecka.


Jak mógł się tak pomylić?! Naraz poczuł straszliwą pustkę. Pustkę i gniew. Ktoś go tu zwabił. Walnął pięścią w coś, co powinno być podłogą strychu, ale było ohydną warstwą cuchnącego szlamu, który rozbryzgnął się dookoła. Marcel tego nie widział, ale czuł, jak ochlapał mu nogę.


Nagle uświadomił sobie swoje położenie. Obudził się w nocy, bo wydawało mu się, że słyszy płaczące dziecko. Przekonany, że to dziecko jego i Karoliny (którego nie mają i nigdy nie mieli) i że jest ono ukryte na strychu, wlazł tutaj i został zaatakowany przez jakiegoś kocura. Następnie, ktoś lub coś go popchnęło i przewrócił się wprost w jakieś (tutaj podniósł brudną dłoń do nosa i powąchał, po czym skrzywił się z obrzydzeniem) Bóg wie co i teraz siedzi, i dochodzi do wniosku, że to wszystko nie trzyma się kupy! Musi być przecież jakieś logiczne wytłumaczenie! Kot na strychu, też mi się coś! Pewnie wlazło bezdomne kocisko. Ta… breja – No nie wiadomo, co też ostatni właściciele tu zostawili, w związku z tym będzie musiał to sprawdzić.  - Tak! – Zerwał się i wstał - Teraz pójdę na dół po latarkę i zobaczymy jakie tajemnice kryje stryszek. – Słowa wypowiedziane głośno dodały mu odwagi i pewności siebie. Rozejrzał się wokoło, nie dostrzegając nic, poza absolutną ciemnością i zrozumiał, że nie wie dokąd ma się udać. - Istnieją dwie ewentualności – Powiedział do siebie -  albo oślepłem, albo Kasia wyłączyła światło w łazience. – Zaśmiał się, ale w tym śmiechu nie było ani grama wesołości. Druga ewentualność wydawała mu się wysoce prawdopodobna. Po krótkim namyśle stwierdził, że będzie się posuwał stopkami w dowolnym kierunku, aż natrafi na właz, tak jak za szkolnych czasów odmierzało się wielkość bramek, których słupkami były tornistry, a poprzeczką chłopięca wyobraźnia.


Po paru chwilach brodzenia w bagnie Marcel rąbnął głową o coś drewnianego. Kilka drzazg wbiło mu się w czoło i znów wylądował na plecach w tej breji. Teraz był już niemal cały utytłany. Całe szczęście, że nie widzę jak wyglądam – pomyślał, unosząc się na łokciach i zamarł. Właśnie zobaczył coś innego, a mianowicie znajdujący się w odległości mniej więcej stu metrów jaśniejący właz, malutki czworokąt na tle czarnej nieskończoności. Swoją drogą to niesamowite, że nawet w ciasnej piwnicy ciemność zdaje się nie mieć końca i sięgać najdalej jak się da. Światło jest konkretem, a ciemność nicością.


Marcel mógł źle ocenić odległość. Wszak nie miał żadnego punktu odniesienia. Ponownie wstał. Podobno idealistów poznaje się po tym czy potrafią podnieść się po upadku. Tym razem bardzo ostrożnie. Zanim się wyprostował wybadał rękami, jaka jest wysokość stropu. Okazało się, że  na wpół zgięty dotykał go plecami. W takiej pozycji szedł przez jakiś czas w stronę upragnionego celu, lecz za każdym razem, gdy przystawał i spoglądał na właz, ten zdawał się coraz bardziej oddalać. Marcel wpadł na szalony pomysł (cokolwiek ten epitet oznacza w tych okolicznościach) i postanowił zamiast iść do przodu, cofać się. Musiał wyglądać zabawnie, bo ktoś się zaczął z niego śmiać. – Zaraz, zaraz! - Zdziwił się w myślach – Czyj jest ten śmiech i jakim cudem ktoś mnie widzi pomimo tych ciemności?!


- Oj mój ty Kłębuszku – Usłyszał dziewczęcy rozbawiony głos – Ty nigdy się nie zmienisz.


Marcelowi zakręciło się w głowie i nie upadł tylko dlatego, gdyż zaparł się plecami o nieoheblowane krokwie dachu. To była Natalia, jego największa szkolna miłość. Jakim cudem nie rozpoznał jej śmiechu?! Nikt inny się tak nie śmiał. Nikt inny tak uroczo nie marszczył policzków. Nosił ją w sercu jeszcze długie lata, aż w końcu i to uczucie uschło na jałowej glebie jego duszy. Ile by dał, żeby znów ją zobaczyć!


- Kłębuszku – wołała. (Nazywała go tak, ponieważ zawsze uważała, że można go rozpracować, idąc po nitce do kłębka. Może miała rację.) – Czekam na Ciebie już tyle lat, mój nieustraszony kłębuszkowy Tezeuszu. Twoja wierna Ariadna rozwinęła Ci nić. – Marcel bez zbędnych pytań zanurzył dłonie w galaretowatej toni i wynurzył z niej pewien sznurek nie za gruby nie za cienki.

- Tak, tak! – wołała Natalia – Uplotłam go z Twoich pragnień. On doprowadzi Cię do mnie! Nie zabłądzisz w tym okropnym labiryncie wspomnień!  - Jej głos rozmywał się i oddalał – Tylko pamiętaj, żeby nie zbaczać z drogi! – Ostatnie słowa były tak odległe, że musiał się ich domyślać.


Gdy Natalia zniknęła, sznurek ożył. Zaczął się wić. Marcel jednak nie zwracając na to zbytniej uwagi, cofał się dalej. Szurał stopami po podłodze, rozgarniając tą breje, jak koła samochodu rozgarniają błoto pośniegowe. Plecami uderzył o kant kolejnej, surowej i nieprzyjaznej krokwi. Dach obniżył się jeszcze bardziej. Marcel musiał teraz iść kucając. Nieposłuszny sznur miotał się w jego dłoniach. Miejscami robił się chropowaty, najeżony kolcami, ranił i haratał jego dłonie. Momentami  gryzł go po palcach. Marcel jednak nie odpuszczał. Przyspieszał, chociaż był już cały obolały. Choć kompletnie nic nie widział, przed oczyma wyobraźni miał ją śliczną, roześmianą, promieniującą szczęściem i radością. Jej puszyste włosy spływające falami. Jej wielkie piękne oczy, w których tonął, w których widział swe odbicie – człowieka niedowierzającego, że takie szczęście go spotkało. Tyle lat ją szukał i wreszcie odnalazł. Musi się spieszyć! Nie może jej stracić po raz kolejny!


Strop był już tak niski, że jedynie można było się czołgać. Marcel więc się położył i czołgał. Poczuł ulgę w zesztywniałych kolanach, lecz jednocześnie odór szlamu uderzył go w nozdrza. Z trudem powstrzymał odruch wymiotny. Ze zgrozą odkrył, że poziom tej paskudnej breji  się podnosi. Sznur, który też robił się coraz grubszy, że Marcel ledwo go obejmował oburącz, rzucał się w tym bagnie, jak ryba złapana na wędkę. Marcel rozpaczliwie odchylał głowę próbując uniknąć tego co nieuniknione, prawię wgniatał ją w szorstkie drewno stropu. Na nic to się zdało. Galaretowata ciecz, która nie tylko żyła, ale posiadała niewątpliwie pewien poziom inteligencji, wlała mu się do buzi, oczu. Jej smak był gorszy od smaku wymiocin. Piekła w oczy. Wypełniła jego nozdrza i uszy. Zawładnęła jego ciałem. Marcel stracił świadomość i kontrole nad swymi odruchami. Puścił sznur, który rozpłynął się, jakby nigdy go nie było. Marcel rzucał się na podłodze strychu jak zwierze złapane w sieć, machał rękami i nogami na oślep. Chciał krzyczeć, ale nie mógł nawet oddychać. Gdyby bagno nie wlało się mu do uszu, pewnie by usłyszał jak podłoga pod nim pęka, a po chwili zarywa się. Nie miał pojęcia co się z nim dzieje, poczuł jedynie stan nieważkości, a potem uderzenie o coś miękkiego i kolejne uderzenie o coś dużo twardszego. Spadł do sypialni wprost na swoje łóżko, odbił się i gruchnął całym ciałem na podłogę pod oknem.


Gdy otworzył oczy, poczuł potężny ból. Nie był on jednak spowodowany szlamem, po nim ślad już zaginął, lecz faktem, że przez bardzo długi czas nie widział nic poza ciemnością. Tymczasem małżeńską sypialnię wypełniały promienie wschodzącego słońca. W ich jasnym świetle unosiły się drobinki kurzu. Marcel otworzył oczy jeszcze raz. Wolno rozwarł powieki. Ból ciągle intensywny zaczął ustępować. Gdy był już znośny, postanowił się podnieść. Nie było to łatwe, gdyż w każdym mięśniu czuł trudy minionej nocy. Jego stłuczone biodro, o którym dawno zapomniał, paliło do żywego. Stękając jak starzec, stanął na nogach w momencie, gdy otworzyły się drzwi sypialni i ujrzał w nich przygarbioną kobietę w podeszłym wieku. Jej zorana bruzdami, poszarzała twarz wyrażała zdumienie. Jej wyblakłe oczy patrzyły gniewnie. Wargi  kiedyś pełne i namiętne, a teraz wąskie i cieniutkie drżały. Staruszka nic nie mówiła. Przez kilka niewyobrażalnie długich chwil oboje stali naprzeciw siebie w milczeniu. Ona stara i on stary, choć swej starości zupełnie nieświadomy. W pewnym momencie w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. W tej spróchniałej, zapadłej postaci rozpoznała jego. Zrobiło jej się ciemno przed oczami i cichutko, niemal bezszelestnie osunęła się na podłogę. Zwiędła jak kwiat.


Marcel podszedł do kobiety, szurając stopami (weszło mu to w nawyk) i pochylił się nad nią. Jego ruchy były jakieś pokraczne. Biodro płonęło bólem, a kolana piekły jak smagane pokrzywami. Ukląkł. Zanurzył swe krzywe paluchy w jej siwiuteńkich, przerzedzonych włosach i ujął jej głowę, jak kochanek, który chce złożyć pocałunek na ustach kobiety. Karolina spała już snem wiecznym. Jej słabiutkie serce nie wytrzymało kolejnego szoku i poddało się jak Marcel, który tam na strychu puścił sznur swoich ślepych złudzeń.


Dopiero teraz w tej staruszce dostrzegł swoją żonę. Zalała go fala gorąca. Zakręciło mu się w głowie i niemal upuścił jej stygnące ciało. Naraz poczuł do niej ogromny przypływ miłości, właśnie na której brak zmarła, czułości, którą tak rzadko jej okazywał, niepohamowanego wstydu i przygniatającego poczucia winy. Patrząc na jej szare, pomarszczone powieki, zadarty nos i dołeczki, które zginęły w gęstwinie zmarszczek uświadomił sobie, że tak naprawdę zawsze ją kochał i chciał spędzić z nią życie. Poczucie niepowetowanej straty przybiło go z ogromną siłą. Spuścił głowę i kątem oka dostrzegł swoje odbicie w lustrze na ścianie. Spoglądał z niego przykurczony, zniszczony starzec, z obwisłą skórą, wypalonymi oczyma i plamami wątrobowymi na wyłysiałej czaszce.


Rozświetloną porannym słońcem sypialnię wypełniło zawodzenie. Marcel zapłakał najbardziej żałosnym, ze wszystkich płaczów.


. . .


Po pogrzebie Marcel sprzedał dom po bardzo okazyjnej cenie. Zależało mu, by jak najszybciej się go pozbyć. Zamieszkał w domu spokojnej starości po drugiej stronie miasta. Personel już od samego początku zdał sobie sprawę, że będzie on problematycznym rezydentem, gdy kategorycznie odmówił ulokowania go na trzecim, najwyższym piętrze starego budynku. W proponowanym mu pokoju krzyczał, groził zrezygnowanym pielęgniarkom chudymi jak patyki rękami, a panią dyrektor wysyłał do wszystkich diabłów. Chcąc nie chcąc, dla świętego spokoju przeniesiono go na parter, choć Marcel żądał pokoju w suterenie. Pokój na parterze był jednak kompromisem, na który był w stanie pójść. Śniadoskóry opiekun z sumiastym czarnym wąsem bez przesadnej wrażliwości posadził go na wózku inwalidzkim i pojechał z nim do windy. Gdy na korytarzu przerażony Marcel rozglądał się po suficie, jakby nagle któraś z lamp miałaby mu się rzucić do gardła, rosły mężczyzna pchający wózek pomyślał, że trafił im się kolejny sfiksowany dziadyga.


W swoim pokoju numer 118 na parterze niedaleko sali telewizyjnej każdego ranka po przebudzeniu Marcel wracał myślami do chwili, w której trzymał w dłoniach głowę swojej zmarłej żony. Jej siwe włosy iskrzyły się od promieni, a ona zasnęła jakby na złość właśnie wtedy, kiedy ją odnalazł. Może zawsze wiedziała, że jej mąż lubił, kiedy  ona śpi. Może oboje wiedzieli, że wtedy nie może mu powiedzieć niczego przykrego. Może wolała odejść, niż wygarnąć mu za całe zmarnowane życie. Nie było dnia żeby nie winił się, że nie zauważył kiedy się zestarzała. Przecież obiecali sobie, że mają to zrobić razem! Jak zawsze nie dotrzymał słowa. Wiele razy zastanawiał się, dlaczego kochali się, gdy byli osobno, a nie mogli zdzierżyć się nawzajem, gdy byli razem. Tak czy owak Marcel pokochał ją najbardziej w tamtym momencie, kiedy ją stracił i kochał ją aż do chwili, gdy pewnego razu w nocy ciszę śpiącego budynku starych ludzi przerwał trzask przewracającej się drabiny w pokoju 118 na parterze obok Sali telewizyjnej. Gdy śniady opiekun z czarnym wąsem wpadł do pokoju Marcela już tam nie było.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
zazwyczaj tak jest, że doceniamy to co utraciliśmy
© 2010-2016 by Creative Media
×