Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-09-21 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3465 |
1
NAJPIĘKNIEJSZE MIEJSCE NA ŚWIECIE
Najpiękniejsze miejsca na świecie przede wszystkim należy oglądać. Można je również utrwalać na obrazach lub fotografiach. Opisywanie rzadko przynosi właściwy efekt. Trudno mi jednak oprzeć się pokusie by nie wspomnieć o miejscu, które od najmłodszych lat uważałam za najpiękniejsze na świecie.
Rzecz jasna, że świat widziany oczami dziecka przedstawia się o wiele ciekawiej niż to, co odbiera dorosły człowiek. Przede wszystkim jest znacznie większy, bezkresny niemal i w tym bezkresie pełen zagadek poznawanych fragmentarycznie, nigdy do końca nie wyjaśnionych. Tak też było i w moim przypadku.
Żeby znaleźć się w najpiękniejszym miejscu na świecie należało najpierw pójść na przystanek tramwajowy. Była też inna możliwość – nawet bardziej atrakcyjna ale wymagająca większej fatygi. Piechotą najkrótsza droga prowadziła przez las od domu niezbyt oddalony. Na jego skraju kamienne spadziste schody biegły w dół ku szerokiej ścieżce wydeptanej po zboczu jaru, na którego dnie płynęła wąska rzeka. Zbocze porastały jedynie drzewa liściaste a wśród nich najbardziej interesująca ze względu na orzechy leszczyna. Rzekę przecinał drewniany most. Obok niego brzeg z brzegiem łączyła stara rura kanalizacyjna obudowana metalową kratą zabezpieczającą przed uszkodzeniami.
Woda w rzece miała zielony kolor z powodu wodorostów na jej dnie, które zdawały się płynąć z nurtem rzeki. Najdziwniejsze było to, że przyczepione były również do kraty na rurze kanalizacyjnej i zwisały z niej w postaci zielonych warkoczy roztaczając wokół niezbyt przyjemny zapach gnijącej trawy. Nigdy nie dowiedziałam się jakim sposobem trafiały tam? Tak wysokiej fali na rzece nie mogło być... Może wiatr je unosił...
Od mostu wchodziło się ścieżką pod górę na wysoką skarpę. Teraz należało skręcić w lewo. W dół biegła rozległa poręba przypominająca swoim kształtem skocznię narciarską. Dalej już droga przez las szła prosto jak strzelił - tyle, że była dosyć długa. Zamykała ją na końcu przecinka a za nią rozrośnięty gęsty maliniak pełen pokrzyw, przez który prowadziła wąska ścieżka dochodząca do pochyłego zbocza z sosnami, z suchym igliwiem i z szyszkami zamiast poszycia. Na dole połyskiwała srebrzyście tafla jeziora, przez którą kolejny most prowadził na drugi brzeg.
Właściwie już tutaj można było pozostać. W upalny dzień spacer przez rozgrzany las, parujący dziwnym pomieszaniem zapachów świeżych roślin z butwiejącym drewnem męczył. Ubranie od duchoty kleiło się do skóry i przepocone wabiło najbardziej złośliwe owady. Nad brzegiem jeziora zawsze miałam ochotę czym prędzej wskoczyć do wody. Rodzice śmiali się, że żaba już chce się zamoczyć.
Przy moście na ogół odpoczywaliśmy.
Patrząc na osłonięte kępami drzew i krzewów małe, przytulne domki w ogrodach piętrzących się na wzgórzu na drugim brzegu zastanawiałam się dlaczego my nie możemy tam mieszkać?... To, wydawałoby się dziecinne pytanie z biegiem czasu nabierało co raz większego sensu. Dopytywałam się tak długo, że w końcu wytłumaczono mi w czym rzecz: na mieszkanie w domku trzeba od miasta dostać przydział tak, jak na każde inne mieszkanie. Resztę wyjaśniłam sobie sama – widocznie nie zasługujemy na nic lepszego niż to, co nam dano. Przez jakiś czas łudziłam się jeszcze, że w przyszłości będę mogła kupić domek nad jeziorem ale i te marzenia rozwiały się z powodów nie tylko finansowych.
Po krótkim odpoczynku przy moście ruszaliśmy dalej – na drugi brzeg jeziora a później po cementowych schodkach między domkami w górę, na pętlę tramwajową.
Od pętli tramwajowej prosta polna droga między łąkami, na których pasło się zawsze kilka biało-czarnych krów zmierzała do przejazdu kolejowego. Szło się nią w cieniu klonów o kulistych koronach, w których słychać było bzykające chrabąszcze. Tuż za przejazdem zaczynało się drugie, duże jezioro. Teraz wystarczyło przejść jeszcze kawałek i wreszcie było to najpiękniejsze miejsce na świecie czyli Miejskie Kąpielisko.
Teren plaży zasłaniały białe drewniane budynki ze słupkami przypominającymi kolumienki po obu ich stronach, odwrócone jednak frontem do jeziora. Plaży nie widać było nawet przez otwarte na oścież wejście, przed którym zazwyczaj stała długa kolejka do kasy. Do środka można było dostać się wyłącznie po wykupieniu biletu.
Czekając aż wpuszczą nas wsłuchiwałam się w tupot bosych stóp dzieciaków skaczących po drewnianych pomostach i gwar dobiegający z plaży. Po odstaniu stosownego do długości kolejki czasu wchodziliśmy do drewnianego budynku, gdzie na prawo znajdowały się kabiny, szatnia, prysznice i ubikacje. Wszystko to osłonięte dachem podpartym drewnianymi słupkami rozmieszczone było po krawędziach sporego kwadratu wypełnionego żółtym piaskiem i otwartego od góry. Tutaj już drewno nie było pomalowane. Kolorem przypominało mokry piach, który w tym miejscu prawie zawsze był mokry z powodu ciągle odkręcanych pryszniców umieszczonych po jednej stronie pomostu otaczającego wokół kwadrat. Teraz czekało nas coś, co silnie działało na moją wyobraźnię i po dziś dzień mam to przed oczami.
Była to ręka...
Zanim jednak przyszedł odpowiedni moment, trzeba było najpierw wejść do mrocznej szatni, zaryglować za sobą drzwi i przebrać się w kostium plażowy. Przebieranie się zajmowało trochę czasu. Wreszcie nadchodziła wyczekiwana chwila – mama cicho pukała w drewniane okienko na ścianie. Po chwili deska odsuwała się i w otworze pojawiała się wyciągnięta ręka. Wystawała zaledwie do połowy przedramienia. Oprócz niej w ciemnym otworze niczego innego nie było widać. Nie padały też żadne słowa. Wyciągnięta ręka czekała na wręczenie jej naszego ubrania. Chwytała je i zasuwała za sobą deskę. Po paru minutach deska znowu odsuwała się i wysunięta ręka podawała numerek.
Za pierwszym razem, gdy zobaczyłam to, od razu spytałam czy ręka odda nam nasze ubranie?... Później, gdy stwierdziłam, że ubranie nie zginęło przestałam niepokoić się o nie.
Teraz można już było zejść na plażę przez pomost po lewej stronie, gdzie urządzony był zawsze oblegany przez plażowiczów bufet ze stolikami. Nie korzystaliśmy z niego. W torbie mieliśmy własny prowiant – chleb, jajka na twardo, pomidory i butelkę z herbatą.
Z pomostu schodziło się w dół po drewnianych schodach na chodnik wyłożony cementowymi płytami. Za jego krawężnikiem zaczynała się piaszczysta plaża nad brzegiem jeziora.
Stojąc na chodniku rozglądaliśmy się za dobrym na rozłożenie koca miejscem – najlepiej w pobliżu wody.
Moje ulubione miejsce było przy wypożyczalni kajaków. Z zazdrością przypatrywałam się ludziom wypływającym na jezioro – ich zwinnym ruchom, płynnej pracy zgranych ze sobą przeważnie podwójnych wioseł, lekkiemu i szybkiemu posuwaniu się po wodzie. Niestety, była to przyjemność wyłącznie dla dorosłych i dorastającej młodzieży – dzieci na kajak nikt nie zabierał.
Oprócz wypożyczalni kajaków była jeszcze intrygująca niebieska szopa., w której trzymano dwie białe łodzie motorowe. Szopa jak to szopa z prostych desek, miała szerokie wrota i dach kryty czarną papą.
Najciekawsze było to, że stała w dość głębokiej wodzie zastępującej klepisko, co można było w ciągu dnia dokładnie obejrzeć, gdyż jej wrota przeważnie zostawiano otwarte.
Ponieważ jezioro przy plaży podzielono drewnianymi pomostami na głębsze i płytsze baseny, niebieska szopa wydawała mi się jednym z nich i dlatego za którymś razem spytałam czy da się w niej pływać?...
W odpowiedzi usłyszałam, że szopa to garaż dla motorówek a do pływania jest wystarczająco dużo miejsca i nikt w tym celu nie wchodzi do szopy. Przypuszczam, że moja wyobraźnia pracowała wówczas nad problemem krytego basenu, którego wtedy w naszym mieście nie było.
Po rozłożeniu koca natychmiast wskakiwałam do wody – płytkiej wszędzie przy brzegu, z żółtym piaskiem na dnie. Rzecz jasna, szopa na łodzie motorowe i wypożyczalnia kajaków musiały mieć wodę głębszą toteż były oddzielone od plaży własnym pomostem.
Pierwsze zabawy przy wodzie polegały na lepieniu z wilgotnego piasku czego się da – począwszy
od babek robionych foremką albo małym dziecinnym wiaderkiem aż po zamki z piasku mniej lub
bardziej skomplikowane. Można też było usiąść przy brzegu i chlapać nogami w wodzie. Najlepszą jednak zabawą było udawanie pływania. W tym celu należało nieco zanurzyć się, przykucnąć, oprzeć ręce o podłoże i unieść nogi w górę. Dalej to już była swobodna wędrówka po dnie na rękach z utrzymywaniem głowy nad powierzchnią wody. Bawiłam się tak przez parę sezonów, dopóki wujek mnie nie wyśmiał i nie stwierdził, że w moim wieku czas już najwyższy nauczyć się prawdziwego pływania. Co prawda, mama protestowała przerażona tym, że mogę utopić się ale wujek i tak postawił na swoim. Dość szybko opanowałam pływanie kraulem i żabką. Wtedy dopiero uświadomiłam sobie, że przesiadywanie przez całe godziny w jeziorze wynikało z braku umiejętności pływackich. Z chwilą, kiedy je nabyłam szybciej wychodziłam z wody, więcej czasu spędzałam na kocu opalając się i obserwując skaczących z drewnianej trampoliny. Skakali wyłącznie chłopcy i mężczyźni – kobiety nawet nie próbowały. Z resztą, trampolina nie była bezpieczna – przy niefortunnym skoku można było dostać cios w głowę sprężynującą deską albo zawadzić o zbyt bliski pomost.
Najprzyjemniej pływało się po południu a szczególnie wtedy, gdy zbierało się na burzę. Fala podnosiła się wówczas dość wysoko, woda miała ciemny niebiesko-zielony kolor i była bardzo ciepła. Na dodatek plaża gwałtownie pustoszała – wszyscy w pospiechu zbierali swoje rzeczy, żeby jak najszybciej dotrzeć do przystanku tramwajowego i dostać się do tramwaju, który będzie na pewno tak zatłoczony, że nie wszystkich zabierze.
Deszcz zawsze nadchodził z drugiej, przeciwnej do plaży strony jeziora. Przy ulewie można było zobaczyć posuwającą się ścianę deszczową. Ojciec dobrze znał się na tym, ponieważ często pływał łodzią na ryby. Ja nigdy nie widziałam ściany deszczu - nie czekaliśmy na plaży do ostatniej chwili. Urządzaliśmy wyścigi z deszczem czy raczej z burzą, co dostarczało sporo emocji.
Na tramwaj nie było co liczyć – na pętli stał zawsze jeden wóz, który mógł ruszyć dopiero wtedy, gdy drugi wrócił z miasta. Mały, różowy budynek przy pętli z wnęką osłoniętą dachem i z ławkami pod ścianą dawał ochronę najwyżej garstce osób.
W tej sytuacji wybieraliśmy bieg przez las. Miało to większy sens niż tłoczenie się z tłumem ludzi pod małym dachem na pętli, walka o miejsce w tramwaju, jazda w nieprawdopodobnym ścisku i jeszcze przebrnięcie prawie dwóch ulic od przystanku do domu.
Na dodatek droga powrotna leśnymi ścieżkami była o wiele krótsza niż w przeciwną stronę chociaż ta sama. Teraz zbiegaliśmy w dół z tych wszystkich wzgórz i pagórków, na które wcześniej musieliśmy wdrapać się. Przeważnie nie było już tak gorąco jak przed południem a strach, że burza może zaskoczyć nas w lesie przymuszał do jak najszybszego posuwania się na przód. Czasami towarzyszył nam szybki stukot dzięcioła, roznoszący się echem wśród drzew i narzucający tempo marszu połączonego z biegiem. Największą radość sprawiało nam wpadnięcie do domu wraz z odgłosem pierwszych grzmotów. Był to niezbity dowód wygranej walki z naturą.
Jakby jednak tego nie opisywać, nic nie jest w stanie oddać rozmiarów oglądanego przeze mnie świata, który wydawał się niebywale rozległy chociaż przemierzany własnymi nogami.
Przywoływanie mitów dzieciństwa kończy się na ogół stwierdzeniem, że nie ma już teraz takiego miejsca na ziemi, które w swoim charakterze odpowiadałoby tamtym wyobrażeniom.
A jednak takie miejsce znalazło się. Przede wszystkim zgadzało się z moim dziecinnym poczuciem przestrzeni i sposobem rozszyfrowywania jej. Nazwa też wskazywała, że trafiłam pod dobry adres – Arkadia .., najładniejsza plaża w Odessie.
Już sam fakt, że tramwaj, który tam dojeżdżał kończył swój bieg na pętli wśród sosen cofnął mnie nagle w inne czasy; no i jeszcze zabudowa przy morskim brzegu – drewniana, z białych desek urozmaiconych gdzie, nie gdzie niebieskimi elementami. Ten sam odgłos bosej stopy stawianej na pomoście czy schodach i szum morza przypominający gwar plaży nad jeziorem.
Sedno rzeczy tkwiło jednak w czymś innym o czym nigdy nie rozmawialiśmy w gronie rodzinnym.
Przypuszczam, że Odessa żyła i funkcjonowała w świadomości mojego ojca jako raj utracony. Zresztą, każde dziecko, które pochodzi ze wsi lub niedużego miasta fantazjuje na temat najbliższej metropolii.
To miasto położone nad Morzem Czarnym swój szybki rozwój w XIX wieku i rosnące bogactwo zawdzięczało eksportowi drogą morską zboża z Rosji. Port w Odessie był nie tylko portem handlowym ale również wojennym. Symboliczne wejście do miasta od strony morza stanowiły i stanowią po dziś dzień gigantyczne schody, które ten kształt przybrały już w roku 1841. Zbudowano je z powodu wysokiego położenia Odessy względem portu. Miasto uważane było za tygiel kulturowy, w którym pomieszała się ludność różnych nacji. W 1865 roku wzbogaciło się o linię kolei żelaznej otaczającej je kształtem półksiężyca. Takim sposobem przed wybuchem I wojny światowej stało się czwartym, najważniejszym ośrodkiem imperium rosyjskiego, obok Petersburga, Moskwy i Warszawy.
Nie wiem czy ojciec widział je we wczesnym dzieciństwie, czy też znał tylko z opowiadań rodziny? W każdym razie pojawiało się w jego fantazjach w postaci miejsca baśniowego, w którym mogą rozgrywać się najdziwniejsze zdarzenia.
W odróżnieniu od dziadka potrafił dobrze opowiadać bajki i wzbogacać je o dodatkowe elementy opisowe lub epizody. Znał różne historie. Ta, która najbardziej utkwiła mi w pamięci i związana była z Odessą zaczynała się od słów: „Przyjechał kupiec do Odessy sprzedać zboże”. Dalej ojciec rozwijał opis miasta, po którym kupiec przechadzał się oglądając wspaniałe gmachy z wysokimi, błyszczącymi w słońcu oknami, o ścianach w pięknych pastelowych kolorach, zdobionych niby koronką bogatą sztukaterią i złotymi lub srebrnymi ornamentami a także statki w ogromnym porcie - wypływające na morze i powracającym z niego. Można było domyślić się, że bohater bajki pochodził z prowincji i miasto robiło na nim ogromne wrażenie. Historia o wędrówce po mieście kończyła się tak jak większość historii o wędrówkach: wieczorem zmęczony wrócił do swojego zajazdu, zjadł suty posiłek i poszedł do wynajętego pokoju położyć się spać.
Do tego momentu wszystko mi się zgadzało – oglądałam zgodne z opisem ojca wspaniałe gmachy, od których nie można oderwać oczu, duży port, tyle że z nowoczesną architekturą; zrobiłam długi spacer ulicami miasta a wieczorem po przyzwoitej kolacja w restauracji wróciłam na noc do wynajętego pokoju.
Dalszy ciąg bajki na całe szczęście nie pasował już do moich doświadczeń.
Kupiec spał czujnie w obawie, że w nocy ktoś może go obrabować. Ja takich obaw nie miałam – nisko umieszczone na parterze okno wychodzące na podwórze starej kamienicy przy ulicy Puszkinskoj posiadało ozdobną zabezpieczającą kratę z czarnego metalu. Przez cały dzień i noc pozostawało uchylone z powodu upału. Znajdowało się dokładnie na wprost bramy prowadzącej na ulicę. Leżąc na łóżku można było obserwować ruch przy podwórzowym trawniku oraz przejeżdżające ulicą samochody i czarne sylwetki przechodzących ludzi. Bramy nikt nie zamykał chociaż miała czarną, koronkową kratę. Nad nią, w podwórzu znajdował się jakby do kompletu balkon z balustradą ozdobioną motywami roślinnymi z takiego samego metalu.
Wracając jednak do kupca...
Jak to w bajkach bywa - musiało przydarzyć mu się coś szczególnego. Była to zjawa mężczyzny z brzytwą w ręce, która nawiedziła go w środku nocy.
Towarzyszyło temu dziwne światło. Jakby tego było mało – zjawa zatkała usta kupca białą pianą i powoli zaczęła golić go.
W tym momencie historii podnosiłam wrzask, że nie chcę tego dalej słuchać. Nawet kiedy już znałam jej treść, obawiałam się, że ojciec w każdej chwili może wzbogacić bajkę o jakiś dodatkowy okropny epizod.
Ojciec uspokajał mnie informacją, że zjawa zniknęła tak szybko jak pojawiła się, gdy tylko skończyła golenie a kupiec natychmiast zasnął. Następnego dnia po przebudzeniu się niby
wszystko pamiętał ale nie był pewien czy nie śnił?
W tej sytuacji przekonana, że ojciec nie będzie nic komplikował, pytałam co dalej?...
Dalej piekielny golibroda pojawiał się jeszcze dwa razy, gdyż kupiec był ciekaw skąd się to wszystko bierze i nie opuścił pokoju po pierwszej upiornej nocy?
Trzeciej nocy odkrył, że golibroda pojawia się wraz ze światłem, które idzie od strony dużego, kaflowego pieca.
Ostatnia część historii była rozwikłaniem całej sprawy tyle, że dla mnie niezbyt przekonywającym.
Właściciel zajazdu poinformowany o wszystkim wezwał zduna. Zdun piec rozebrał i znalazł w nim sztaby złota. Pozyskawszy tym sposobem większy majątek postanowił rozbudować swój dom a pokoju, w którym grasuje golibroda nigdy nikomu więcej nie wynajmować.
Takie wyjaśnienie nie satysfakcjonowało mnie.
Próbowałam uzyskać od ojca jakieś dokładniejsze informacje ale nie chciał mi ich udzielić. Powiedział, że jestem za mała, żeby można mi było wytłumaczyć pewne prawa fizyki i zasady funkcjonowania pryzmatu. Musiałam więc przyjąć całą historię w takim kształcie, w jakim została podana.
Tak, jak już wcześniej wspomniałam, w moim pokoju przy ulicy Puszkinskoj żadnego golibrody nie zobaczyłam chociaż kamienica była stara a z łazienki po kąpieli długo czuło się zapach mydła.
Jeśli zaś chodzi o wędrówki po Odessie to wracając z Arkadii wysiadłam z tramwaju, by zmienić go na marszrutkę czyli coś w rodzaju powszechnie używanego autobusu, który podjeżdżał w bardziej dogodne dla mnie miejsce. Wysiadłam przy dużym placu, na środku którego wznosi się wysoka iglica ze złotą gwiazdą. Nie spieszyło mi się za bardzo, więc zapaliłam papierosa lokując się na kamiennym murku otaczającym trawnik przy placu. Wydmuchując małe obłoczki dymu patrzyłam na zachodzące za drzewami gdzieś nad morzem słońce, które rozpinało złotem kolorowe ściany okolicznych budynków.
Pomyślałam, że na kolację pójdę do małej restauracji z ogródkiem mieszczącej się na wprost pomnika Izaaka Babla. Pomnik przedstawia monumentalną postać siedzącą na chodniku z brulionem rozłożonym na kolanie i ze wzrokiem skierowanym w niebo. Nieopodal tkwi w ziemi złamane koło. Restauracja zwyczajna, niedroga i czynna do późnego wieczora była najbardziej dla mnie odpowiednia Na dodatek w jej drzwiach wejściowych zamiast zwykłej klamki umieszczona została plastikowa ręka, którą każdy mógł uścisnąć wchodząc do środka.
oceny: do przyjęcia / bardzo dobre
Dostrzegłem więcej błędów niż poprzedniczka. Ortograficznych również: nie wyjaśnionych, co raz, z resztą (zwroty te piszemy łącznie). Niebiesko-zielony też należało pisać łącznie, chyba że była wyraźna granica między tymi kolorami; sądzę, że chodziło o kolor pośredni, płynnie przechodzący jeden w drugi. Zwrot miejskie kąpielisko należało napisać małymi literami, chyba że dalibyśmy jego pełną nazwę, np. Miejskie Kąpielisko w Odessie.
Największe problemy sprawia interpunkcja. Błędów w tej kategorii było tak dużo, że być może coś mi umknęło. Brakuje przecinków przed: by, nie, niż (wielokrotnie), należało, ale (wielokrotnie), a wśród, roztaczając, jakim sposobem, a za nią, męczył, zastanawiałam, dlaczego, dziecinnie, w czym, a później, zmierzała, czyli, wsłuchiwała, czy (wielokrotnie), przestałam, aż po, szybciej, opalając, a szczególnie, czy raczej, niż (wielokrotnie), a strach, przymuszał, chociaż, cofnął, kończył, o czym, każde, zaczynała, oglądając, a wieczorem, można było, chociaż (wielokrotnie), znajdował, jak pojawiła, a kupiec, czy nie, co dalej, skąd, postanowił, nigdy, ale, a z, to wracając, wysiadłam, czyli coś, lokując, patrzyłam, była, wchodząc. Zbędne przecinek przed: duże, mama, roznoszący się, obok. Zbędny jest też przecinek w konstrukcji "tyle że". Przecinek powinien stać przed "tyle". Koszmarek interpunkcyjny znajduje się w zwrocie "strzelił - tyle, że była".
Nie wiem, co oznaczają znaki typu: ., oraz ..,
Brakuje też kropki na końcu zdania w końcówce tekstu, a słowo "kolacja" powinno brzmieć "kolacji".
W sumie siedem błędów ortograficznych, kilkadziesiąt interpunkcyjnych. Innych też kilka
oceny: bezbłędne / znakomite
Jeśli w głowie masz przewiew - wszędzie widzisz tylko... przewiew??