Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-11-11 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 3143 |
UDANE WAKACJE
Nie wiem czy jest sens o tym pisać, ale niech tam... Po co wszyscy mają myśleć, że nigdy nie wyjeżdżałam na wakacje i lato spędzałam głównie na łażeniu po naszej ulicy do drzewek akacjowych i z powrotem.
Któregoś roku moja rodzina uznała, że należą mi się wakacje z prawdziwego zdarzenia.
Aby ten pomysł zrealizować musiały być spełnione pewne warunki.
Mama zazwyczaj korzystała z urlopu jesienią, kiedy ja zaczynałam rok szkolny. Dostawała wtedy skierowanie do jakiegoś sanatorium albo na wczasy pracownicze. Jej koleżanki uważały to za rzecz oczywistą i nigdy nie próbowały zmienić czegoś w sprawie urlopów.
Tym razem trzeba było wymusić zmiany. Po pierwsze: zapewnić sobie wolne w miesiącu letnim; po drugie: postarać się o wczasy dla dwóch osób.
Jakimś cudem udało się to zrobić. Na dwa tygodnie dostałyśmy skierowanie do domu wczasowego w Międzyzdrojach. Teraz wypadało tylko modlić się o dobrą pogodę.
Podróż na miejsce była długa i uciążliwa. Do Szczecina dojechałyśmy późnym wieczorem. Pociąg do Międzyzdrojów był dopiero nad ranem. Przesiedziałyśmy dobre sześć godzin na dworcu zanim można było ruszyć dalej. Na dworze siąpił drobny deszcz. Ciepło też nie było. Na najbliższe dni nie wróżyło to najlepiej. W tym momencie było to nam obojętne – byle tylko dojechać już do celu.
Kiedy wysiadłyśmy z pociągu, mamę ucieszył widok dorożek stojących przed dworcem. Widocznie przypomniały jej się dawne czasy.
No to nie musimy już o nic się martwić – powiedziała. - Bierzemy dorożkę i jedziemy do pensjonatu.
Tak też zrobiłyśmy. Koń wolno przeczłapał przez miasteczko. Spod czarnej, ceratowej budy, która osłaniała nas przed deszczem nie wiele mogłyśmy zobaczyć. Drynda kołysała przyjemnie, jak stara dobrze wysiedziana i miękko wymoszczona kanapa. Po dotarciu pod właściwy adres z radością stwierdziłyśmy, że pensjonat ma bardzo dobre położenie – znajdował się przy głównym deptaku, z którego schody prowadziły w dół, prosto na plażę.
Po zameldowaniu się w administracji dostałyśmy klucz do pokoju. Był trzyosobowy, o czym świadczyły trzy metalowe łóżka z niemiłosiernie skrzypiącymi sprężynami. Pokój mieścił się na parterze. Jego okna znajdowały się z boku budynku. Widać z nich było trawnik przed domem, inne zabudowania i las. Oprócz skrzypiących łóżek były tu jeszcze: szafa, lustro, umywalka, stół i krzesła. Wszystko to proste, podniszczone i zbyt skromne na wypełnienie dużej przestrzeni wysokiego pomieszczenia. Ubikacja i prysznic znajdowały się tuż obok – z wejściem od korytarza.
Żaden luksus ale nam to wystarczało – byle tylko była dobra pogoda.
Zaraz po śniadaniu w stołówce, która mieściła się w sąsiednim budynku, położyłyśmy się spać w swoim pokoju. Po godzinie pojawiła się nasza współlokatorka – ładna tleniona blondynka licząca około trzydziestu lat. Po cichu, nie budząc nas rozpakowała swoje rzeczy i też położyła się spać. Bliżej poznałyśmy się dopiero po południu. Była niezamężna, miała na imię Basia i pochodziła ze Śląska.
Pierwszy dzień upłynął właściwie na niczym. Padał deszcz. Poszłyśmy na obiad i na kolację do stołówki a później na telewizję do świetlicy.
Następnego dnia pogoda była jeszcze gorsza – rozszalał się sztorm. Nie wytrzymałyśmy w pokoju i wyszłyśmy na deptak ale spacerować po nim było raczej trudno. Deszcz padał rzęsisty, porywisty wiatr wręcz zwalał z nóg a fala morska była bardzo wysoka. Z chodnika na górze przyglądałyśmy się plaży zalewanej wodą i wiklinowym koszom plażowym unoszonym przez fale. Cieszyłam się, że wzięłam ze sobą ciepłą kurtkę – teraz przydała się. Mama była mniej przezorna, podobnie jak wielu wczasowiczów. Wszyscy, chroniąc się przed chłodem pozakładali na siebie co się dało. Dlatego postać, która nagle wyrosła na deptaku przed moimi oczami, zaskoczyła mnie umiarkowanie.
Był to starszy mężczyzna w jasnym prochowcu ściągniętym paskiem. Na głowie miał zielony, myśliwski kapelusik. Nie wiadomo jakim sposobem przy tak silnym wietrze kapelusik nie spadał z jego głowy, skoro my musiałyśmy nasze chustki przytrzymywać. Twarz zasłaniał podniesionym kołnierzem. Szedł pod rękę z kobietą, która szamotała się z parasolem szarpanym przez wiatr. Prawą rękę trzymał w kieszeni płaszcza. Najdziwniejsze były jego nogi – w cienkich damskich pończochach i brązowych czółenkach. Mężczyzna intensywnie wpatrywał się we mnie – tak, jakby chciał zapamiętać moją twarz. Na deptaku było więcej osób walczących z wichurą, więc ani mama, ani pani Basia nie zwróciły na niego uwagi. Zresztą, minęliśmy się dość szybko. My poszłyśmy zobaczyć molo a on ze swoją partnerką odszedł w przeciwną stronę. Idąc zastanawiałam się, co mogło stać się ze spodniami i z butami tego człowieka, skoro zdecydował się wyjść w pończochach i damskich pantoflach.
Wejście na molo było zamknięte. Przez jego najdalej wysuniętą część przelewały się fale.
Nasz spacer zakończyłyśmy w Empiku czyli w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki. Usiadłyśmy tam, żeby obeschnąć, wypić herbatę i poprzeglądać czasopisma. Przysiadł się do nas bardzo przystojny mężczyzna, którego już wcześniej zauważyłam w naszej stołówce. Przypominał młodego wówczas aktora, Jerzego Zelnika, który grał główną rolę w filmie Kawalerowicza „Faraon”. Był jednak znacznie starszy od niego. Dowiedziałyśmy się, że jest z zawodu lekarzem i mieszka w Białymstoku. Jego nazwisko, bo oczywiście przedstawił się, trochę mnie zdziwiło – kojarzyło się z nazwiskiem kowala, z którym mój ojciec miał na pieńku. Różniło się tylko jedną literą.
Po powrocie do pensjonatu, kiedy zostałyśmy same w pokoju, wspomniałam coś na temat moich spostrzeżeń mamie. Roześmiała się tylko:
Ty wszędzie widzisz gwiazdy filmowe...
Coś w tej uwadze było – nasz sąsiad przy stoliku w stołówce wyglądał dokładnie jak aktora – Franciszka Pieczkę i też był ze Śląska a pani Basia mogła uchodzić za aktorkę, Magdalenę Zawadzką.
Sztorm trwał parę dni. W tym czasie na dobre zaprzyjaźniłyśmy się z panią Basią. Trzymała się nas i prawie wszędzie nam towarzyszyła.
Widząc jak próbuję wypłukać włosy w umywalce i rozjaśnić je wodą utlenioną, poradziła mi, żebym raczej poszła do fryzjera. Skorzystałam z jej rady. Przy tej okazji fryzjerka pokazała mi jak domowym sposobem utrzymać właściwy kolor. Teraz obie z naszą współlokatorką byłyśmy jasnymi blondynkami. Myślę, że dziwny mężczyzna w prochowcu, stylonowych pończochach i damskich pantoflach teraz już nie poznałby mnie. Poza tym, pogoda robiła się coraz lepsza i moja ciepła, czerwona kurtka odwieszona została do szafy. Wyciągnęłam letnie rzeczy.
Zaczęłyśmy chodzić na plażę. Była na prawdę ładna – szeroka, z żółtym piaskiem i równym, płaskim brzegiem, po którym przyjemnie spacerowało się – najczęściej w kierunku latarni morskiej w Świnoujściu.
Morze pod wieczór, o zachodzie słońca przybierało niesamowite kolory. Można było na nie patrzeć
całymi godzinami. Od razu przychodziła ochota na malowanie. Ojciec powiedział kiedyś, że najtrudniej maluje się wodę. Miał rację. Sam rysunek w przypadku plaży jest prosty – pas ziemi, pas wody i pas nieba. Istota rzeczy tkwi w położeniu koloru.
Myślałyśmy, że teraz pani Basia porzuci nas i zajmie się przystojnym lekarzem z Białegostoku.
Ale nie... Trzymała się nas dalej tylko czasami znikała na dwie lub trzy godziny. Aż dziwne, jakim sposobem w tak krótkim czasie pozawierała dość liczne znajomości? Byli to młodzi mężczyźni mniej, więcej w jej wieku. Co prawda, pojawiła się też koleżanka ale jakoś ta przyjaźń nie rozwinęła się. Może dlatego, że koleżanka nie przypominała gwiazdy filmowej tylko znaną lekkoatletkę – Irenę Kirszenstein /Szewińską /.
Eee tam... - powiedziała pani Basia. - Ona chce, żeby jej znaleźć jakiegoś chłopa, bo nie ma z kim chodzić. Niech sobie sama kogoś poszuka.
Dziwne, że nasza współmieszkanka tak postawiła sprawę. Nam bez przerwy przyprowadzała swoich znajomych. Przychodzili do nas do pokoju, przysiadali się na plaży, spacerowali z nami po deptaku i po molo, chodzili na ciastka do cukierni. Zaproszone zostałyśmy nawet na koncert Kasi Sobczyk i zespołu Czerwono-Czarni. Inna sprawa, że dla pani Basi nie stanowiłyśmy żadnej konkurencji – ja byłam małolatą, której mama nie spuszcza z oka, a mamę tak młode towarzystwo nie mogło na serio zainteresować. Poza tym, uznała, że chodzi tu o znalezienie kandydata na męża i trzeba to dziewczynie ułatwić czyli spełniać rolę przyzwoitki. Takim sposobem pani Basia nie opuszczając nas miała przy sobie swoich adoratorów. Znałyśmy wszystkich z imienia i nazwiska, wiedziałyśmy gdzie mieszkają, skąd pochodzą i czym się zajmują. Mogłyśmy sobie poplotkować na ich temat. Najbardziej sympatyczny był młody pracownik naukowy z Wrocławia. Miał kolegę podobnego do Zbigniewa Zapasiewicza. Sam żadnego aktora nie przypominał ale za to wyróżniał się niepospolitym imieniem – Hilary.
Pani Basia czasami wieczorem wychodziła na dancing do „Piekiełka”. Była to wówczas bardzo modna i dosyć droga knajpa. Tam już nie zabierała nas ze sobą.
W tym samym czasie jej niedoszła przyjaciółka z sąsiedniego pokoju z dwiema swoimi współmieszkankami urządzała popijawy. Być może, że zżerała ją zazdrość i musiała w ten sposób poprawiać sobie nastrój. O popijawie świadczyły butelki po wódce nie wiadomo dlaczego wystawiane na korytarz pod drzwiami ich pokoju.
Piękna Basia wracała z „Piekiełka” po kilku godzinach. Nie bawiła się do upadłego. Miała przed sobą jeszcze następny dzień i kolejne. Rano wstawała z nami na śniadanie a później wszystkie trzy szłyśmy na plażę.
Właściwie, w czasie tych wakacji nie zdarzyło się nic szczególnego – tyle, że ja i mama miałyśmy wokół siebie niespodziewanie dużą ilość życzliwych ludzi, którzy przez cały czas towarzyszyli nam.
Pomyślałam wtedy, że jak będę w wieku pani Basi to też otoczę się dużą grupą znajomych i moje życie towarzyskie wreszcie stanie się bardziej urozmaicone. Niestety, pomyślałam to chyba w złą godzinę – gdy osiągnęłam wiek naszej współlokatorki z wczasów w Międzyzdrojach, zaczął się właśnie stan wojenny a na dodatek, nie było już przy nas ani ojca, ani wujka, ani dziadka.