Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2013-11-05 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3267 |
INNY DOM
Był zupełnie czymś innym, niż stara kamienica czy nowoczesny blok.
Stał na wzgórzu zwrócony frontem na wąską ulicę, wzdłuż której rosły klony. W sąsiedztwie znajdowały się podobne niewysokie domy – wszystkie w ogrodach, z małymi trawnikami od strony chodnika. Ten osłaniała rosnąca przy parkanie tuja. Drzewo ocieniało trawnik tak, że nie wiele można było na nim posadzić – co najwyżej skromną rabatkę stokrotek.
Ganek był z boku. Od furtki prowadziła do niego wyłożona płytkami ścieżka. Ogród zaczynał się po drugiej stronie ścieżki na opadającym w dół zboczu wzgórza. Były to dobrze zagospodarowane grządki obsadzone kwiatami i warzywami, odgrodzone od sąsiedniej posesji płotem, który porastała winorośl. Kilka stopni schodów ułatwiało zejście w dół wzgórza, gdzie rosły drzewa owocowe oraz krzaki porzeczek i malin. Wszystko to wydawało się nie mieć końca, ponieważ w dole ciągnęły się inne ogrody, za którymi była łąka a ograniczająca teren siatka ginęła gdzieś w zaroślach przemieszanych z pokrzywami. Ktoś wpadł na pomysł, że posesja rzeczywiście nie powinna mieć końca, bo pokrzywy osłaniały sporą dziurę w siatce, o której wiedzieli tylko wtajemniczeni. Po przeciwnej do ganku, drugiej stronie domu rozrastał się bez sięgający tarasu na pierwszym piętrze.
Dom był zbudowany z wykorzystaniem nierówności pagórkowatego terenu. Parter od ulicy przechodził w pierwsze piętro od strony ogrodu. Nad nim i pod nim znajdowały się inne pomieszczenia. Jako bryła budynek nie był zbyt interesujący – wyglądał dość trywialnie. Wewnątrz miał jednak cały szereg zagadkowych zakamarków – jakieś wewnętrzne korytarzyki prowadzące do piwnic i kotłowni na dole; łazienkę, do której przechodziło się przez pomieszczenie, gdzie była spiżarnia; pozbawiony, wydawałoby się, sensu balkonik przy kuchni i tym podobne rzeczy.
Wnętrze rozwiązano z elegancką prostotą. Z ganku wchodziło się w mały korytarz ze schodami na piętro i oszklonymi drzwiami do mieszkania na parterze. Za drzwiami był niewielki hol z marmurowym kominkiem. Z holu krótki korytarzyk prowadził do kuchni. Obok niego znajdowało się wejście do dużego salonu połączonego z drugim dużym pokojem rozsuwanymi drzwiami, które były ze szkła i drewna.
Dalsza droga z salonu prowadziła na jasną, przestronną werandę a z niej na półkoliście wycięty betonowy taras. Taras i werandę ozdabiały drewniane skrzynki na kwiaty. Rosły w nich pelargonie.
Drugi duży pokój z pianinem ustawionym w rogu i z oknami umieszczonymi na ścianie od ulicy łączył się drzwiami z trzecim – małym. Z tego wejścia jednak nie korzystano – zastawiono je komodą a na oszklonych drzwiach powieszono słomianą matę. Do małego pokoju wchodziło się z holu.
Temu wszystkiemu szyku dodawał dobrze utrzymany dębowy parkiet.
Dom miał jeszcze jedną zaletę – nie znajdował się gdzieś na peryferiach. Ze wzgórza, z tarasu i z okien od strony ogrodu roztaczał się piękny widok na położoną poniżej wzgórza część miasta.
Postawiony został tuż przed wybuchem drugiej wojny jako prywatna willa. Po wojnie przeszedł pod zarząd władz miejskich.
Willa była na tyle ładna, zachowana w dobrym stanie i korzystnie położona, że zaraz po wojnie przeznaczono ją na mieszkanie dla pewnego komunistycznego prominenta. Prominent przemieszkał w niej kilka lat. Później wyjechał do innego miasta. Jego miejsce zajęła urzędnicza rodzina.
Miałam chyba szesnaście lat, kiedy pierwszy raz znalazłam się tam. Zabrała mnie z sobą Marynia.
Z Marynią widywałam się często, ponieważ jej blok znajdował się w pobliżu mojej kamienicy. Znałyśmy się od czasów szkoły podstawowej a później trafiłyśmy do tej samej klasy w liceum.
W domu na wzgórzu mieszkała Ania. Marynia była z nią zaprzyjaźniona. Ja pojawiłam się na marginesie tej przyjaźni chociaż wszystkie trzy byłyśmy szkolnymi koleżankami.
Dom od razu wydał mi się tym miejscem, w którym życie powinno płynąć szczęśliwie. Właściwie samo przebywanie w tych pomieszczeniach podnosiło nastrój. Oczywiście, ogród też miał swoje znaczenie ale był jedynie uzupełnieniem całości.
Wtedy znowu zaczęłam zastanawiać się dlaczego my nie mieliśmy prawa zamieszkać w
takim domu?... W końcu było to mieszkanie lokatorskie przydzielone przez miasto. Wyjaśnianie tego zbyt dużą powierzchnią mieszkalną nie miało sensu – nasza rodzina była nie mniej
liczna niż ta, która zajmowała je. Na dodatek ojciec z racji swojego zawodu zawsze potrzebował jasnego, przestronnego miejsca do pracy a tu znajdowała się oszklona weranda i szerokie, nie
osłonięte niczym okna. My, tym czasem dusiliśmy się na zbyt małej przestrzeni. Takich pytań było więcej, ponieważ sytuacja, której nie da się wyjaśnić zasobami finansowymi mogła budzić i budziła
wątpliwości. Wujek, który wszystko obracał w żarty wyjaśnił to krótko: Lollobrygida. Był poetą jednego słowa i długo można było zastanawiać się o co mu chodzi? Zastanawiałam się, ale nie przychodziło mi do głowy nic, oprócz tego, że pewnie nie jest to nazwisko znanej aktorki lecz jakiś dowcip na temat mojego ojca: Lolo_Brygida. Znacznie później dowiedziałam się, że nazwa Lolobrygida ma coś wspólnego ze Szklarską Porębą, Karkonoszami i trasą narciarską na Szrenicy. Można było na to wpaść na podstawie dających do myślenia opowieści o różnych zdarzeniach w domu na wzgórzu. Najbardziej ewidentną sprawą było wybicie wszystkich okien na werandzie honorową salwą w czasie uroczystości na pobliskim placu. Gołym okiem widać było, że szklarska poręba. Nikt jednak tak odległych skojarzeń nie miał. Wszyscy dziwili się tylko, że władzom miasta zabrakło rozwagi. Parę dni później przysłano szklarzy i szkoda została naprawiona, więc nie było już nad czym zastanawiać się.
Jeśli chodzi o dom, to nie odczuwałam zawiść w stosunku do jego lokatorów, lecz raczej niechęć wobec bliżej nieokreślonych decydentów, którzy mieli prawo rozporządzać nami, manipulować i dowolnie przestawiać - jak pionki na szachownicy – lub nie dopuszczać do jakichkolwiek ruchów. Gdyby chociaż to wszystko miało sens... Dla mojego prywatnego życia to sensu nie miało, co okazało się z biegiem czasu. Ściślej mówiąc – nie miało sensu pozytywnego i sprowadzało wszystko do niszczącego absurdu kończącego się bilansem zerowym.
Żarty żartami – jak mówiła moja matka – ale...
Z reszta, w tym momencie, gdy pierwszy raz odwiedziłam dom na wzgórzu za późno było już na zmiany. Wszyscy musieli pozostać w tych miejscach, w których byli. Można było jedynie mieć pretensje o decyzje podejmowane za kogoś, gdzieś za plecami, bez wyjaśnień i uzasadniania.
W tej sytuacji mogłam jedynie przypatrywać się temu życiu, które toczyło się tutaj popołudniami, po powrocie z pracy urzędniczej rodziny i córek ze szkoły. Latem było to krzątanie się po kuchni i po ogrodzie do późnego wieczora. Przez dłuższy czas towarzyszyły temu dźwięki pianina, na którym starsza córka ćwiczyła swoje umiejętności muzyczne. Dawno już wyrosła z prostych ćwiczeń – grała pełne utwory lub ich fragmenty. Na tarasie powiewała na sznurach wyprana bielizna a w kuchni robiono jakieś przetwory z tego, co zostało zebrane w ogrodzie.
Opowieści o tym, że życie na wzgórzu wcale nie wygląda tak idyllicznie jak to na pozór wygląda nie mogły trafić mi do przekonania. Nigdy nie słyszałam karczemnych awantur, które urządzał sąsiad z góry. Podobno wrzeszczał i walił nogami w podłogę. Z czasem zaczął również wyrzucać przez okno fotele. Rzeczywiście, za którymś razem, gdy przyszłyśmy tu z Marynią, na trawniku przed domem stał zielony fotel - chyba jako dowód niedawnej awantury.
Sąsiada z góry nie można było pozbyć się ani też okiełznać, ponieważ jego matka była jakąś zasłużoną działaczką i nikt nie chciał wtrącać się w rodzinne konflikty tych dwojga.
Tak więc okazało się z czasem, że życie w domu na wzgórzu też ma swoje wady..
Ktoś jednak i w tym miejscu wepchnął łyżkę dziegciu w beczkę miodu, ale my nie miałyśmy na to żadnego wpływu.
Zimą dom był jasny, ciepły i przytulny, chociaż wymagało to obsługiwania kotłowni ogrzewającej budynek. Taki stan rzeczy nie wydawał mi się szczególnie uciążliwy, bo przecież u nas też codziennie trzeba było palić w piecach. Tutaj robili to na zmianę lokatorzy. Moje i Maryni wizyty o tej porze roku sprowadzały się do siedzenia w małym pokoju zajmowanym przez Anię. Reszta domowników poruszała się po pozostałych częściach mieszkania.
Najprzyjemniejsze były święta Bożego Narodzenia, gdy w salonie ustawiano dużą choinkę, dębowy
wyfroterowany do połysku parkiet pachniał pastą do podłóg a z kuchni roznosiły się zapachy świątecznych potraw.
Z wizytą tutaj wiązał się spacer przez centrum miasta. Marynia wykorzystywała tę okazję do obnaszania swoich nowych ciuchów. Miała w sąsiedztwie krawcową i korzystała z tego ile się da. Właściwie była to jedyna rzecz, jaką Marynia mogła pochwalić się. Mieszkała, co prawda w nowym budynku z wygodami jakie dawało nowoczesne budownictwo ale w ciasnocie podobnej do naszej. W tej sytuacji postawiła na ciuchy i własny rozwój intelektualny. Starała się bywać w kinie na nowych , ambitnych filmach i czytać ambitną literaturę. Później było to tematem jej dialogów z innymi lub monologów, jeśli rozmówcy nie byli w stanie nic dodać. Czasami opowiadała jakieś anegdotki – chociażby tę o swojej krawcowej.
Przychodzi do nas, zaczyna opowiadać film i mówi: „ a tu nagle wchodzi lokal...”
Chyba wchodzi lokaj?.. - mówię.
A jak ja powiedziałam? - pyta.
Lokal...
No to dobrze powiedziałam...
Marynię to strasznie bawiło. Mnie trochę mniej a z czasem – wcale. Może dlatego, że miałam skojarzenia bardziej teatralne niż filmowe ale to już inna sprawa.
Marynia dobrze pasowała do domu na wzgórzu, gdzie preferowano powściągliwe, kulturalne zachowania. .
Przychodziła, siadała, dostawała herbatę i coś do herbaty, po czym zaczynała recenzować
najnowsze filmy i książki. Aż dziwne, że po dwóch latach, gdy zdałyśmy już maturę, nie wybrała się na studia humanistyczne, chociaż sprawiała wrażenie osoby, która do tego świetnie się
nadaje.
W dom na wzgórzu rzeczywiście nie tolerowano jakichś niestosownych wybryków. Swoją fantazję należało okiełznać, zachowywać się z odpowiednia powagą i unikać hałaśliwości oraz nadmiernej ruchliwości. Najbardziej właściwą rzeczą była rozmowa prowadzona w pokoju, w ogrodzie lub na tarasie. Wszelkie młodzieńcze, spontaniczne reakcje były nie na miejscu. Dorośli bardzo rygorystycznie przestrzegali tej zasady.
Działo się tak, ponieważ była to inteligencka rodzina z tradycjami, które starała się podtrzymywać i wymagała określonego stylu bycia.
W związku z tymi wizytami wypracowałam sobie obraz pewnego szczególnego modelu funkcjonowania na tyle, by później nic już nie było w stanie przekonać mnie, że model ten może wyglądać inaczej. Jeśli coś nie przystawało do znanego mi wzorca, było to, z mojego punktu widzenia jedynie naśladownictwo– w niektórych przypadkach bezsensowne i irytujące.
Co do Maryni, to jestem pewna, że obie rzeczy, którymi mogła zaimponować zawdzięczała swoim sąsiadkom. Jedna z nich dobrze szyła a druga pracowała w miejscowej gazecie, wobec czego zawsze miała pod ręką jakąś interesującą książkę albo służyła radą w kwestii filmów wartych obejrzenia.
Niestety, w moje życie sąsiedzi jakoś nic dobrego nie chcieli wnieść, bo właściwie kto miałby to zrobić?..
Dom na wzgórzu miał swoje tajemnice. O tym, że tak z pewnością było może świadczyć fakt pojawienia się jego dawnych właścicieli. Zdarzyło się to pod koniec lat sześćdziesiątych albo na początku siedemdziesiątych. Niespodziewani goście przedstawili swoją wizytę jako podróż sentymentalną do czasów młodości. Nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń, nie było też mowy o odszkodowaniach za utraconą własność ani w ogóle o sprawach majątkowych. Chcieli tylko rozejrzeć się, posiedzieć w salonie i wziąć jakiś drobiazg na pamiątkę. To zdarzenie podziałało na wyobraźnię innych osób – dało, przede wszystkim, do myślenia i skłoniło do rozglądania się po domu. Robili to zarówno jego mieszkańcy, jak i znajomi odwiedzający ich, którym opowiadano o niespodziewanej wizycie. Wszyscy uznali najwyraźniej, że dawni właściciele czegoś w tym domu
szukali. Mnie ta sprawa zupełnie nie interesowała. Byłam przekonana, że jeśli szukali, to nie znaleźli, nawet gdyby coś tam zostawili. Takie sprawy załatwiało się bardzo szybko, a komunistyczny prominent mieszkał w tym domu przez dobre parę lat. Tego jednak dawni właściciele pewnie nie wiedzieli – od końca wojny upłynęło przecież tyle czasu. Cóż, niekiedy tak bywa, że w ciągu kilku lat może zdarzyć się więcej niż w ciągu następnych kilkunastu.
Tak więc, nie pozostawało mi nic innego niż bywać w domu na wzgórzu, przysłuchiwać się z podziwem wypowiedziom Maryni, przyjąć rolę tej drugiej, mniej ważnej przyjaciółki i nie ulegać niezdrowym fascynacjom.
oceny: bardzo dobre / bardzo dobre