Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-02-12 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2203 |
Na zimno-posępnym listopadowym płótnie chylącego się ku końcowi dnia, malowała się mizerna mieścina, będąca zgęstnieniem sypiących się kamieniczek. Ściany owych, pazerne jak sucha gąbka, zawzięcie chłonęły jesienną wilgoć, która w paskudności swego charakteru nie znała litości; z nudów poczęła tworzyć na przesiąkniętych już murach pionowe kałuże, wokół których zbierały się grupki żab, a wegetujące w oknach baby żartowały, że można by sadzić ryż. „Ale jak w takim klimacie można utrzymać plantację bananów?” – dziwili się przyjezdni, spoglądając w żółty horyzont biznesu samozwańczego króla Wilgotnic – Jamesa Buraka.
Stary Henryk Plakaciarz próżno próbował nałożyć klej na mokrą ścianę. W końcu złożył pędzel, poprawił beret i spojrzał na smutny kawałek papieru. Stare wargi od zawsze pieszczące tytoniową pałeczkę, ledwo się uchylając surowo wymamrotały: „Nigdy nie dasz się powiesić, co?”. Wzmagająca się ulewa jakby rozkazała mu wspomnieć głośno tego, który w proch się obrócił. Zaciągnął się mocno i cisnął niedopałka na ulicę. „Jan Bułka zmarł!” – krzyknął głośno wypuszczając dym, a słowa te dudniąc brukiem sennej ulicy, powróciły echem i światłem izb.
Wraz z wybiciem dziesiątej rano, do miasteczka wkroczył nieznajomy. Miał czarny płaszcz, spory cylinder i cienką walizkę. Błądził długo pustymi uliczkami, aż w końcu wszedł do jedynej knajpy w mieście, gdzie zapraszał przyrdzewiały szyld: „Francesco”. Zanim przybysz się obejrzał, po schodach prowadzących prosto za bar zbiegł postawny, ale starszy mężczyzna. – W czym mogę służyć? – spytał grzecznie.
– Prosiłbym gorzką kawę bez mleka; to po pierwsze – rzekł nieznajomy – a co do drugiego, to najpierw wypadałoby mi się przedstawić. – Wyciągnął rękę do barmana. – Moja godność: Maksymilian Piórko. Pracuję dla tygodnika „Złota Klepsydra”. Może pan słyszał, kiedy wybitna osoba zapada w wieczny sen, piszemy wspominkowy artykuł na jej temat; stąd moja wizyta w Wilgotnicach – skłonił się lekko.
Barman wiedział, że obecność tak dystyngowanego gościa w tak bezgranicznie robotniczym mieście, wiecznie przyduszanym smrodem zgniłych bananów, może mieć związek jedynie ze śmiercią tego, którego znali wszyscy. W barmańskich oczach zagościła radość, gdy dziennikarz nazwał go przewodnikiem swojej misji. – Bowiem barmani są jak bogowie; wiedzą wszystko i o wszystkich, więc mów pan co wiesz – rzekł Piórko, przygotowując z zatrważającą rutyną swoje narzędzia pracy.
– Jan Bułka… – zanurzył się we wspomnieniach barman. – Kiedy był chłopcem wychowywała go babka; jego matka zmarła przy porodzie, a ojciec zapił się na śmierć. Z pozoru niczym się nie różnił od wilgotnickich ludzi, młócących niekończące się rzędy bananowców na plantacji Jamesa Buraka. Miał jednak swoją pasję i talent. Gdy po pracy wszyscy odwiedzali Francesca, odprężali się pijąc, grając w karty; on zaszywał się w swoim leśnym domku no i też właściwie grał, tyle że na pianinie, potem na gitarze, a później to już chyba na wszystkim.
– I w końcu został światowej sławy multiinstrumentalistą – wtrącił Piórko.
– Tak został – przytaknął barman. – Jednak zanim to się stało, występował u mnie. – Wskazał scenę w rogu lokalu. – Ach panie, co to były za koncerty, całe miasto fruwało w euforycznym amoku, nawet wilgoć wyskoczyła z murów i poczęła tańczyć. Melodie nie do powtórzenia, klimat nie do opisania; ten jego czarny kapelusz z szerokim rondem, przytwierdzony na stałe do głowy; ten jego luźny klawisz, rodem z murzyńskiej speluny; takie rozjeżdżone struny słodkiej rozpaczy, przyciągające bananowe owady. To był proszę pana młody Jan Bułka; wspaniały człowiek. – Barman prawie płakał. – Jako przewodnik pana misji, bo tak chyba mnie pan nazwał, po następne informacje polecam udać się do Lidii Burak – żony prezesa Jamesa.
– Tak, tak… dziękuję – odparł Piórko kończąc notatki i zamykając skoroszyt.
Nie udał się jednak do żony, ale do samego prezesa; grubego człowieka z wąsami, cieszącego się znajomością około stu najpotrzebniejszych do życia słów.
– Wspaniały Muzyk? Ha! Dobre sobie; ja panu powiem dokładnie co on robił… – mówił zaogniony James Burak – on zbierał banany; rozumie pan? Zbierał, zbierał, Zbierał! Nawet nie sprzedawał! – Prezes zaczął się telepać, a jego twarz przybrała kolor pasujący do nazwiska jakie nosił, jednak po kilku ciężkich oddechach szczęśliwie wrócił do siebie. – Do zbierania też się nie nadawał – podsumował.
– Dobrze, od dawna jednak wiadomo, że w czymś był dobry – zauważył Piórko – a ja mam takie pytanie: czy pan jako jego pracodawca, widział w nim coś, co odróżniałoby go od reszty pracowników, oczywiście poza omówioną niechęcią do pracy fizycznej.
Burak, jakby nie dotarło do niego ani jedno słowo, podnosząc rękę w niby przysiędze rzekł: – Panie, ja ci powiem teraz szczerze, chcieli go wieszać, chcieli go ścinać, z wszystkimi miał na pieńku. Jeszcze nigdy nikogo nie zwolniłem, a jego… musiałem! To był gagatek największy; obłudnik i złodziej, ot co! Pracownikom mieszało się w głowach od tej jego muzyki, sami zaczynali coś kombinować, brać zwolnienia i za dużo myśleli. Kto to widział?! W tym czasie straciłem naprawdę sporo pieniędzy; on trzydzieścioro dzieci ma w tym mieście; z czterdziestoma kobietami…
– Jak to z czterdziestoma?
– Jak to? – powtórzył prezes pytając samego siebie. – Nie wiem… ale ma! – zaśmiał się, po czym zamilkł na chwilę, a charakterystyczna krwista czerwień nagle opuściła jego lica; pobladł jak śmierć. – Poza wszystkim zgwałcił moją żonę – rzekł.
Piórko zaniechał dalszej rozmowy z prezesem i udał się do pani Lidii Burak.
Gwałt? – pytała z kokieteryjnym uśmiechem żona króla bananów. – Do dzisiaj mnie to bawi. Jeśli już, to ja go zgwałciłam – chichotała. – Niech pan jeszcze trochę pogada z moim mężem; on wie wszystko najlepiej! – To rzekłszy zaniosła się śmiechem obłąkanej lafiryndy, ukazując szaleństwo typowe dla żony człowieka zbyt bogatego. Napad był silny, czekanie nie miało sensu. Piórko wychodząc, usłyszał za plecami słowa Lidii: „Py-py-pytaj pan o Henryka pla-ka-cia-a-a-a-arza” – zarżała jak koń.
Dziennikarz wstąpił do Francesca na obiad, a już za chwilę, kierowany bezbłędnymi wskazówkami barmana-przewodnika, pukał do drzwi Henryka Plakaciarza.
– Hmm Bułka… To był ciekawy gość – mówił plakaciarz wypuszczając kłęby dymu –od początku był artystą. Znał doskonale każdy korytarz w labiryncie dźwięków, ale w życiu nie potrafił się odnaleźć. Spotykaliśmy się często, razem muzykując; całkiem nieźle gram na gitarze. Myślałem, że mam w nim przyjaciela, ale się myliłem. Potrafił unikać ludzi będąc w centrum zainteresowania. Nie dało się z nim rozmawiać, za to bez przerwy błaznował; oczywiście w chwilach, gdy nie miał w ręku instrumentu; bo tak… miłość to on miał – muzykę i basta. Najlepsze jest to, że nigdy by stąd nie wyjechał, nikt by o nim nie usłyszał, gdyby nie kobiety… Bo widzi pan, on je hipnotyzował tą swoją osobliwą aurą. Robiły wszystko czego zapragnął, przybiegały na każde jego zawołanie. Były to panie najczęściej zamężne, znudzone, takie lubił. Opowiadał im bajki o miłości, wymyślał najróżniejsze bzdury, a potem odchodził. Hop, hop! – Plakaciarz podskoczył na fotelu. – Z kwiatka na kwiatek jak trzmiel proszę pana... Słowem krzywdził je, mężów i całe rodziny. Rzecz śmieszna; nigdy nie było tu przedszkola, matki radziły sobie same, aż tu nagle, niespodziewanie wszystkim ładniejszym damom porosły brzuchy i naraz w Wilgotnicach zawitała fala przepięknych dzieciaczków, nad którymi nie sposób było zapanować. Sam Burak ufundował przedszkole, bo jemu też urodził się synek; w założeniu miał być to dziedzic, ale nic już nie odziedziczy, bo posiada znamię charakterystyczne dla chłopców i dziewczynek wówczas powitych: malutki księżyc w fazie banana nad lewym okiem – nie mające oczywiście z rodem bananowych Buraków nic wspólnego – drwił Plakaciarz. – Ktoś w końcu spostrzegł, że Bułka też posiada takiego banana, a ktoś inny zrozumiał, że przecież urodził się już dawno! – plakaciarz roześmiał się i odpalił kolejnego papierosa. – Koniec końców był taki, że Wilgotniccy rogacze z królem bananów na czele zatargali go pewnej nocy do lasu i włożyli pętlę na szyję. Już go podciągali, gdy z chaszczy wyskoczył jego anioł stróż z kijem! Po ciemku okładałem drani, co to żon rozpustność, linczem koronowali. Tak… byłem swego czasu zawadiaką, ale w szujostwie Bułki nie przebije; nawet mi nie podziękował; uciekł bez słowa. Zobaczyłem go potem w gazecie – dżentelmen pierwsza klasa… Niech spoczywa w spokoju. – Starzec machną ręką z pogardą.
Wilgotnicki dzień się skończył. Maksymilian Piórko, siedząc w wynajętym u Francesca pokoju, w świetle lampy wertował notatki. Niby skąpy pliczek, dla człowieka mającego się za przyjaciela Jana Bułki, dla szanowanego wielkomiejskiego dziennikarza, był znacznie za duży. Wcześniej, zupełnie pewien swojego obowiązku – hołdu dla przyjaźni w postaci pięknych kart w Złotej Klepsydrze, gdzie żegnano najwybitniejszych, teraz przygnieciony faktem spłodzonego przez Bułkę wilgotnickiego pokolenia, miał ochotę się wymigać. Rano odjeżdżał pociąg do stolicy.
Od autora:
Zbierając materiał do tego pożegnania; uświadomiłem sobie, że jeden człowiek wcale nie jest jednym; że zamieszkuje go kilka różnych istot i każda z nich wybiera sobie ulubione warunki, by się ujawnić; zmieniając się niby kameleon. Ta dość parszywa cecha człowiecza, balansująca na granicy prawdy i fałszu, gdzie rodzą się lub giną przyjaźnie i miłości, nazywa się niezgodnością duszy. Dla artysty jest demonem – wieczną wojną wewnętrzną, zbierającą różne żniwa, sztormem wyrzucającym go prosto pod sąd. Jednak osoba tworząca coś tak pięknego, że aż nadludzkiego; nieważne czy obraz, czy utwór muzyczny, nie może być sądzona naszym śmiertelnym poczuciem sprawiedliwości. Wojna jest z natury dzika, artysta noszący ją w sobie też jest taki, jego czyny i decyzje nie mogą być w żaden sposób oceniane, bowiem działa tak samo impulsywnie, jak podczas tworzenia, a przecież podziwiamy jego dzieła. Całą zuchwałość, zło, zakłamanie artysty nazywam dzisiaj jego przywilejem. Przywilej artysty to dobre określenie, bo to co w zamian zostawia światu rekompensuje… – Maksymilian Piórko wyprostował się nagle, by spokojnie pooddychać, a skórzany fotel zaskrzypiał swojsko. „Czy ja nie oszalałem?” – zamyślił się zawieszając wzrok na swoim pięcioletnim Hieronimku, który widząc, że ojciec oderwał się od pracy zapytał: „Tato skończyłeś już pamiątkę po wujku Janie”. Widok bawiącego się synka był zawsze kojący; te anielskie włoski, przyjazny nosek, wielkie niebieskie oczy, a nad lewym ładny… „Pamiątkę po wujku Janie” – zadźwięczało coś głucho i gdy Maksymilian poprosił synka by podszedł bliżej i kiedy ten grzecznie usłuchał, ujrzał to na co nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi: pieprzyk w fazie banana. Automatycznie ruszył do barku, wyciągnął co było trzeba i czekając na żonę, bez przerwy zadawał sobie pytanie, które potem zadał jej: „Dlaczego widząc słońce w zenicie, może jednocześnie podziwiać księżyc”.
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Pozdrawiam
oceny: bardzo dobre / znakomite
Teraz do rzeczy. Fabuła bardzo mi się podoba, charaktery też, puenta bardzo udana.
Problemy mam z językiem. Są ich dwa rodzaje. Ważniejszy dotyczy długości zdań i stopnia ich skomplikowania. Uważam, że opowiadanie byłoby błyskotliwe, gdybyś popracował nad stylem. Piszesz często długie, złożone zdania, używasz średnika. Ponieważ twój język jest barwny, obfitujący w przymiotniki, dla lepszej czytelności tekstu byłyby bardziej przydatne zdania krótsze. Pierwsze zdanie, które tak bardzo podoba się chodackiemu, dla mnie było już zbyt "obfite". Jednocześnie jest obrazowe, więc sens jest dobry. Aż prosi się jednak postawić kropkę po "mizernej mieścinie". Następne zdanie mogłoby być krótkie, podmiotem byłyby "sypiące się kamieniczki", które ... i tu fantazja autorska może dodać czasownik (na przykład "tuliły się do siebie" itp.) Poczytaj autorów z krystalicznym językiem i spróbuj popracować nad swoim w tym kierunku. Bo warto, opowiadanie jest barwne i bardzo udane.
Drugi problem to przecinki, których czasem za dużo, a czasem brakuje. Ze średnika bym zrezygnowała, gdyż twoje zdania bez tego już są długie. Funkcja średnika w twoich przypadkach tylko zawiesza zakończenie zdania, równie dobrze może stać tu kropka. Dziwił mnie średnik w dialogu. Oczywiście nie mogę twierdzić, że, mówiąc, używamy tylko kropek, przecinków, wykrzykników i znaków zapytania. :)
Najlepszym testem na szlifowanie języka jest czytanie swojego tekstu na głos.Słyszysz wtedy jego rytm, melodię zdań.
Pozdrawiam serdecznie.