Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-01-09 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3102 |
- Czy zna pan drogę z Brzezin do Białego? - zagadnął mnie kiedyś znajomy myśliwy.
- Pewnie, że znam - odpowiedziałem. - Często chodzę do Białego, bo mam tam kolegę.
- Panie! Co ja się tam wczoraj w nocy strachu najadłem - kontynuował znajomy. - Niedaleko od tej drogi jest myśliwska ambona. Siedzę na niej, księżyc świeci i nagle widzę jakiegoś wielkiego chłopa idącego pod górę. Cień od niego kładł się na pół zbocza, a on sam miał pewnie ponad dwa metry wzrostu. Na plecach niósł plecak i wyglądał jak niedźwiedź idący na tylnych łapach. Przyjrzałem mu się przez lunetę na sztucerze. Zarośnięty był i kudłaty na głowie, ale to był chłop, nie niedźwiedź. Szedł do Białego.
- A nie chlapnął pan sobie czegoś mocniejszego na tej ambonie? - zapytałem.
- Panie! Co pan? Na zasiadce się nie pije, bo można przysnąć, a zwierzyna czuje gorzałę na kilometr i nie podejdzie - obruszył się znajomy i zaczął mi opowiadać swoją przygodę związaną z zaśnięciem na zasiadce.
Koło jednej ze wsi grasował kiedyś samotny odyniec i robił szkody na polach. Mój znajomy dostał pozwolenie na jego odstrzał i poszedł nocą na zasiadkę. Rozsiadł się wygodnie na miedzy pod lasem i czekał na dzika, aż zasnął. Gdy się obudził, zobaczył duże zwierzę idące przez pole. Księżyc skrył się właśnie za chmurę, więc postanowił poczekać, aż chmura przejdzie. Przeszła i wtedy w lunecie sztucera zobaczył... niedźwiedzia.
- Jak to dobrze, że odczekałem - kontynuował. - Jakbym go zabił, to miałbym wielkie kłopoty, a jakbym go tylko ranił, to drugi raz już nie zdążyłbym strzelić.
- To na pewno był zwykły człowiek, tylko w świetle księżyca wydał się panu taki wielki - wróciłem do tematu.
- Panie! Przez lunetę go widziałem, a oczy mam dobre. Ten chłop miał ponad dwa metry - zakończył.
W Białym mieszkało tylko kilka osób: leśniczy z rodziną i mój przyjaciel o rzadko spotykanym imieniu - Anzelm. Anzelm mieszkał samotnie w starej chacie, hodował kozy, pracował w lesie, a w wolnych chwilach czytał książki i grywał na fujarce lub mandolinie. Odwiedzałem go kilka razy w roku. Pomagałem mu wtedy w pracy lub szliśmy na cały dzień w las. Tam Anzelm pokazał mi wypluwki sów i uczył odróżniać odchody psie od wilczych. Przy okazji objadaliśmy się malinami lub zbieraliśmy grzyby, które wieczorem jedliśmy prosto z patelni pod przyniesioną przeze mnie wódkę. Anzelm był wysoki, brodaty i pasował do opisu człowieka widzianego przez myśliwego. Niedługo po tamtej rozmowie odwiedziłem go i opowiedziałem mu o wielkim chłopie.
- Nie łaź nocami po lesie, bo ci jakiś wystraszony myśliwy dupę odstrzeli - zakończyłem.
- To nie byłem ja - odpowiedział. - Nie byłem w Brzezinach już ruski miesiąc.
Kolejny raz szedłem do Anzelma jesienią, gdy w górach były już pierwsze przymrozki. Szedłem na skróty przez las i na oszronionej trawie zobaczyłem ślady. Ślady były wielkie i od razu przyszedł mi do głowy niedźwiedź. Widziałem już kilka razy niedźwiedzie ślady, ale nigdy aż tyle i tak wyraźnych. Ten niedźwiedź był tu niedawno. Serce podeszło mi do gardła. Z duszą na ramieniu przyglądałem się śladom i stwierdziłem, że to były ślady... człowieka. Były to ślady butów ze dwa razy większych niż moje.
- Widziałem w lesie na Kamiennej wielkie ślady - powiedziałem Anzelmowi na powitanie. - Nie łaziłeś tam dziś rano? Pokaż buty.
- Masz Holmesie, sprawdź - odpowiedział z uśmiechem i pokazał mi swoje gumofilce.
Były rozmiaru dużo większego od mojego, ale gdzie im było do tamtych z lasu.
- Chyba uwierzę w tego wielkoluda - powiedział Anzelm parząc herbatę. - Juhasi mówili mi, że którejś nocy coś podchodziło pod koszar. Owce darły się wniebogłosy, a psy skomląc, uciekły do bacówki. Przez kilka kolejnych nocy juhasi nie spali, ale nic już się nie pokazało. Ten twój myśliwy podobno go widział, a teraz ty mówisz o śladach na Kamiennej. Może faktycznie jakiś yeti tu chodzi - zakończył.
- Yeti w butach? - zażartowałem.
- No cóż! Mamy dwudziesty wiek - odpowiedział.
Tymczasem po okolicznych wioskach rozeszła się wieść, że coś po nocach skrobie w ściany domów i zagląda do okien. Zaczęły ginąć kury, a kilka brzydkich panien zaszło w ciążę. Jedni mówili, że widzieli wielkiego chłopa, a inni, że diabła tasmańskiego, którego ktoś przywiózł zza wielkiej wody i ten mu uciekł. Nikt nic dokładnie nie wiedział, ale ludzie bardziej byli skłonni wierzyć w wielkiego chłopa. Żartowali nawet, że nie jest on taki zły, skoro się nad brzydkimi pannami lituje i że te kury mu się za jego dobre serce należą.
Nadeszła bardzo śnieżna i wietrzna zima. Pługi ledwie nadążały oczyszczać tylko główne drogi, a wioski położone w górach były odcięte od świata. Odcięte było i Białe. W połowie stycznia, zawieje ustały i śnieg stężał. Któregoś dnia spakowałem do plecaka trochę jedzenia i butelkę wódki i na nartach ruszyłem w odwiedziny do Anzelma. Pod górkę nad Brzezinami podchodziłem już po ciemku. Niebo było bezchmurne, księżyc w pełni, więc mój cień kładł się na połowę stoku. Pod lasem stała myśliwska ambona, z której mój znajomy widział kiedyś wielkiego chłopa i zastanawiałem się jak wielki wydawałbym się teraz komuś, kto by na niej siedział. Mróz roziskrzył śnieg, cienie drzew ozdobiły go fantazyjnymi plamami, a cisza była tak wielka, że szuranie moich nart było tu wręcz nie na miejscu. Przeszedłem górkę i zboczem doliny zacząłem powoli zjeżdżać w stronę Anzelmowego domu. Anzelm nie spał jeszcze i bardzo ucieszył się moją wizytą.
- Już dwa tygodnie nigdzie nie wychodziłem i żarcie mi się kończy - powiedział na powitanie.
- Przyniosłem coś do zjedzenia i do wypicia też - odpowiedziałem grzebiąc w plecaku.
Anzelm zaparzył herbatę i rozpoczęły się nocne Polaków rozmowy przy wódce i przyniesionej przez mnie kiełbasie. Anzelm mówił, że wilki podchodziły pod kozią obórkę, więc sypiał w butach, z latarką i siekierą pod ręką. Na szczęście niedawno wilki zabiły łanię za potokiem, więc odpuściły sobie kozy i Anzelm kilka noc przespał spokojnie. Jak ogryzą resztki łani, to wrócą.
- Wiesz, ten wielki chłop chyba tu łazi - powiedział Anzelm napełniając kieliszki. - Wczoraj byłem koło ruin cerkwi i znalazłem w nich świeże ślady po ognisku. Rano możemy tam pójść, to sam zobaczysz. - dodał.
Po mroźnej nocy wstał słoneczny dzień i rano poszliśmy do ruin cerkwi. Fundamenty świątyni, resztki cmentarnego płotu i nagrobne krzyże pokryte były wielkimi czapami śniegu, a zwalone belki i resztki dachu dzwonnicy tworzyły górującą nad nim piramidę. Z jednej strony można było pod nią wejść i śnieg w tym miejscu był zdeptany.
- Spał tu tamtej nocy, a potem poszedł na Kamienną. Tu są jego ślady - powiedział Anzelm.
Ślady prowadziły pod górę i my też ruszyliśmy w tę stronę. Po kilku krokach Anzelm zatrzymał się i powiedział:
- Zobacz. Ślady są wielkie, a zapadał się mniej niż my. Musi być bardzo chudy.
- Ty Anzelm zachowujesz się jak indiański zwiadowca, który pogrzebawszy w popiele ogniska powiedział: „Było ich czterech, mieli pomęczone konie i mało amunicji”- zażartowałem, ale przyznałem mu rację.
Nie poszliśmy dalej, bo śnieg był głęboki, a wielki chłop odszedł przed dwoma dniami i gonić go nie było sensu.
Nadszedł marzec i śnieg w mieście topniał gwałtownie. Dni były dłuższe i cieplejsze, więc wybrałem się na Jaworzynę, żeby popatrzeć na świat z góry. Podejście stromym zboczem zajęło mi dużo czasu, bo śniegu tu było jeszcze dużo. Posiedziałem więc krótko na szczycie i graniczną przecinką zacząłem schodzić w dół, żeby przed zmrokiem zejść na przełęcz i drogę prowadzącą do najbliższej wsi. Pogoda zaczęła się psuć. W dolinie pojawiła się mgła i unosząc się powoli zakrywała góry. Chciałem przed nią uciec, więc przyspieszałem ile mogłem. Już widziałem przełęcz i stojący na niej schron, gdy moja prawa stopa uciekła do przodu, a na lewej usiadłem. Usłyszałem chrupnięcie i poczułem silny ból, od którego zrobiło mi się tak zimno, że zacząłem szczękać zębami. Chwytając się gałęzi wstałem i próbowałem iść. Nie udało się, bo lewa stopa dziwnie majtała się razem z butem, a ból w kostce powodował, że słabłem. Było ze mną bardzo źle. Schron na przełęczy chował się we mgle, nadchodziła noc, a ja siedziałem w śniegu ze złamaną nogą. I wtedy pojawił się on... wielki chłop. Zobaczyłem go między drzewami biegnącego szybko w moim kierunku. Wyglądał jak wielka małpa i z małpią sprawnością przeskakiwał kamienie i powalone pnie. Nie wiedziałem, czy nie majaczę z bólu. Olbrzym przybiegł, chwycił mnie pod pachę jak kociaka i zaczął znosić w dół. Zwisałem głową i nogami w dół, rękami odruchowo osłaniałem twarz, żeby gałęzie nie wydrapały mi oczu i widziałem tylko jego buty rozkopujące śnieg. Wielki chłop zbiegał, jakby nic nie niósł i po kilku minutach dotarł do schronu. Posadził mnie w nim na ławce, potem machnął ręką jakby na pożegnanie, pobiegł drogą w stronę wsi i zniknął w ciemniejącej mgle. Wszystko to odbyło się tak szybko, że nie byłem pewny, czy stało się naprawdę. Stało się jednak, bo oto siedziałem na ławce pod dachem, a złamana noga bólem przypominała mi, że to nie jest sen. Zaczynałem marznąć. Co z tego, że siedziałem pod dachem, skoro nie mogłem rozpalić ogniska, bez którego nie miałem szans przetrwać do rana. Spróbowałem wstać, ale pośliznąłem się i upadłem. Padając uderzyłem o coś złamaną nogą i z bólu omal nie zemdlałem.
- Po coś mnie tu przyniósł? - wyszeptałem w mrok rozpaczliwą pretensję do wielkiego chłopa. - I tak tu zdechnę! Czemuś nie dowlókł mnie do wsi?
Z trudem usiadłem znowu na ławce i wtedy od strony wsi usłyszałem warkot silnika i we mgle pojawiło się światło. Po chwili przed schronem zatrzymał się skuter śnieżny, a siedzący na nim żołnierz staży granicznej zapytał:
- Co pan tu robi? Co się panu stało?
- Złamałem nogę - odpowiedziałem. - Kto was o mnie powiadomił? - zapytałem.
- Nikt - odpowiedział żołnierz. - Długo pan tu siedzi? Zabłądził pan? Skąd pan przyszedł? - zasypał mnie pytaniami.
- Schodziłem z Jaworzyny i złamałem nogę - odpowiedziałem.
Żołnierz wywołał przez radio dowódcę i zameldował:
- Jest tu gość ze złamaną nogą, a poza tym wszystko jest w porządku. Zwiozę go. OK?
- Dobra. Weź go i wracaj - usłyszał w odpowiedzi.
Siedząc w szpitalnej izbie przyjęć przeglądałem w myślach zdarzenia z ostatnich godzin i nie mogłem w nie uwierzyć. Zadawałem sobie różne pytania i nie znajdowałem odpowiedzi:
Skąd się ten wielki chłop tam wziął?
Czy natknął się na mnie przypadkowo, czy może łaził za mną cały dzień, a ja go nie widziałem?
Jeśli chodził za mną, to dlaczego?
Wiedziałem tylko, że nie powiedział ani słowa. Nie słyszałem nawet, żeby sapał i chyba nawet śnieg nie chrzęścił mu pod nogami. Był bezgłośny jak zjawa.
Wiedziałem tylko, że był duży. Gdy mnie podnosił, widziałem przez chwilę jego zarośniętą twarz i wielkie oczy. Były to oczy łagodne jak oczy... Anzelma. Cały zdawał się być wielką kopią Anzelma.
Złamana noga unieruchomiła mnie na wiele tygodni, więc Anzelma spotkałem dopiero w lecie i wtedy opowiedziałem mu swoją przygodę.
- Nie masz ty czasem większego brata, którego chowasz przed ludźmi? - zażartowałem na koniec.
- Jasne, że mam. Sypia z niedźwiedziami i tańczy z wilkami - odpowiedział żartem na żart.
Niedługo potem Anzelm zmarł nagle i chata w Białym została pusta. Zaginął też słuch o wielkim chłopie i nikt mi nie wierzy, gdy czasem opowiadam, że on mnie uratował.
- Majaczyłeś z bólu. Sam pomału zszedłeś na przełęcz. Ludzie w stresie są zdolni do takich wyczynów - słyszę zawsze i powoli zaczynam w to wierzyć.
oceny: bezbłędne / znakomite
Zagadka chyba pozostanie nierozwiązana.
Pozdrawiam.
oceny: bezbłędne / znakomite
Boży dar
I o takim właśnie cudzie spotkania jest ten wielki "Wielki chłop"
Chyba masz rację, że często na odludziu można spotkać LUDZI.