Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-07-05 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3999 |
ODPRYSKI WOJNY
Gdy po południu otworzył laptopa i wszedł do poczty, przeczytał e-maila:
Szumsk, 22 marca 2009
Drogi Olgierdzie
Przyjedziemy w czwartek 25 marca około ósmej rano na Dworzec Wrocław Główny
pociągiem ze Lwowa przez Przemyśl.
Cieszymy się na spotkanie
Sergij i Larysa
Zamyślił się.
– To już za trzy dni przyjeżdżają. Widocznie po uzupełnieniu wniosku nie mieli
więcej problemów z wizą.
– No tak, przecież Sergij jest z Szumska. Jest więc według miejsca pochodzenia moim
krajanem. Dziadek Ado i mój ojciec przed rokiem 1939 jeździli z Kamiennej Góry do
Szumska na targi. Handlowali kołami do wozów konnych wyrabianymi w swoim zakładzie
kołodziejskim i kupowali rzeczy, niezbędne w gospodarstwie. To jest najbliższe miasteczko
w okolicach mojej rodzinnej Kamiennej Góry. Wozem konnym jechało się tam około półtorej
godziny skrajem Gór Krzemienieckich. Ileż to razy w dzieciństwie słuchałem wspomnień
ojca i wujka Adasia, w których padała ta nazwa? Podobnie jak Dubno czy Krzemieniec.
– Najgorsi w naszej okolicy byli banderowcy z Szumska – wspominał czasem ojciec.
– Ach, to już niedługo będzie kwiecień-plecień, a potem maj.
Przez jego głowę zaczął przesypywać się piasek wspomnień.
Maj, 1945, lubelskie
Olo kąpał się razem z Marysią w Ikwie całkiem niedawno, jakby jeszcze wczoraj, a w
następny dzień, gdy Marysia szła do pierwszej komunii, banderowcy podczas nabożeństwa
napadli na kościół oraz zabili ją i wiele innych osób. Leżała potem w białej sukience z
wiankiem na głowie w trumnie niemalowanej. Świeże drewno było białe jak jej ciało. Trumna
jeszcze pachniała żywicą, zapalona świeca pachniała woskiem dziwnie rozgrzanym w jej
zimnej rączce, której dotknął lekko wierzchem swojej dłoni. Poczuł obce zimno, jakby już nie
od jej ciała, ale od dołu wykopanego w ziemi, który na nią czekał nieopodal kościoła.
Był wtedy z wujkiem Adasiem przy kopaniu grobu dla Marysi na cmentarzu w Dubnie
nad rzeką Słowackiego, Ikwą.
– Najgorsi byli banderowcy z Szumska – szeptali wszyscy wkoło.
– Nie patrz, Aloś, na to, bo ci się zrobi niedobrze – krzyczy co chwilę mama lub
babcia Celestyna.
A on siedzi sobie na wozie jakby nigdy nic, bezpieczny za plecami ojca i wpatruje się
z coraz większą ciekawością i z rosnącym przerażeniem w to, co widzi raz po jednej, raz po
drugiej stronie drogi.
– Przeszedł tamtędy front, ot i co! Wy baby też na to nie patrzcie! Bo wam też zrobi
się niedobrze! Nawet chłop wojskowy ledwo może znieść takie widoki, a co dopiero kobieta
czy dziecko! – woła ojciec.
– Niedługo dojedziemy do Bugu – dodaje.
Takich okropności jak w czasie tamtego zbliżania się do Bugu jeszcze nigdy nie mijali
w czasie długiej podróży, która prowadziła ich małą gromadkę zagubionych uciekinierów i
szukających dla siebie jakiejś deski nadziei poszukiwaczy nowego miejsca na świecie.
Podążali coraz dalej na zachód od swojego spalonego domu, od spalonej całej wsi.
– Nie ma już naszej Kamiennej Góry – czasami ktoś wzdycha.
– Nie wiadomo, kiedy ta tułaczka się skończy.
Nocują w różnych przydrożnych domach, gdzie po krótkiej rozmowie z gospodarzami
czują (nie do końca pewni, na ile udaje się to im wyczuć), czy są to ludzie dobrzy i szczerzy i
że ich przygarną na jedną noc i nie okradną z resztek dobytku ani inaczej nie skrzywdzą.
Uciekają z płonącego i nasiąkniętego krwią bliskich Wołynia. Każdego dnia nocują u innych
ludzi. Gospodarze przeważnie o nic ich nie pytają, gdyż po samym wyglądzie, akcencie i
słowach domyślają się prawie wszystkiego.
Olo próbuje odczytać, patrząc to tu, to tam, bliżej i dalej od drogi, co przed ich
przejazdem się stało. Przeważnie od razu widać, że na pewno było to coś strasznego!
Miejscami leży pełno nieruchomych jakichś dziwnych i strasznych postaci przypominających
ludzi porozrzucanych niedbale po polach i przy drodze. Przy nich masy poskręcanego
żelastwa, wszędzie też widać krwawe, mniejsze lub większe plamy. Czasem na próżno
próbuje zrozumieć to, co widzi. Jest przecież jeszcze dzieckiem!
Tylko jedna Kasia nic z tego nie rozumie i nie wiadomo, czemu od czasu do czasu się
śmieje. Co ona widzi śmiesznego w nieruchomych ludzkich ciałach, czy we wrakach maszyn,
w których czasami też jeszcze sterczą trupy? Ale ona za miesiąc skończy zaledwie rok, udało
się znaleźć jej w jakiejś chacie trochę mleka, więc jest syta i zadowolona.
Od dwóch lat tułają się. W czerwcu roku 1943 uciekli z rodzinnej Kamiennej Góry,
otoczonej przez uzbrojonych sąsiadów z Majdanu, Majdańskiej Huty, Mizocza, Dermania,
Iłowicy i może jeszcze innych wsi. Straszni strilcy otoczyli wieś z wszystkich stron i,
przechodząc od domu do domu, zabijali wszystkich tych, którzy nie uciekli. Potem rabowali
dobytek i podpalali zabudowania. Jako pierwszy, zabity został przez swoich wieloletnich
sąsiadów, dziadek Ado, który nie chciał nigdzie uciekać. Jakby wolał śmierć na ojcowiźnie
aniżeli życie na obczyźnie.
Pozostali, młodsi członkowie rodziny, zamiast pewnej śmierci woleli wybrać
niepewne życie, czyli ucieczkę i poniewierkę. Uciekli najpierw do miasta Dubna zajętego
przez Niemców. Tam zamieszkali przez ponad rok w opuszczonym domu. Starsi zagonieni
zostali do kopania okopów. Szczęśliwie przeżyli bombardowania lotnicze oraz artyleryjskie,
atak na miasto czołgów i piechoty, gdy przez miasto przechodził front. Byli wystawieni na
strzały z obydwu stron, gdyż znajdowali się przez jakiś czas pomiędzy oddziałami
niemieckimi i sowieckimi. Po raz kolejny zostali nagle wzięci w dwa śmiertelne ognie.
– Boże, Boże, co ja będę robił, jak mnie zabiją! – wrzeszczy podczas każdego nalotu i
ostrzału artyleryjskiego skulony i trzęsący się jak osika, w piwnicy domu, dokąd schroniła się
cała rodzina, prawie 5 letni chłopiec.
– A g… będziesz robił! – złości się ciotka Kostka, lub ciotka Klimcia albo złoszczą się
obydwie.
Wreszcie wkraczają Sowieci. Nowa władza oznajmiła im z całą bezwzględnością i
stanowczo, że po wojnie tutaj będzie terytorium Związku Radzieckiego, a nie Polski. Powinni
więc pojechać za posuwającym się frontem na zachód albo zostaną, czy chcą tego, czy nie,
obywatelami Kraju Rad… Brzmi to dla nich jakoś strasznie. Żegnają się więc w Dubnie ze
swoją rzeką Ikwą, z zamkiem słynnym z bohaterstwa podczas obrony przed najazdami
Tatarów. Opuszczają przejściowy dom na ulicy Surmicze, który, chociaż nie był ich własny,
dał im ciepło i chronił w ten wojenny czas.
Minęli Bug, gdy zaczynał się początek ofensywy wojennej roku 1945.
Słyszy wtedy pewnego dnia po raz pierwszy wymawiane z jakąś grozą: Wrocław,
Breslau, Festung Breslau, twierdza Wrocław.
Huczą mu w uszach tajemnicze i dziwne słowa, jak jakieś złowrogie zaklęcie, na
przemian: Breslau! Festung! Wrocław! Festung! Breslau! Do tego ciocia Klimcia opowiada
mu bajki, w których roi się od duchów porywających nocami podczas snu ludzi, wilkołaków,
wysysających z ludzi krew, a w dodatku, gdy przejeżdżali przez Bug, rzeką płynęły szeregi
topielców – ludzi i zwierząt.
Twierdza Wrocław była wtedy na ustach wszystkich, gdyż właśnie w niej Niemcy się
najdłużej bronili.
Niemcy pogonili na zachód, za nimi Sowieci, a ci z Polaków, którzy ocaleli w
strasznej zawierusze banderowskich mordów, podążali za Sowietami na zachód przez
pobojowiska sprzed kilku dni. Oglądali przy drogach trupy ludzi, koni, poskręcane, dymiące
jeszcze czasem wraki aut, czołgów, armat, krew wymieszaną z żelazem i ziemią.
Mijają ich dzień po dniu tabuny bydła poganiane na wschód przez czerwonoarmistów.
Jedni sołdaci szli pieszo, inni, chyba jacyś ważniejsi, jechali na koniach i patrzyli na wszystko
z wysoka. A wychudzone zwierzęta przeraźliwie ryczały spragnione pokarmu, a chyba
jeszcze bardziej ryczały za kubkiem wody. Bezwzględni, toporni i twardzi jak pniaki
czerwonoarmiści, chyba nie mniej głodni i spragnieni od zwierząt, poganiali je bezlitośnie
okrzykami:
– Dawaj, dawaj! Wpieriod! Nu ty! Nielzja!
A za tabunami bydła ciągnęły tabuny obdartych żołnierzy niemieckich, poszarzałych,
postarzałych, zarośniętych; niektórzy z przewiązanymi ranami, kuśtykający o kulach. Czasem
słychać było strzały.
– Czemu strzelają? – pyta chłopiec.
– Tak sobie strzelają – słyszy. – Coś ty taki ciekawski?
– Ciekawość, to pierwsza droga do piekła – złości się babcia Celestyna.
– Dziadek Ado by mi powiedział, on nie kłamał! – krzyczy.
– Tych, co nie nadążają, zarówno ludzi jak i krowy czy konie oni rozstrzeliwują.
Dlatego czasem słychać strzały.
– Po co im tyle krów ? – pyta chłopiec.
– No widzisz, ich jest tylko kilku na każde stado, a krów całe chmary, stado po stadzie
ciągną, jak okiem sięgnąć, od zachodu na wschód, jedno po drugim i nie ma końca.
– A niecałe sześć lat temu, 17 września 1939 roku, widać było wlewające się na teren
Polski, jak zaraza, tabuny sołdatów na koniach, na tankietkach i pieszo. Szli do nas obdarci i
głodni tylko z bronią, a wracają do siebie z tysiącami krów – mówi ojciec ze złośliwymi
błyskami w oczach.
Miał prawie pięć lat, była wiosna we wsi Leszczany w lubelskim, dokąd uciekli z
rajskiej Kamiennej Góry na Wołyniu, gdy ich raj za sprawą sąsiadów zamienił się w piekło.
Niedawno zabili dziadka Ado i wujka Nuśka, i ciotkę Michalinę, i stryjaszka Konstantego. I,
i, i nie wiadomo było, ilu jeszcze zamordowali…
W lubelskim też nie było całkiem bezpiecznie, tu także sięgała jeszcze czasem ręka z
nożem, także kula banderowca.
oceny: bezbłędne / znakomite
Rzecz przeczytana przez 3483 /ze mną/ kompletnie niewidocznych, milczących jak cienie Czytelników
(vide licznik odczytań)
Deprymujące...
A przecież te odpryski wojny
(patrz nagłówek)
- to głos 5-letniego chłopczyka, ŚWIADKA i "oczewidca" tamtych bestialskich wojennych wydarzeń, bo to /umundurowani/ ludzie ludziom /starcom, kobietom - i dzieciom/ wciąż na nowo i na nowo gotują ten sam krwawy los!!
Los! Los! Schneller! Scheller! Dawaj! Dawaj! Wpieriod!