Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-10-14 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 5101 |
Hurby
Wujka i ciotkę Materkowskich dlatego ominęła napaść na Hurby w których mieszkali, gdyż w przededniu napadu przyjechali do Kamiennej Góry po świnie szwagra Bronka, aby wywieźć je z Kamiennej Góry, o ironio, do Hurbów, uważanych za bezpieczniejsze, gdyż większe. Gdyby wcześniej to zrobili, mogliby paść ofiarą tamtego napadu, a tak napad na Hurby przeżyli w Kamiennej Górze.
Zboże, zwłaszcza żyto, było już wysokie. Niektórzy kosili już trawę. Podsypywali radłem ziemniaki. Ktoś wracał po południu z młyna. Ktoś pasł krowy. Dzieci do południa uczyły się w szkole. 2 czerwca roku 1943 to był wtorek. Zwykła codzienna krzątanina, jak to we wsi, może uśpiła ich czujność.
Niektórzy tego wieczoru już spali po ciężkiej pracy.
Kochankowie cieszyli się swoją obecnością, gdy nagle posłyszeli dobijanie się do drzwi.
Ktoś nie mógł zasnąć, zmagając się z reumatycznym bólem stawów. Nie spał ktoś chory, bo bolała go zaatakowana chorobą część ciała.
Ktoś wracał późno do domu i był już blisko od wsi, gdy zobaczył te dziesiątki cieni skradających się w kierunku zabudowań. Jeśli zrozumiał, co grozi jego wsi i w porę się wycofał, jeśli nie dał się zaskoczyć złowieszczym postaciom, może tego dnia uratował swoje życie.
Polacy czuli się bezpiecznie w Hurbach, gdyż była to największa polska wieś w tej okolicy, położona z dala od innych. Z trzech stron otaczały ją lasy przechodzące w pola uprawne otaczające wieś. Od południa bagniste łąki i błotniste torfowiska, od zachodu zbocza Gór Krzemienieckich, od północy schowana była w lasy, sięgające pod Dubno. Hurby, to była wielka wieś, a równocześnie jakby oaza ciszy i spokoju.
Chodziły od kilku miesięcy słuchy, że ta czy inna polska wieś została napadnięta. Niektórzy mówili, że jest to wynik jakichś porachunków sąsiedzkich. Ale Hurby to była wielka wieś. Gdyby kilkunastu bandytów napadło na jedną czy drugą zagrodę, to sąsiedzi by ich pogonili. Na Hurby trzeba było ruszyć w tysiąc osób i tylu mniej więcej było tych, którzy napadli na Hurby. Gdzie znaleźć tylu chętnych w pobliżu skorych do mordowania sąsiadów?
W tych lasach pojawiała się banda Jurgielewiczów z pobliskiej Balarni, która czasami zaopatrywała się we wsi w żywność i zapewniała, iż w rejonie jej działania nic złego nie może się stać mieszkańcom. Ta przedwojenna banda koniokradów nazywana była też oddziałem partyzanckim, gdy doszli do niej zbiegli z gett Żydzi i kilku żołnierzy z rozbitych oddziałów wojskowych. Niedaleko stamtąd było do Mizocza, gdzie stacjonowali Niemcy.
Tymi lasami mogli niepostrzeżenie podejść pod same opłotki zagród napastnicy karmieni nienawiścią do Lachów, chęcią mordu i rabunku.
Od kilku dni krążył po ukraińskich wsiach otaczających Hurby bochenek chleba. Krążył od wsi do wsi, stanowiąc rytualny znak jedności i gotowości. Chleb to znak życia, dobroci (wszak mówi się - dobry jak chleb), hojności matki natury, trudu rolnika, dostatku. Chleb to także symbol jedności i znak gotowości do poniesienia ofiary. Ludzie jednoczą się przy jednym stole, obdarowują miłością, łamiąc się chlebem, ofiarowują także siebie. Jednoczą się wokół swego przywódcy, bohatera, ojca. Ten chleb nie bez przyczyny nazywał się chlebem objednania(chlebem zjednoczenia).
Ale ten bochenek chleba w tamtych dniach w rękach wielu Ukraińców był symbolem strasznym dla sąsiadów nie będących Ukraińcami. Dla nich stanowił symbol grozy unoszącej się nad najbliższą okolicą, nad ich osiedlami, w których żyli od kilkuset lat i wrośli już w miejscowy krajobraz. Teraz, o grozo, chleb stawał się symbolem gotowości do przelania niewinnej krwi sąsiadów. Tamten bochenek chleba był symbolem jedności z przywódcami UPA, gotowości do mordowania bezbronnych, nawet dzieci, kobiet i starców.
Gotowości do zdzierania z ludzi skóry i posypywania solą, wypruwania wnętrzności, wyrywania z ciał kobiet nienarodzonych dzieci, odrąbywania głów, kończyn, piersi, członków, wydłubywania oczu, odrzynania języków. Gotowości do przybijania ludzi do drewnianych przedmiotów, wieszania ich na drzewach, po uprzednim napasieniu się głęboką i wielką nienawiścią. Gotowości do napawania się widokiem cierpień najbliższych sąsiadów. Gotowości do wyrzynania w pień wszystkich mieszkańców będących Lachami, rabowania dobytku ofiar i topienia w ogniu całych wsi. Gotowości do rozrzucenia ciał na pożarcie zwierzętom, nawet do odkopania ciał już pochowanych w ziemi i wystawienia ich na znieważającą poniewierkę.
Ta nienawiść wyryła tak głębokie koleiny w świadomości niektórych mieszkańców tych stron, że jeszcze dziś, na początku wieku XXI, można wyczuć jej wyraźne ślady. Ta nienawiść była jakby sprowadzona w te strony przez pogańskiego bożka Baala łaknącego morza niewinnej krwi.
To, co stało się późnym wieczorem 2 czerwca roku 1943, nie był to spontaniczny zryw, ani wynik sąsiedzkich porachunków, lecz starannie przemyślana i zorganizowana przez zbrojny oddział OUN napaść, w której wzięli udział także okoliczni mieszkańcy, nie wyłączając kobiet.
W cerkwiach popi wygłaszali biblijną przypowieść o kąkolu i pszenicy. Następnie wołali -Trzeba wytępić kąkol na ukraińskiej ziemi, by zboże było czyste i zdrowe! Kąkol, to czużyńcy, zwłaszcza Lachy.
Popi święcili w cerkwiach noże, bagnety, widły, kosy, siekiery, cepy - narzędzia potrzebne na swjatoje diło.
Na święte dzieło !
Od jednej wsi ukraińskiej do drugiej, od drugiej do trzeciej, od trzeciej do czwartej i dalej, do kilkunastu następnych wsi otaczających polską wieś Hurby krążył bochenek chleba przewożony przez posłańców. Owinięty był w haftowany w ukraińskie wzory ręcznik. Ten krążący tylko pomiędzy swoimi ludźmi bochenek jakby zawiązywał misterną nić porozumienia pomiędzy ukraińskimi wsiami. Po cichu to tu, to tam, padało jak szyfr w języku znanym tylko dla wtajemniczonych, słowo „Hurby”, ale w Hurbach nikt o tym nie wiedział. Mieszkańcy Hurbów nie mieli świadomości, że wokół nich z każdym dniem coraz mocniej zaciska się śmiertelna pętla przygotowywana przez sąsiadów, których znali od dziesiątków lat, z którymi spotykali się w sklepach, na zabawach, na drogach i ulicach miast.
Bochenek chleba w wiklinowym koszyku, owinięty we wzorzysty ręcznik, krążył od gminnego Buderaża, poprzez Wielką Moszczanice, Majdan, Budki, Mosty, cerkiew w Stupnie cerkiew we wsi Obchów, cerkiew w Peremorówce, cerkiew w Buszczy, Majdańską Hutę, gdzie już nie było Lachów.
Jeszcze do niedawna w Hucie Majdańskiej mieszkały trzy polskie rodziny.
- Nie bójcie się niczego, nie uciekajcie, my was nie pozwolimy ruszyć, powtarzali ich ukraińscy sąsiedzi.
Jednak niektórzy szeptali miedzy sobą:
- Tej Wielkanocy jaja świąteczne będą farbowane polską krwią!
W Wielki Piątek przed Wielkanocą wszystkie trzy polskie rodziny z Huty Majdańskiej zostały wyrżnięte, poczynając od niemowląt, poprzez kobiety i dzieci, młodzież, ludzi w sile wieku, po starców, a ich drewniane domy i inne zabudowania zostały spalone, dobytek zrabowany i rozgrabiony pomiędzy sąsiadów.
Wszystkie ukraińskie wsie otaczające Hurby szykowały się do kolejnej napaści. Posłańcy przekazywali datę i nazwę Hurby. Noże siekiery, widły, bagnety, poświęcili popi dla świętej sprawy. Od wsi do wsi niosła się wieść: Smert Lacham w Hurbach. Tak zataczał śmiertelny krąg wokół wsi Hurby zamieszkanej przez samych Polaków. To była duża wieś i na nią trzeba było więcej sił. Toteż trzeba było zmobilizować sotnię i kilka wsi zebrać razem. Z Lachami w Majdańskiej Hucie poradzili sobie sami miejscowi, nie potrzebowali pomocy innych wsi. Na Hurby trzeba było większej siły. Przez kilka dni krążył bochenek chleba jako sygnał gotowości na najgorsze.
Na jakimś uroczysku w obecności specjalistki od rzucania i odczyniania czarów, starej Hończarychy, zakopali butelkę z nazwą miejscowości – Hurby. Dla większej siły czartowskich mocy, które przywoływali na pomoc, zakopali butelkę w ustronnym miejscu na odludziu pośród moczarów, gdzie kryła się przed światem siła czarta największa.
Gdy mieszkańcy Hurbów zaczynali wieczorną krzątaninę w obejściach, doili i karmili krowy, zadawali paszę bydłu, koniom i trzodzie, krzątali się po swoich obejściach i po skromnej kolacji szykowali się i kładli do snu, napastnicy już byli w drodze, podkradali się lasami, grupkami po kilkadziesiąt osób, podchodzili coraz bliżej z wszystkich stron. Zataczali krąg, w którego uścisku miała paść „do nogi”, do ostatniego oddechu, do ostatniej kropli lackiej krwi duża wieś. Taka wieś wymagała dużej liczby strilciw, bojców, by udało się wybić wszystkie lackie nasienie „do nogi”.
Hurby tej nocy nie miały zaznać snu. Sąsiedzi zgotowali dla półtorej setki Polaków sen wieczny.
W dzień ludzie pracowali w polu i przy domu. Ktoś z sąsiadów jeszcze w tym dniu przejeżdżał przez Hurby. Obserwował, rozmawiał z mieszkańcami, uspokajał.
- Nie bójcie się, wy duża wieś, macie dużo przyjaciół. Na was trzeba wielkiej siły, a takiej blisko nie ma. Tak uspokajali. Dotąd mniejsze wsie czy pojedyncze polskie chaty padały .
O zmierzchu 2 czerwca roku 1943 od poszczególnych wsi otaczających Hurby odrywały się grupki po kilkunastu i więcej, zazwyczaj młodych i w sile wieku ludzi, nawykłych do pieszych, wielokilometrowych marszów. Tylko pieszo, wierzchowcem, wozem konnym i rzadko rowerem pokonywano przestrzenie. Nie było autobusów, do kolei też było daleko.
Ruszyła jedna sotnia UPA z kurenia Dunaja czy Doksa pod prowidem Zahrawy. A do pomocy sotni zawodowych żołnierzy, stojących podziemnym obozem w lesie pod Antonowcami, dołączyło kilkuset ochotników stanowiących samobronni kuszczowi widdiły z Majdanu, Buderaża, Wielkiej Moszczanicy, Stupna, Bondar, Majdańkiej Huty, Buszczy. Otoczone lasami, jakby schowane w ich ciszy Hurby tylko od południa były odsłonięte przez otaczające je pola, na których rozrzucone były pojedynczo zabudowania.
Było tych ochotników prawie tysiąc osób, w tym kilkadziesiąt kobiet, uzbrojonych podobnie jak mężczyźni w widły, siekiery i noże. Strilci UPA oprócz noży i siekier mieli broń palną, ochotnicy tylko siekiery, noże i widły, niektórzy wzięli cepy. Większość szła pieszo, część jechała wierzchem na koniach i furmankami, na które będą ładować zrabowany dobytek, aby przewieźć go jako zdobycz do swoich zagród.
Podchodząc skrycie lasami, parowami i zagajnikami, coraz bliżej otaczali wieś z wszystkich stron, czekali przyczajeni wśród krzaków na znak, sygnał do ataku. Ci, którzy otaczali wieś od północy, wschodu i zachodu, przyczaili się w leśnym poszyciu, natomiast ci, którzy otaczali wieś od południa rozłożyli się w wysokim zbożu. Wszyscy czekali na sygnał do ataku. Każda grupka upatrzyła sobie jedną lub dwie zagrody ciemniejące na tle nocnego nieba. Znali tych, na których mieli za chwilę napaść, spotykali się z nimi w sklepach, na zabawach, w gminie w Buderażu, w Dubnie, w Szumsku na targach, w sklepie w Mizoczu albo Majdanie, w lasach podczas wyrębu drzew czy zbierania jagód i grzybów.
Słuchali odgłosów porykiwania krów, szczekania psów, wyciągania wody ze studni, zamykania drzwi obór i stodół, gdakania kur, beczenia owiec. Zapalały się nikłe światła w oknach. Oni grupkami wybierali sobie zagrody, rozdzielali półgłosem między siebie domy, na które przyjdzie im ruszyć niebawem, starając się podejść jak najciszej i zaskoczyć mieszkańców jak zwierzynę na polowaniu, najlepiej podczas snu.
Na każdą grupę ochotników zbrojnych w narzędzia ręcznego mordu przypadał strilec uzbrojony w broń palną. Słuchali odgłosów życia dobiegających z zagród sąsiadów i napawali się myślą, że oto za chwilę będą mogli napoić się mohoryczą nienawiści, ale także słodyczą zwykłego rabunku.
Podzielili się na trzy kręgi stanowiące jakby trzy rzuty. Pierwszy wkraczał do poszczególnych zabudowań, gospodarstw, wyciągając z nich zaskoczonych mieszkańców i mordując. Drugi rzut czekał w zaroślach na skraju lasu lub w polu, przyczajony w rowach, pod miedzami, w wysokim zbożu, czając się na niedobitków ocalałych w czasie rozpoczętej rzezi. Trzeci z wozami konnymi był gotowy do rabunku i wywożenia zdobyczy.
Najpierw zabijali wszystkich, których zdołały dosięgnąć ich siekiery, widły i noże. A zanim podpalili zabudowania, by spalić je z ciałami ofiar, najpierw je grabili z wszystkich cenniejszych rzeczy. Zapadał cichy wieczór, nikt nie spodziewał się, że się zamieni w koszmarną noc.
Tylko cerkiew i kościół ich różniły. Bo nawet język jednych i drugich upodabniał się do siebie przez setki lat sąsiedzkiego bytowania. Polscy wieśniacy wymawiali wiele słów po rusińsku, czy jak kto woli po ukraińsku, a Ukraińcy przyjęli do swojej mowy wiele słów polskich.
Rodziny polskie przed snem planują, co będą robić jutro. A pracy w polu jest jeszcze wiele, starczy do zimy. Po czym każda w swoim domu układają się do snu. Układają, czasem usypiają dzieci. Ojciec, matka, troje czy czworo dzieci, dziadek, babcia pogrążają się w sen.
Nagle tamci grupkami cichaczem ruszają. Każda grupka ma już upatrzony dom, zagrodę, Jest ich około tysiąca, poczynając od kilkunastoletnich chłopców, nawet trzynasto i czternastoletnich. Każdą grupką dowodzi strilec który wydaje polecenia. Nie znosi sprzeciwu.
Za sprzeciw może być kula w łeb.
Jedni wdzierają się do domów. Każą kłaść się na podłogach. Tych, którzy nie słuchają rozkazu, by się kłaść na podłodze, uderzają siekierami i powalają na ziemię.
Inni podpalają stodoły. W świetle pożaru można poznać ich twarze. Ofiary rozpoznają swoich oprawców. Błagają o litość. Te błagania rozlegają się w kilkudziesięciu domach niemal w jednym czasie. Może to tylko straszny żart albo złowrogi sen? Przecież to sąsiedzi, a nie jakieś straszne, krwiożercze diabły!
- Iwan, daruj życie, nigdy nic ci złego ci nie zrobiliśmy!
- Praklatyje Lachy! Za naszu krzywdu wam smert!(śmierć wam za nasza krzywdę!). Cicho Laszka! (Laszka - Polka).To nie miejsce i czas na litość. Nawet dla dzieci i starców.
Ryczy bydło, kwiczą świnie, lamentuje ptactwo! Rżenie wystraszonych koni niesie się po wsi od zagrody do zagrody, potęgując grozę. Wyprowadzają ze stajni konie i zaprzęgają do wozów, na które ładują zrabowany dobytek. Gdy wszystkich ludzi pozabijają, podpalają dom.
- Uciekajcie w zboże ! Za zbożem jest zbawienny las!- ktoś krzyczy.
Ale z lasu wyskakują kolejni napastnicy, którzy zostali w odwodzie.
Ci czekają na bezładnie uciekających, którzy nie zginęli w domach czy na podwórzu.
Każdy dom umiera nieco inaczej, jeden w sposób straszniejszy od drugiego. Pierwsze napadnięte domy zostały tak zaskoczone, że z nich nikt się nie ratuje. Z tych, co zostały napadnięte nieco później, ratuje się pewna ilość osób. Jakiś ojciec każe żonie i dzieciom uciekać, a sam chce coś zabrać z domu na drogę. Zabrać cokolwiek do jedzenia. Coś cennego uratować. Zaprząc konie.
Jak straszne to musiało być, skoro Niemcy, ich odwieczni wrogowie, musieli być ich wybawicielami. Rano przyjechał oddział niemiecki z Mizocza, by zabrać kilku rannych którzy przeżyli i osłaniać pochowanie martwych.
- Popatrz Hans - mówi jeden Niemiec do drugiego, krzywiąc się ze wstrętem na widok ciał ponad dwustu ludzi zarżniętych jak zwierzęta, poukładanych w rzędy.
– Czy jadąc na wschód, spodziewałeś się cofnąć w czasie aż o setki lat? Przecież to średniowieczna dzicz! Jedni i drudzy, to Słowianie! Byłeś w Auschwitz? Tam chodzi przecież o to samo, ale jaka tam kultura! Nigdzie nie zobaczysz nawet kropli krwi.
- A tutaj? Wstrętnie, jak w jakiejś średniowiecznej rzeźni.
Napastnicy, którzy po popełnionej zbrodni pochowali się po swoich norach, cieszyli się ze swojego zbójeckiego łupu, gdyż Hurby to była bogata wieś. Obrączki ślubne i pierścionki zaręczynowe, złote sygnety, złote bransolety, złote ruble, zegarki, srebrne misy i łyżki, noże, widelce, narzędzia rolnicze, wozy, bele płótna, długie buty robione na zamówienie u szewca w Dubnie lub Szumsku, zwłaszcza tak zwane oficerki. Rozmaite meble, obrazy, makatki, dzieże i niecki, stolnice, konie, krowy, świnie. Wszystko, co miało jakąś wartość, zabrali jak nagrodę za swój zbójecki trud oddany w imię Samistijnoj.
Dlaczego los tak tym pokierował ? Czy była to kolejna diabelska sztuczka?
Tylko pot i krew pozostały w tej ziemi po prawowitych gospodarzach. Wilki i lisy, dzikie psy i koty, szczury, kuny, drapieżne ptaki, cieszyły się nie mniej od ludzi, rozwłócząc ciała niedawnych gospodarzy.
Ktoś zbierał siano już skoszone przez zabitego. Ktoś zbierał potem w sierpniu zboże zasiane przez zabitego. Ktoś zbierał te ziemniaki posadzone przez zabitego. Nie ci, co sieli, tylko ci, co mordowali, zbierali plony tej ziemi.
Wielkie fury zwozili. Nastał dostatek, jakiego dawno nie było w ich zagrodach.
Jak straszne tajemnice o polskich mieszkańcach kryją do dziś te wymazane z powierzchni ziemi i z mapy dzisiejszej Ukrainy, istniejące przez setki lat miejscowości, świadczy częsta odpowiedź, którą można usłyszeć, gdy się zapyta miejscowego człowieka o jedną z nich, a było ich około dwa tysiące.
- Ja nic nie wiem – to najczęstsza odpowiedź.
Widać, jak osoba ta broni się przed wspomnieniami własnymi lub zasłyszanymi, jak boi się wypowiedzieć lub usłyszeć słowo prawdy, jak w końcu nie ukrywa swojej głębokiej niechęci do prawdy czy strachu przed prawdą. W końcu okazuje się, że niemal każdy, kto chce poznać prawdę, gdyż ma do tego prawo, albowiem zostali tu jego bliscy, napotyka tu na jakiś mur. Najczęściej jest to mur niechęci lub nawet strachu przed straszną prawdą.
- Tak, tamte straszne czasy kryją w sobie straszne sprawy, na które składają się setki tysięcy pojedynczych epizodów, a każdy z nich to jeden człowiek, a za setką tysięcy zamordowanych, ileż kryje się pojedynczych wspomnień, śladów, znaków.
Powoli niektóre szczegóły się zamazują, ale nadal pozostaje coś, co sprawia, że nawet dzisiaj, po sześćdziesięciu kilku latach, Polak, czyli Lach słyszy coś, co pomimo tego, że przeżył tu wiele strasznych rzeczy, to to co słyszy, wywołuje w nim spore zaskoczenie, jak to się przydarzyło niedawno panom Wereszczyńskiemu i Jastrzębskiemu, którzy przyjeżdżają tutaj po to, by zapalić świeczki swoim zamordowanym wtedy krewnym.
W pewnej chwili usłyszeli:
- Lepiej tutaj nie przyjeżdżajcie.
Co to znaczy? - Że niebezpiecznie? Że niewygodnie? Że nieprzyzwoicie? Że nieładnie? Ile jeszcze jest takich Że? Że może nieprawdą jest to, co wspominają do dziś ci, którzy cudem przeżyli?
- Że lepiej zapomnieć?
- A jak nie posłuchamy i będziemy przyjeżdżać?
- Będziemy i powinniśmy.
Jesteśmy to winni tym naszym krewnym i rodakom, którzy tutaj zostali przez swoich sąsiadów pomordowani.
Nie będziemy zapominać o tych sprawach, bo nie stać nas na to, by fundować komfort niepamięci ówczesnym zbrodniarzom, mordercom, dzisiejszym bohaterom UPA, których setki pomników stanęło na tych ziemiach i stają wciąż nowe, których nazwiskami nazywa się tysiące ulic, placów, szkół itp.
Czy można pogodzić się z coraz bardziej lub mniej zakamuflowanymi próbami narzucenia na Ukrainie, ale także i w Polsce poglądu, że Polacy na Kresach jakoby zasłużyli na wszystko najgorsze, co ich spotkało, zasłużyli na to, aby ich sąsiedzi mordowali. Jednym słowem Polacy zasłużyli na to, aby dokonano na nich ludobójstwa. A wtedy na Wołyniu były takie czasy, że każdy kto był Polakiem, miał być zamordowany. Dlaczego próbuje się i w Polsce i na Ukrainie zamykać usta tym, którzy przypominają o banderowskich zbrodniach ? W imię jakich racji?
Na moje pytanie:
- Co było na pierwszej lekcji z okazji otwarcia nowego roku szkolnego 2007/2008, dwunastoletnia Ola z Szumska odpowiedziała:
- Uczyliśmy się o Romanie Szuchewyczu, ostatnim bohaterskim dowódcy UPA, gdyż w tym roku minęła setna rocznica jego urodzin..
- A w roku 2008 będziemy się uczyć o Stefanie Banderze, gdyż będzie także setna rocznica jego urodzin.
- A ty Alf tu się urodziłeś ? W takim razie jesteś Ukraińcem.
W roku 1944 Sowieci zlikwidowali pod Hurbami duży oddział UPA. Na pewno było w nim wielu oprawców Polaków sprzed roku. Co za ironia losu! Nie Polacy dokonali aktu zemsty nad niewinną wsią Hurby, lecz ci sami moskiewscy sołdaci, którzy w roku 1939 zadali Polsce i Polakom morderczy cios w plecy!
Dziś w tym lesie pod Antonowcami zrekonstruowano i odsłonięto - jak mówi Sergij - pomnik niedawnej historii, autentyczny obóz powstańców UPA z podziemnymi schronami, szpitalem polowym, szkołą podoficerską, magazynami, rusznikarnią.
oceny: bezbłędne / znakomite
osobliwej ostrożności śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego dziwnie uległego "doradom" Bogumiły Berdychowskiej, nader kontrowersyjnej znawczyni polsko-ukraińskich relacji w wieku XX.
Ciekawa jestem jak poczuł się tragicznie zeszły Pan Prezydent Lech Kaczyński oko w oko z zamęczonymi, którym nie chciał oddać hołdu w 2008 roku, bo:
pani "Bogusia" (jak na ironię nosząca (drugie) nazwisko moich Krewnych, którzy nie mogli odkupić od hrabiego Włodzimierza Dzieduszyckiego rozparcelowanej ziemi, n. b. posagu jego żony, księżniczki Sapieżanki, bo Państwo Szostakowscy dawali o pół dolara mniej, niż Ukraińcy za mórg) wytłumaczyła Panu Prezydentowi, iż... nie wypada...
Nie płaczę po Panu prof. Lechu Kaczyńskim, mimo iż na niego głosowałam. Osobliwie nie płaczę, za krew okrutnie pomordowanych, o których on - przypuszczalnie tchórzowsko - się nie upomniał.
Serdecznie, Panie Alfie, bardzo serdecznie :-)))
A reszta? Oczywiście w ręku Najwyższego :)))