Autor | |
Gatunek | fantasy / SF |
Forma | proza |
Data dodania | 2015-11-02 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2434 |
Chodnikiem ulicy Paulus Potterstraat w Amsterdamie pełznie długa kolejka. Pełznie mozolnie, krok za krokiem, zmęczona obezwładniającym upałem. Kolorowy tłum faluje, poci się, tęskni za deszczem, gęstnieje jak lawa. Cierpliwie czeka by dotknąć wartych miliony dolarów obrazów wielkiego malarza, zobaczyć sposób w jaki prowadził pędzel i nakładał farby na płótno. Nieopodal, na brzegu chodnika stoi mężczyzna, o wychudłej twarzy, skrytej w cieniu ronda słomkowego kapelusza, patrzy przed siebie pełnym melancholii spojrzeniem, z jego ust wydobywa się ledwo słyszalny, nieskładny szept.
- Łatwiej było mi zbudować sobie nieśmiertelność malując, niż porozumieć się z drugim człowiekiem. Nie wierzę, że w moim piekle jest jakaś furtka.
Dziwne słowa przyciągają moją uwagę. Mrużąc oczy od słońca, zaintrygowana, staram się śledzić ruchy jego warg, ale trudno zrozumieć mi sens wypowiadanych przez niego zdań. Wciskam machinalnie ręce w kieszenie spodni, robiąc dziurę w cienkiej podszewce.
- Nie stój pan na środku.- odzywa kobieta w białej chustce.
Człowiek słysząc to milknie, garbi się starając rozetrzeć wzrokiem w pył płytę chodnika. Obojętny tłum milczy, jest zajęty sobą. Kolejka przesuwa się ospale, o metr może o dwa. Chłopiec z prawej strony przysiada ze śmiechem i wciska w otwór kratki ściekowej utytłany w piachu wafel. Mężczyzna gwałtownym ruchem zrywa z głowy kapelusz. Na jego czole, wśród kosmyków wyrudziałej czupryny i wielkich kropli potu tańczą jak oszalałe, złociste promienie słońca. Wpatruję się w jego profil.
- On chyba nie ma ucha.- mówię nie dowierzając sama sobie.
Przed oczami nagle przemykają mi dziesiątki obrazów, jak klatki zapomnianego filmu. Przypominam sobie publikacje, albumy, notatki, wszystko powraca ze zdwojoną siłą, przyglądam się uważnie mężczyźnie.
- To Vincent Van Gogh.- szepczę zaskoczona.
Ta sama, smutna twarz patrzyła na mnie z reprodukcji zapamiętanych autoportretów malarza. Robi mi się z wrażenia jeszcze bardziej gorąco.
Van Gogh wolnym krokiem zmierza w stronę budynku muzeum.
Podążam za nim, przyklejona do jego cienia. Mój instynkt podpowiada, że za chwilę mogę stracić go z oczu, przyspieszam. Nikt nas nie zatrzymuje, nie sprawdza biletów. Wchodzimy przez szerokie, szklane drzwi do środka budynku muzeum. Nie słychać szczęku migawek aparatów fotograficznych, ani cichego szelestu kamer, nie słychać odgłosu kroków innego, niż nasze stąpanie. W wielkim gmaszysku oprócz nas prawdopodobnie nikogo nie ma. Czuję każdą drobinką ciała przenikliwy chłód i surowość pochłaniającej nas rozległej, nieznanej, monumentalnej konstrukcji. Ze skąpo oświetlonych ścian korytarzy i sal parteru wyziera martwa cisza. Zaczynamy wspinać się po stromych schodach, szybko wchłania nas głębia wąskiego korytarza najwyższego piętra, wydaje mi się drogą bez końca. Pod naszymi nogami cicho skrzypią deski. Stajemy przed wysokimi, masywnymi drzwiami, są lekko uchylone. Mężczyzna rozdygotanym ruchem łapie za mosiężną klamkę, nie zwraca na mnie uwagi. Drzwi przestronnej sali cicho za nami trzaskają. Zalewa nas jaskrawe, żółte światło licznych lamp ; sala jest przestronna i ciepła. Czuję dławiącą woń, w oka mgnieniu otula moje nozdrza, oddycham głęboko, jak pozbawiona wody ryba. To zapach olejnych farb, terpentyny i dymu tytoniowego odczytuję bez namysłu. Klimatyzacja nie działa, powietrze jest duszne. Toczę szybko, rozbieganym wzrokiem po wielkiej sali, uderza mnie panujący w niej nieład, robi wrażenie rupieciarni. W kącie stoi rozklekotany fortepian. Zadzieram odruchowo w górę głowę i nieruchomieję, mam wrażenie, że za chwilę jedno z wielkich żółtych świateł, porażające ostrym blaskiem moje oczy oderwie się z sufitu i spadnie zamieniając mnie w kupkę gorącego popiołu.
- Czy wiesz gdzie jesteś? - rozlega się chrapliwy głos tuż przy moim uchu.
Nie mogę zaskoczona wydobyć z siebie głosu. Van Gogh wbija palce w moje przedramię i lekko mną potrząsa.
` - Popatrz, popatrz to mój świat. - bełkocze dalej, przez zaciśnięte zęby.
Obrzuca mnie posępnym spojrzeniem. Po chwili rozgorączkowany klęka i wyciąga spod łóżka stos obrazów, ustawia je jeden po drugim, używając jako podpórki butelki z absyntem. Pokazuje mi niedokończone studia, szkice węglem scen ulicznych, martwą naturę malowaną akwarelą, potem ciemny rysunek z zarysem siedzących nad miską kartofli postaci, rzuconych na karton grubym stolarskim ołówkiem. Jeden ze szkiców jest tak realistyczny, że czuję na twarzy chłód ciemnej nocy i słyszę szum wody.
- Moje rysunki nie są w porządku. - odzywa się znienacka.
Podnoszę wzrok na Van Gogha, okoloną rudą brodą twarz wykrzywia żałosny grymas, w szeroko rozwartych oczach migoczą łzy.
- Chcę malować olejami, muszę malować, ale te wydatki! Te przeklęte tuby z farbami olejnymi są na wagę złota. Co mam uczynić, nieszczęsny?
Serce bije mi jak młotem, nie wiem co mu odpowiedzieć.
Patrzę w jego zielonkawe oczy, zdają się mnie przenikać na wylot. Jest roztrzęsiony, mam wrażenie, że chce mi coś wytłumaczyć, szuka, ale nie może znaleźć właściwych wyrazów. W końcu milknie zrezygnowany, oczy jego nikną w głębokich, mrocznych oczodołach. Cała jego osobowość, całe jego `ja` w chwilę potem zdaje się kurczyć, zastyga, staje się jak gdyby martwe.
Po chwili zrywa się jak oparzony, poprawia szarą, ciasną kurtkę i chwiejnym krokiem odpływa w głębię pracowni. Porusza się niepewnie, jakby ukradkiem, niesie się za nim dyskretna woń kurzu i starej szafy. Jest coś w nim niepokojącego, a zarazem ujmującego. W mijaną, wiszącą na chropowatej ścianie, taflę lustra spogląda z wyraźną pogardą, szybko odwraca od niej wzrok. Oblicze mężczyzny oprawione w proste ramy dobrze oświetlonego zwierciadła mógłby być jednym z autoportretów malarza.
Przebiegam wzrokiem po sali, na czerwonej, drewnianej podłodze wzdłuż jaskrawo żółtych ścian sterczą sterty niedokończonych płócien, rysunków i przeróżnej wielkości blejtramów. Na drewnianych kabaretach leżą porzucone zakurzone palety i kasety zaschniętych, wodnych farb i akwareli, między nimi bezładnie walają się zesztywniałe pędzle. Z kamienną twarzą, zastyga przed jedną ze sztalug, jak przed ołtarzem.
- Teraz widzę na czym polega mój błąd w tym obrazie. Muszę wypełnić jeszcze jedno miejsce.- wyrzuca z siebie.
Oczy mu błyszczą, chwyta ołówek poprawia coś gwałtownie na wiszącym na wprost rysunku, robi parę długich kresek, cofa się by z dystansu ocenić swoje dzieło, w powietrzu zatacza ręką dziwny krąg. Poznaję ten gest, taki sam widnieje na stojącym w kącie niewykończonym obrazie. Szybko wdrapuje się na wysoki stołek i pochyla się nad obrazem. Dotyka leciutko farby w miseczce i koniuszkiem małego pędzelka z matematyczną precyzją kładzie na płótnie barwne punkciki, setki malutkich punkcików. Jest coś oderwanego i dalekiego w sposobie jego pracy.
- Skończone, wypełniłem tę przestrzeń. Mogę bardzo dobrze obyć się w życiu i malarstwie bez Boga. Ale ja człowiek nie mogę obejść się bez czegoś co jest większe ode mnie, co jest moim życiem, bez mojego malowania.
Prawie nie słyszę głosu Van Gogha, mój wzrok przyciąga długi rząd, opartych o ścianę niewielkich, oprawionych płócien. Ze wszystkich spoglądają na mnie słoneczniki, popularne, używane zwykle do dekoracji kwiaty, namalowane grubymi pociągnięciami pędzla. W swej pogodnej prostocie są niezwykłe, hipnotyzują mnie rysunkiem płatków, promienieją wszystkimi odcieniami świetlistych, radosnych żółci. Są jak skąpane w słońcu i powietrzu. Dostojnie wyginają zielone łodygi, zamknięte w prostych, glinianych wazonach. Niektóre główki słoneczników leżą zastygłe, jakby ścięte przed chwilą szybkim pociągnięciem noża ogrodnika i niedbale porozrzucane na rozedrganych blatach drewnianych stołów. Milczę, nadal nie mogę wydobyć z siebie głosu. Postrzegając moje zauroczenie odzywa się półgłosem.
- Namalowałem je wszystkie, w długim oczekiwaniu na Gauguina, w słońcu południa Francji, zawisną w moim domu w Arles. Lepiej jest wychowywać dzieci, niż poświęcać swoje życie by malować obrazy. Ale co można zrobić.
Po ostatnim zdaniu opada krzesło.
- Ale co można zrobić. - powtarzam mimowolnie jego słowa.
Odbijają się echem, jak piłeczki od ścian i sufitów. Jestem oszołomiona, muszę zaczerpnąć tchu. Podchodzę do okna. Niebo za oknem jest niebieskie, mniej niebieskie niż to, które poraziło przed chwilą moje zmysły barwą niezwykłych błękitów, wylewających się z wiszącego na przeciwległej ścianie, niewielkiego obrazu.
- Tak wyglądało zapewne wnętrze jego sypialni, w jego żółtym domu w Arles. - domyślam się.
Mały pokój widniejący na płótnie obrazu jest prawie pusty. Na jego środku stoi proste, drewniane łóżko, o konturach zaznaczonych pociągnięciami cienkiego pędzla, jakby nakreślonymi drżącą ręką dziecka, dla którego elementarne zasady malarskiej perspektywy są obce. Wpatrując się w kompozycję pejzażu opartego samotnie o ścianę w rogu sali, przystaję. Obraz olśniewa kolorami. Niebo ma kolor bezlitośnie błękitny, zieleń łąk i pól jest tak intensywna, jak sama esencja tej barwy. Takie samo jest cytrynowe, ogniste słońce, krwawoczerwona ziemia. Oliwkowy gaj ma coś w sobie intymnego, drży stare, srebrne listowie na tle poszarpanego wiatrem nieba. Krótkie, poziome i pionowe pociągnięcia pędzla przeplatają się ze swobodnymi kreskami wzmacniając efekt napięcia.
- Jak mu udało się przenieść te wszystkie barwy na płótno? Kolory są nieprawdopodobnie soczyste, to jest zbyt piękne jak dla mnie.- ciśnie mi się na usta .
Rozglądam się, Van Gogha nie widzę. Był, był i znikł, wystarczyło, że tylko na moment odwróciłam wzrok.
- Może był fatamorganą, a może w twórczym zapamiętaniu, coś gwałtownie domalowuje, na jednym ze swoich płócien, z nadzieją, że w końcu znajdzie na niego kupca. - nie próbuję dociekać, jestem znużona.
Zamykam za sobą ciężkie drzwi, przede mną długi, kręty korytarz, te same strome schody.
Wychodzę powoli z muzeum, zachłystuję się świeżym powietrzem. Niebo przybiera kolor ziemi, ulice pustoszeją, jedna po drugiej gasną sklepowe witryny, szklane ściany biurowców i liczne uliczne latarnie. Wszystko we mnie cichnie, pogrążam się w kojącej zadumie, jest mi dobrze.
****
- Obudź się mamo.- słyszę nad sobą głos syna.
Przytulam go, dotykam ręką jego czoła, jest zimne. Oddycham z ulgą, gorączka spadła.
Do pokoju zagląda pogodny poranek, dobrze wróży. Mój wzrok ślizga się po płatkach stojącego w wazonie słonecznika.
Spoglądam na zegarek, od godziny powinnam być w redakcji.
Przeanalizuję później; poprawiać nie będę, bo opowiadanie posiada własny, niebanalny styl :))) Chwilowo: do zobaczenia (się) :)))
Wyjątkowo promiennie niczym te słoneczniki :-)))
Szukali cienia
nie znaleźli go w tobie
wciąż głodnym żaru
w dyszącej ławie spiekłego powietrza
w padaniu z pragnienia
Rozpalali pochodnie nocą
przetrząsali skoszone trawy
gdzie koniczyna
kosmata pięciolistna
na którejś miedzy
rozpłomieniłeś stygnące
w upale słoneczniki
i ognisty kurz z Arles.
:)))
oceny: bezbłędne / znakomite
:-)))
Bardzo dziękuję za czytanie i komentarz.
Jest mi raźniej i b. miło.
Pozdrawiam
oceny: bezbłędne / znakomite