Autor | |
Gatunek | historyczne |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-07-30 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3931 |
D Z I A D E K A D O
Siedząc w ogrodzie na ławeczce, maleńki dziadek Ado i Lusiu przyglądali się, ukryci za gałęziami wiśni, parze bocianów, których łebki i dzioby ledwo wychylały się z gniazda. Po krótkiej naradzie, w czasie której słychać było trzaskanie bocianich dziobów, ptaki jeden po drugim poderwały się do lotu, poszybowały ponad młodym, niedawno posadzonym przez dziadka na zboczu wielkiej góry sadem i prześliznęły się pomiędzy wierzchołkiem góry a niebem, aby zniknąć z ludzkich oczu po drugiej stronie, na łąkach otulających rzeczkę Ikwę, gdzie wielki stryjaszek Marian wypasał stada koni .
Podeszli do stodoły tak starej, że nikt już nie pamiętał, od kiedy nosiła ona na całej swojej powierzchni brodę z mchów i porostów. Dziadek przystawił do dachu stodoły o wiele razy wyższą od siebie drabinę i wszedł na sam wierzchołek, gdzie rozłożyło się gniazdo, aby zajrzeć do samego środka bocianiego domu. Po drabinie i dachu poruszał się tak lekko i pewnie, jakby nic nie ważył i niczym była dla niego wysokość.
Gdy zszedł na dół, podrapał się zatroskany po nie zarośniętym czubku głowy, pomyślał nad czymś i przemówił, przyglądając się z głęboką powagą chłopcu:
-Może być w tym roku bieda. - Chodźmy, Lusiu, jeszcze do lasu, do gniazda
orłów, tam zobaczymy.
Daleko w lesie dziadek stanął pod największym dębem i obszedłszy oraz starannie obejrzawszy go ze wszystkich stron, zaczął, gałąź po gałęzi, wchodzić coraz wyżej i wyżej. Robił się przy tym coraz mniejszy i mniejszy tak, że w pewnej chwili stał się niewidoczny. Lusiu cały czas przyglądał się temu, co robił dziadek, aż poczuł, że kręci mu się w głowie od patrzenia w górę, a kiedy dziadek zniknął, pomyślał sobie, że stał się on duchem . Wystraszył się, gdy zaczęło mu się zdawać, że został sam w wielkim lesie daleko od domu. Przypomniał sobie jak dziadek czasem mówił, że gdy Lusiu będzie bardzo niegrzeczny, to dziadek pójdzie sobie na zawsze do nieba.
– Gdzie jesteś dziadku?...wydarł się płaczliwie i zaczął z niepokojem rozglądać wokół.
- Jak to gdzie? - usłyszał dziwnie daleki, jakby dobiegający z podniebnej studni straszny głos, a za chwilę piskliwy, wężowy chichot...
- Ja nie chcę, wracaj! Wracaj szybko, przecież jestem grzeczny!- Hop, hop! Hip, hip! Cha, cha, cha!
Echo rozlegało się tak, jakby to dziadek odbijał się od drzewa do drzewa, coraz dalej i dalej, i zanikał.
– Gdzie jesteś, pokaż się! A gdzie? – Na piecu! – Pokaż się! - Kiedy wreszcie dziadek Ado zeskakiwał z dębu, wydało mu się, że nie jest już jego dziadkiem, że to ktoś inny, tylko udaje jego dziadka i długo nie mógł się przyzwyczaić do obecności tego kogoś nowego, dopóki nie weszli do chaty.
- Będzie bieda w tym roku - oznajmił dziadek, gdy tylko weszli do drewnianej izby. Ani orły ani bociany nie zniosły w tym roku ani jednego jajka.- Będzie bieda, kto wie, komu z nas uda się doczekać następnego lata...
- Idziemy, Lusiu, na górę, porozmawiać z Panem Bogiem - powiedział pewnego dnia dziadek Ado i wziął chłopca za rękę. Na samym końcu podwórza, już za stodołą, aż do płotu, gdzie zaczynał się sad, stała obszerna, otoczona koliście częstokołem z drewnianych bali, okrągła, kryta szpiczastym trzcinowym dachem kołodziejnia, w której dziadek giął z przygotowanych i wymoczonych we wrzącej wodzie, przyciętych dębowych pniaków, obody na koła i z odpowiednio wyciosanych, wyheblowanych i dopasowanych do siebie różnych drewnianych części, składał znane w całej okolicy, najmocniejsze i mimo to lekkie, wozy konne. Dziadek pokręcił się chwilę po warsztacie, dotknął i pogładził kilku wypolerowanych elementów.
- Poczuj, tak pachnie tylko dębina - powiedział do wnuka. Zapach świeżego drewna był tak mocny, że aż przyjemnie zakręciło w nosie.
Po wyjściu z dębowego królestwa dziadka wspinali się szeroką, rozświetloną wiosennymi promieniami słońca aleją, łagodnie pnącą się pod górę, mijając równe rzędy drzew wiśni, czereśni, śliw, moreli, brzoskwiń, grusz i jabłoni. Dziadek przyglądał się każdemu drzewu z osobna i czasami coś do siebie szeptał.
Za leżącym u podnóża i na niższych połaciach zbocza góry sadem, rozpościerał się las mieszany. Rosły tutaj stare i młode dęby, świerki, sosny, brzozy, modrzewie, jodły, klony, graby i buki. Tutaj dziadek starannie wybierał i wycinał drzewa, z których robił elementy wozów.
Dziadek Ado podszedł do starej brzozy i nożem zrobił kilka układających się w szpic nacięć w korze. Po pniu zaczęły cieknąć srebrzyste krople. Podstawił wyciągniętą z kieszeni drewnianą łyżkę i kiedy nazbierało się trochę bezbarwnego płynu, podał go chłopcu .
– Spróbuj brzozowego soku, on zdrowy i daje siły.
Pili po kolei słodkawy, chłodny sok. Kiedy mieli dosyć, dziadek podstawił pod wycięcie w korze gliniany dzbanek.
- Idziemy dalej, kiedy będziemy wracać, weźmiemy soku dla babci - powiedział.
Zaczęli iść dalej lasem w górę, wspinając się wciąż drogą wśród drzew, wyżłobioną pośrodku kołami wozów. Niektóre z drzew dziadek dotykał, czasami klepał tak, jak konie i odzywał się do nich. Gdy skończył się las, weszli na kamienistą, coraz bardziej krętą, stromo wznosząca się ścieżkę, która miała zaprowadzić ich aż na sam szczyt. Im wznosili się wyżej, tym więcej odsłaniało się przed ich oczyma z widoków, które roztaczały się wokół.
Przystawali co jakiś czas, aby popatrzeć. Widzieli w dole rozpościerające się w siniejącej pod nimi przestrzeni ciemne, nieregularne kontury lasów i jaśniejsze płaszczyzny pól oraz łąk, poprzedzielane wijącymi się liniami dróg, przecinających grupujące się w chutory wsie i przysiółki -osiedla zamieszkane przez ludzi. Dziadek wskazywał ręką jakieś odległe plamy i nazywał swojsko brzmiącym imieniem każdą z nich . Gdy byli już na samym szczycie, gdzie kończyły się i zbiegały ścieżki z wszystkich stron, wskazując gdzieś bardzo daleko, mówił :
– Na wprost jest Krzemieniec, gdzie kiedyś pójdziesz do liceum, jak będziesz się dobrze uczył tutaj, w Kamiennej Górze. Góra Królowej Bony w Krzemieńcu, to siostra naszej góry, one tysiące lat już patrzą na siebie i pilnują naszej ziemi. Dalej na prawo jest Dubno, gdzie można dobrze sprzedać wozy, koła, zboże i masło i kupić co potrzeba do domu. Tam płynie rzeka Ikwa, na tych łąkach twój stryjaszek Marian pasie ogiery i kobyły, to jego bogactwo. Tam, w kierunku Krzemieńca, widać wieżę, to kościół w Kątach, gdzieśmy ciebie ochrzcili. Tam dalej Majdan, ukraińska wieś, a jeszcze dalej Buderaż, gdzie najwięcej Czechów. Widać też Smolary, gdzie trochę Niemców i Gradki, polską wieś . Tutaj wszystkich po trochu, ale nie można narzekać. A teraz chodźmy, Lusiu, pomodlić się w kaplicy, pokaż jak babcia nauczyła cię się przeżegnać, kiedyś nauczymy ciebie więcej.
W kaplicy klęknęli przed obrazem Matki Boskiej. Dziadek modlił się długo, co chwila powtarzając – Wybacz Boże im i nam, nie pozwól im na to, Boże, ale niech się stanie wola Twoja. Bądź nam miłościw, Panie.
Od Wielkanocy cała wieś na każdą noc uchodziła do lasu, koczując pod gołym niebem i na wpół śpiąc, na wpół całymi rodzinami czuwając z obawy, aby nie obudzić się w środku nocy w płonącym drewnianym domu. Tylko dziadek Ado pozostawał we wsi , niewiele śpiąc, więcej czuwając i rozmyślając nad tym, co dalej należy czynić. Niektórzy wychodzili nocą z lasu na górę. Widzieli, jak łuny pożarów stawały się z nocy na noc coraz większe i podchodziły bliżej, otaczając Kamienną Górę ciasnym, śmiertelnym kręgiem. W dzień życie toczyło się niby normalnym rytmem, wyznaczanym przez pilne zajęcia gospodarskie, ale strach się potęgował. Podsycały go nadchodzące wieści o tym, jak ginęły w pożarach i krwi całe wsie. Ludzie radzili wspólnie co robić, jednak niewiele potrafili przedsięwziąć i pomóc sobie nawzajem, i w końcu, przyparci do muru, działali pojedynczo i spontanicznie .Niektórzy zaczęli wywozić dobytek i wyjeżdżać do krewnych i znajomych w większych miejscowościach, ale bywało, że nie wszyscy docierali do celu, napadani po drodze w lasach i mordowani. Cudem uratowani z pogromów opowiadali mrożące krew w żyłach sceny.
Bronek pewnego dnia załadował na wóz trochę zboża, ziemniaków i mąki, wsadził Olę, swoją żonę, syna Lusia, siostrę Klimę oraz matkę Celestynę i wywiózł ich z Kamiennej Góry. Dziadek Ado został, mieli po niego wrócić za kilka dni.
Pojechali najpierw do Mizocza, ale Bronkowi coś się tam u rodziny nie spodobało, więc następnego ranka wyjechali do Kątów, gdzie kościół parafialny przygotowywał się do obrony. Tu dotarła do nich wiadomość, że Mizocz następnej nocy został spalony, a ich rodzina wymordowana do nogi . W Kątach panowała już taka ciasnota, że przyszło im spać pod gołym niebem, gdyż miejsca pod dachem zabrakło nawet dla dzieci. Po kilku dniach Bronek odwiózł rodzinę do Dubna i wybrał się sam pieszo do Kamiennej Góry, aby przywieźć do miasta dziadka Ado.
Kiedy zaczęło świtać, dziadek zauważył, jak z pagórków okalających wieś wysypują się małe punkciki i schodzą w kierunku wsi.
„To oni”- pomyślał i wyszedł z domu, aby zagwizdać umówiony sygnał. Siedzący na górze odpowiedzieli na znak, że usłyszeli ostrzeżenie. Dziadek usiadł w ogrodzie na ławeczce pod wiśnią, gdzie lubił siadać każdego dnia na chwilę po wyjściu na dwór i zapalił fajkę. Posłyszał, jak zaczęli kolbami karabinów dobijać się do drzwi chaty i wołać:
-Otwórzcie, bo spalimy was z chatą!
– I tak podpalicie, zawołał, idąc w kierunku domu.
- Przyszedłem po wasze buty, panie sołtysie - zaśmiał się głośno Kuryluk. Dziadek wyczuł, że od wielu dni nie trzeźwiał.
- No i co, dacie swoją córkę mojemu Hawryłce? - Synowie Kuryluka chętnie tańczyli na zabawach z ciotkami, Klimą, Staśką i Gienką.
„Też mi mąż, Ukrainiec !” - Przypomniał sobie, jak kpiły z ich zalotów.
- Teraz nie musisz dawać, bo sami wezmą - triumfował Kuryluk.
- Nikogo tam nie ma! - przybiegł z wiadomością z chaty jeden ze strilców. Po chwili wszyscy biegali po całym gospodarstwie, szukając pozostałych domowników. Mieli krótką i długą broń, a zza cholew ich butów wystawały rękojeści noży. Kuryluka rozzłościło najwyraźniej to, że zastali samego dziadka, a zwłaszcza brak kobiet.
- Nie tylko wasze buty, sołtysie, będą moje, ale i wasze córki, wasza do dzisiaj góra, pasieka, las, i sad, wszystko od teraz będzie moje...
- Dajcie go nam żywcem - prosił jeden z banderowców.
- Proście Boga o wybaczenie za to, co od jakiegoś czasu robicie. Co to, czy tak było wam źle z nami?
- Może i nie tak źle, ale bez was budy nam lepiej.
- Czy wy myśleli, że ja, wasz sąsiad, chcę wam zrobić coś złego?- zmienił nagle ton Kuryluk.
- Zawołajcie kobiety, pohulamy, ja wam nie pozwolę nic zrobić. Wy dobrzy ludzie.
- Nikogo nie ma. Wyjechali do Mizocza. Nie wiem, kiedy dadzą radę wrócić do domu.
oceny: bezbłędne / znakomite
To niezwykle ciekawa opowieść, którą czyta się jednym tchem. Główny bohater, dziadek Ado, to bardzo ciekawa i mądra postać. Lusiu miał wielkie szczęście, że był jego wnukiem. Rzadko się zdarza otrzymać tyle życiowej mądrości.
Bardzo mi się podoba stopniowanie napięcia w tekście, włączanie opisów przyrody oraz barwny język.