Przejdź do komentarzyJeden część II
Tekst 16 z 17 ze zbioru: kot
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2016-01-22
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2347

Jeden


Część II


O trzeciej nad ranem, portfel na chodniku ma szansę poleżeć nawet i parę minut. Nie minęła jedna gdy go podnosił, bo postać na chwiejnych nogach oddaliła się może dwadzieścia metrów. Pewnie piła coś z tych drogich i kwadratowych butelek, bo gadała do siebie, gestykulowała, czasem przystawała i się opędzała od niewidzialnych bytów. Koszula jej wylazła ze spodni i zaświeciła bielą na tle ciemnego garnituru, nie była w stanie ukryć się w cieniu drzewa, jak reszta sylwetki. Postać wróciła na chodnik, zatoczyła się i znów bezskutecznie spróbowała zapiąć rozporek, bo łapiąc równowagę musiała się oprzeć o powietrze.

Samochód Straży Miejskiej jechał równolegle od dłuższego czasu. Zatrzymał się teraz na jej wysokości i już miała towarzystwo. Coś zagadali, zamachał rękami i po chwili w trójkę zaczęli się szarpać. W tym stanie nie miał szans. Przewrócili na cementowe płyty i spięli kajdankami nadgarstki. Po wszystkim grubas w mundurze otarł rękawem pot z czoła i poszedł po radiotelefon.


Taki gość musi mieć kasę. Ile tam może być? Dwieście, tysiąc złotych? Nie spał, powłóczył się parę godzin po mieście i dopiero rano przejrzał zawartość. Znalazł zaciszne miejsce w parku, gdzie nikt się nie snuł w zasięgu wzroku ale i tak nie wyzbył się wrażenia, że stale ktoś go obserwuje. Całą noc nosił uczucie, że wszyscy wokół widzą, jak ten portfel prześwieca przez kieszeń.

Miał kilka przegródek, które po kolei rozczarowywały. W środku tylko plastikowe karty, prawo jazdy i dowód osobisty. Był wściekły na siebie, nie dość że nie zmrużył oka, to jeszcze przeszło jedzenie u Brata Alberta. Złości było za dużo na niego samego. Wypełniła i wylewała się dalej. Niech ten pijak dosypia teraz swoich godzin w Izbie Wytrzeźwień! Śmierdzi dezynfekcją i nie ma poduszki, ale i tak wygodniej niż na ławce w parku. Dla takiego salonowca to nowe doświadczenie. A niech go jeszcze zamkną na dołku za tą szarpaninę. Chociaż na czterdzieści osiem.

Zawstydził się złych myśli, co ten człowiek w końcu mu zrobił... Głupie i niepotrzebnie rozbudzone nadzieje, to przecież nie wina tamtego. Gość wypił wieczorem za dużo, może po dniu zabijania się o pieniądze, lub po przegranej potyczce o to co wokół siebie nazbierał i przestał ogarniać. Przegrana potyczka, to jeszcze nie walna bitwa. Żłobek, może jakiś mandat. Nie ławka w parku i dworzec, albo kanał na zimę. Trzeba mu oddać ten portfel.

Uśmiechnął się do zamglonego słońca, noc znów będzie ciepła, a coś do jedzenia się przecież zdobędzie. Powyjmował plastiki z przegródek i zaczął się nimi bawić. Żółte, niebieskie, ze zdjęciem, któraś złota, a ostatnia czarna jak karawan. Obracane pod słońce oślepiały tęczą hologramów. Zamyślił się, popatrzył między drzewa, zamknął oczy i poczytał z ich wypukłości. Godła banków i sklepów, jakieś imię, nazwisko. Na jednej coś było jeszcze, wyczuwalne pod opuszkami palców. Obrócił w światło i pod kątem, który daje cienie we wklęsłościach odczytał czterocyfrowy numer. Wątpliwa cyfra mogła być trójką, dziewiątką, ósemką. Właściciel musiał wziąć za podkładkę ten plastik, coś zapisał i za mocno docisnął długopis. 9521, 8521, może 3521.

Co dzień ludzie zatrzymują się pod bankomatami, wkładają w szczelinę karty, wybijają na klawiaturze cyfry i ze ściany dostają pieniądze. Może to jest ten numer? Wstał, prawie pobiegł do autobusu. Od lat nie kasował biletów. Kontrolerzy przechodzili koło niego, jak jakiegoś niewidzialnego.


Kolejka przed bankomatem się nie kurczyła. Nie ta pora i trzeba zaczekać. Słońce podniosło się prawie do zenitu i zrobiło się pusto wokół. Najpierw włożył nie tą stroną i maszyna wypluła. Spróbował znowu i poszło z numerami za drugim razem. Ekran uprzejmie zapytał ile wypłacić. Sto złotych, jedna z magicznych liczb, która pierwsza się nasunęła. Karta wystrzeliła do połowy, dołem wypadł wyprasowany banknot. Rozejrzał się, czy nikt nie widzi i odszedł na chwiejnych nogach. Może by wrócić i znowu sto złotych i tak jeszcze i jeszcze...

Przecież tak nie można, tych pieniędzy nie daje ściana. Gość je zarobił i zamurował na czarną godzinę. Bierze po trochu, jak mu potrzeba.


Znali go tutaj i oglądali banknot pod światło. Na wszystko, co z zapasem dawało gwarancję przeżycia dnia, nie wydał nawet piętnastu złotych. Tak daleko pomiędzy półki, od lat nie wchodził do sklepu. Nie warto, za dużo kolorów i szeleszczących opakowań. Zapłacił i wyszedł. Następnego dnia rano, poszło drugie piętnaście.

Darmowa folia się przerwała. Pozbierał z podłogi i poupychał po kieszeniach zawartość. Rozejrzał się zakłopotany, ale chyba nikt nie zwrócił uwagi, poza chłopcem przy fontannie z kamiennymi żabami. Dzieciak szybko stracił zainteresowanie i powrócił do przerwanego zajęcia.

– Żabka znowu chce jeść.

– Poczekaj, tatuś rozmieni dwadzieścia złotych.

Postał jeszcze chwilę i patrzył, jak monety rzucane przez dziecko opadają niczym liście na dno basenika.


To nie był łatwy adres. Już prawie nie miasto i kilometr przez las. Goryl w bramie wyszedł na zewnątrz, zabrał portfel i jego dowód. Jeszcze takie kłopoty, nie miał wyjścia i musiał czekać. Widać trwał tam za murem i bramą, uczciwy proces uczciwego człowieka. Po co mu było, wystarczyło dać pierwszemu gliniarzowi, albo wrzucić do skrzynki na listy. Po niekończących się piętnastu minutach, goryl wrócił i w milczeniu pokazał stalowe drzwi w murze.

Z każdym krokiem bał się coraz bardziej. Kroków było dużo od bramy, bo co najmniej pięćdziesiąt.

Zapukał i wszedł. Ciemny korytarz się skończył salonem, przeszklonym i pełnym roślin jak weranda. Światło wpadało z każdego kierunku, tylko w czerni korytarza gubiło się wąską strugą, w której wił się dym z papierosów.

Pijaka rozpoznał nie tyle z sylwetki, co pozycji jaką tu zajmował. Stał sztywno pośrodku, trzymał ręce za plecami, prócz niego było jeszcze czterech mężczyzn. Oni w niedbałych pozach, oparci o parapet lub ściany, a jeden przysiadł na rogu wielkiego stołu. Klony tego goryla w bramie.

Środkowy mężczyzna zdjął ciemne okulary i zrobił dwa kroki.

– Jestem Marek, dziękuję – wyciągnął rękę.

– Proszę pana. Bo ja wziąłem z pana karty sto złotych. Jeszcze zostało siedemdziesiąt to oddam – zaczął grzebać po kieszeniach.

– O kurwa, nie mogę – typ z rogu stołu zgiął się i złapał za brzuch.

Pozostałym było widać przez chwilę zęby trzonowe, przecież nie zęby mądrości. Rechot ustał pół sekundy po tym, jak gospodarz podniósł rękę.

– Ciuchy dla niego. Od zera. To co ma na sobie, do wora. Się spali.

A ty pod prysznic! Maszynki do golenia, krem i kosmetyki w szafce, obetnij te pazury. On cię zaprowadzi – pokazał brodą. – Masz półtorej godziny. Zjemy obiad.

– Marek, nie przesadzasz? Daj mu z pięć stów, będzie szczęśliwy – ale Marek tylko spojrzał. – Otwórz który okno, bo się tu porzygamy. Korozja ludzka.


Nie rozchodzone buty uwierały, tam gdzie zaczynają się sznurowadła. Odwykł od czystego ubrania na czystym ciele. Zaczęło budzić wspomnienia. Chyba przesadził z dezodorantem.

Jak może się marnować tyle jedzenia? Nie bardzo jest jak zagadać, żeby coś wziąć na później. Obiad dobiegał końca, gdy jeden z klonów podszedł do Marka i go odwołał na stronę. Coś błysnęło w rozmowie, w czym rozpoznał swój dowód.

– Zostawcie nas.

– Nazywasz się Paweł Domański. Byłeś adiunktem na Uniwersytecie, rozwiodłeś się i popłynąłeś.

– Nie pamiętam.

– Co się stało?

– Nie pamiętam.

– Nie pamiętasz, czy nie chcesz pamiętać?

– Nie pamiętam. Niech pan przestanie.

– Dobra, możesz u mnie się zająć ogrodem i porządkami. Mieszkanie i żarcie plus pensja. Bez przesady, nieduża. Warunek, masz nie chlać. Może wieczorem jakieś piwo. Jak musisz pić, to masz wcale nie pić.

– Nie wiem.

– To pomyśl.

– A jak nie wyjdzie?

– A jak nie spróbujesz? Wolisz tak żyć we mgle, jak teraz?

– Dziękuję, pomyślę. Gdzie moje ubranie?

– Boisz się, ja rozumiem. Tak jak jest, ci wygodnie. No to masz miesiąc.

Tu jest twój worek. Co ty wyprawiasz?! Te na tobie ciuchy są twoje. Teraz słuchaj! Miesiąc i ani dnia. Będzie dwudziesty dziewiąty, jak dzisiaj. Później dla ciebie nie żyję.

– Dlaczego pan to robi?

– Tyle lat studiowałeś... To może wiesz.


Przeklęty portfel. Już go nie ma, a budzi demony. Dwóch elegancko ubranych, z dziesięć lat młodszych ludzi, pokazuje sobie palcami jego torbę z puszkami.

– Patrz, ten skurwysyn mnie oblał z filozofii! Dobrze mu tak.

– Niebo gwiaździste nad nim – drugi roześmiał się głośno.

– Zapytaj.

– Panowie się pomylili.


Po co się było strzyc, golić i gimnastykować z maszynką przy dwóch lusterkach... Lepsza ta mgła. Marek dobrze to nazwał.

– Wiesz ile mogłeś wybrać z tej karty?

Powiedział i nie miał kawałka spokoju, by ktoś dalej nie drążył. Zazdrościli i już mieli go za nic.

Mgła od tego wszystkiego, nieprzyjemnie rzednie. Przebija się przez nią żona, jak ona miała na imię? Piękne lata i potem, gdy nie było gdzie wracać. Wódka, samotność, komornicy i mgła.

W każdym mózgu w zakamarkach jest pełno mułu, który się zbiera latami i go lepiej nie wzruszać. Niech leży ubity.

Z ołowianego nieba siąpił deszcz, a do butów kleiły się liście. Był piętnasty miesiąca i goryl otworzył mu bramę.


Cały dzień jest co robić w ogrodzie i z dnia na dzień przychodzą nowe obowiązki. Marek dał mu do użytku przybudówkę, jest w niej łazienka z prysznicem. Radio, telewizor, telefon, będzie chciał się nauczyć, komputer. Ma już parę lat i wolno chodzi po Internecie, ale przecież jest czas.

Ten telefon akurat to na nic. Sam nie dzwoni i nie ma do kogo zadzwonić. Sprawdzał co dzień i zawsze był sygnał. Jest postrzępiony notes, który ocalał przez mgłę i w nim dawne, wytarte numery. Dawno temu porobiono z nich dłuższe, dopisano z przodu cyfry i kierunki do miast. Ci z notesu sobie po swojemu dodali. Jedni dziewięć, a inni zero. Zjechali, lub poszli w kariery. Za wysoko, za nisko. Trzymać tego nie warto.

Wrzucił notes do pieca i na ślepo pogłaskał kota, który jak on się zapatrzył w ogień. Tyle razy już sobie przyrzekał, ale znów się do kogoś przywiązał. Później tylko boli. Bliskość to igranie z horyzontem zdarzeń.


Tak się mówi i po innych mechanicznie powtarza, że empatia stanowi nieodzowny składnik wyższych uczuć. Czym w takim razie jest auto empatia? Samogwałtem, jeszcze wyższym poziomem człowieczeństwa, wykorzystywaniem czterech współrzędnych punktu Ja Centrum Świata, czy tylko użalaniem się nad sobą? Demon Pamięci, najgorszy ze wszystkich... Rodzi się ze wspomnień i zarządza innymi demonami. Ma ich na usługach tyle, że nie sposób wyliczyć, wzywa w zależności od potrzeb. Rozkopuje groby i pasie się na tym czemu się coś zrobiło, nie zrobiło, lub można było inaczej, smakuje bóle, lęki, a szczególnie poczucie winy. To co zdawałoby się zatarte, zawraca przez obcy wymiar, jak pasek z najnowszymi doniesieniami. Demon nie pozwala zapominać snów, a wygrywa do zera, gdy mu się uda zatrzymać, albo zmienić czyjeś poczucie kierunku czasu. Spęta w magiczne myślenie, pomiesza przyczyny i skutki, i doprowadzi do tego, że nie będzie już nowych wspomnień. Dopiero wtedy nie zapragnie niczego więcej, ludzkie odpady go nie interesują. Człowiek nie dałby rady żyć dziewięć razy. Nie powinien też żyć wiecznie, bo stałby się chodzącym rakiem. Te komórki są złośliwe przez to, że się nie starzeją.

Może wszystko jest tak proste, aż trudne do zrozumienia. Zgiętych dziewięć kartek z których każda to równoległy świat. Gdzieś są dociśnięte miejsca, czarne dziury na skróty do następnej, jeszcze białej kartki na której się pojawi wielki wybuch i szansa od nowa.


Przez pierwszych kilka dni, zbierał to co zostawało z obiadu i woził na dworzec, lecz zaczęli go traktować jak wroga, więc przestał. Sroki, gołębie i wróble przynajmniej się cieszą. Przylatują jutro i to jest ich dziękuję.

W sobotę Marek się upił. Narobił w bramie rabanu, wyrwał się gorylom i poszedł do przybudówki.

– Przynieś lód i butelkę – na co jeden przyspieszył i wrócił.

– Marek, nie wiem, czy mogę.

– To dla mnie.

Miał obsesję na punkcie drzwi i przez chwilę się szarpał z zasuwą. Marek uprzedził, że jest tylko jeden komplet kluczy, więc pilnował ich jak oka w głowie. Stale opukiwał kieszenie, czy brzęczą. Wychodził nawet na moment, to po parę razy się wracał, żeby sprawdzić czy na pewno przekręcił w dwóch zamkach.

– Po chuj to zamykasz?

– Dawno nie miałem drzwi.

– Jak to jest, bo ty Paweł wiesz. Od pierwszego dnia wiem, że ty wiesz. Nie zrobiłeś pewnie nic złego w życiu i nic nie masz. A ja odwrotnie. Ludzie myślą, że mam wszystko.

– Masz więcej, to tracisz życie na pilnowaniu.

– Od pewnego momentu już tylko ubywa.

– To wiesz, który to moment?

– Bo ja wiem, czy to jakiś konkretny moment? Człowiek ma okres połowicznego zaniku.

Paweł odezwał się po dłuższej pauzie.

– Dlaczego w tym domu nie ma żadnej kobiety?

– Była, teraz sobie nowe kupuję. Stać mnie a pieniądze nie mają zmarszczek.

– Więc przepłacałeś.

– O, tak.

– Nie mówię o pieniądzach.

– Ja też nie.

– Jak było z tobą?

– Marek, nie chcę pamiętać.

– Siedzi to w tobie.

– Jeszcze nie pamiętam. Też się napiję.

– Uważaj, wódka to taka dziwka, co nie chce wyjść rano. Jak już sobie pójdzie, to ci pół życia wyniesie! – Zawsze wraca po drugą połowę – dodał ciszej. – Co jakiś czas mnie nachodzi. Zamykam się w pokoju i donoszą mi tylko flaszki. Na tydzień, parę razy było na miesiąc. Jak próbuję przestać chlać to przychodzą do mnie. No, nie dosłownie. W głowie.

– Kto?

– Wszyscy. Nie mogę się opędzić. Niektórych już nie ma – Marek zamyślił się w ciemne okno. – Brałem więcej niż mogłem unieść. Zero skrupułów. Żeby mieć więcej. Coś udowodnić i dorzucić do tej czarnej dziury... – Nie wiem po co – popukał w blat paczką papierosów. – Jak masz jakieś wyrzuty sumienia, co chodzą po ziemi, rób tak, żeby się obraziły. Wtedy się odpierdolą.

– Na jakiś czas... Puste miejsce to też istnienie. A częściej od problemów, zabija to, czym się je leczy.

– Jak przychodzi jesień, to najtrudniej uciec.

– Wiem. Tylko nie warto się zabić tej akurat jesieni. Ze trzy razy byłem i tam nic nie ma, bo tam nie istnieje czas. Jak nie ma czasu, to niczego nie ma.

– Paweł, ja sobie zdaję sprawę, że marnie płacę. Potrzeba ci więcej? Powiedz. Ale na co powiedz. Jak na oszczędności, to też powiedz.

– Nie. Nie mogę się tylko w tym odnaleźć. Najgorsze te godziny po latach – pokruszył bryłę lodu szpikulcem i polał Danielsa do kryształowych szklanek. Upadł na wykładzinę pyłek z papierosa i poszedł po szczotkę.

– Musisz mieć! Te wybite godziny. Każdy musi je mieć! Bez nich nic nie ma sensu. Sam przed chwilą mówiłeś. – Daj mi koc. Tylu ludzi prosiło, sobie też nie potrafiłem pomóc. Ewa chciała pieniędzy. Z taniej dziwki zrobiłem Panią Prezes. Było mało i jeszcze i jeszcze. Te córeczki moje kochane... – nagle usnął w fotelu.

Lód dawno już stopniał w szklance, Paweł kręcąc zawartością stracił poczucie czasu. Zgubił rytm i część chlupnęła na blat. Wstał, wylał resztę słomkowego płynu do zlewu i wyszedł.


Niebo już pojaśniało i zaćmiło tłem gwiazdy. Pochodził po ogrodzie, przysiadł na wygrabionej stercie liści, oparł się o pień drzewa i zaspał na śniadanie.

Marek unikał wzroku i poszedł do szopy po szpadel dla towarzystwa. Zrobiła się pora na obiad.

– Pojadę do śródmieścia.

– Skasuj bilet.

– Czekaj tu na mnie, aż wrócę – powiedział do kota. – Przestałbyś się wreszcie szlajać.

– Nie da się nikomu pogłaskać. Marnie wyglądał, jak go przywiozłeś – Marek wyciągnął rękę i kot się odsunął.

– Daj mu coś.

– Nic nie wziąłem – pokazał puste dłonie i kot wskoczył mu na kolana.


  Spis treści zbioru
Komentarze (7)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Nie czytałem części pierwszej, ale to nie przeszkadza, by właściwie ocenić tekst w obydwóch kategoriach. Podoba mi się akcja i sposób narracji, zawodzi jednak poprawność językowa. Z uwagi na dostępną liczbę znaków pod względem poprawności językowej ocenię jedynie około jednej strony, czyli do słów: na dno basenika. Nie widzę powodów, by Straż Miejska oraz Izba Wytrzeźwień pisać wielkimi literami. Nie są to nazwy własne. Gdyby to była Straż Miejska w Pacanowie lub Izba Wytrzeźwień w Mogilnie, na pewno należałoby pisać je wielkimi literami. W tym przypadku jednak nie. Ponadto nie "za tą szarpaninę", a "za tę szarpaninę". Zbędne przecinki przed: portfel, jak reszta, to przecież, albo, wyczuwalne, jak jakiegoś, od lat, poszło, poza; brakuje przecinków przed: gdy, musiała, ale, że nie, odczytał, ile wypłacić (łącznie 15 błędów interpunkcyjnych, 4 ortograficzne i 1 fleksyjny).
avatar
Myślałam, że różni Hłascy Markowie, Kisielewscy Stefani, Krzysztonie Jerzowie, Nowakowscy Markowie, Orłosie Kazimierze i Im podobni poodchodzili Tam, gdzie nikt już o Nich nie myśli... A tu tymczasem? Leo jest!!! :-)))

P.S. Tę "poprawność językową" dałam Ci po protekcji :-D Kłaniaj się pięknie Redaktorkom, kiedy będą przygotowywały to do druku :-)))

Serdecznie i z podziwem:-)
avatar
Ogromnie dziękuję za miłe słowa. Tekstem nie zajął się jeszcze zawodowiec od poprawności języka a tak się składa, że znam się lepiej na innych rzeczach. Pozdrawiam, Leo
avatar
Hłasko również nie ukończył specjalnej szkoły :))) I pamiętaj o takim terminie jak "kaskader literatury". Ty może nie "kaskader", lecz na pewno z gatunku tych, którzy lubią ryzyko :-)

:)))
avatar
Wódka panuje jak dziwka nad ego dużego faceta,dlatego się jej nie znosi,wiec mam pytanie-po co komuś takiemu i wódka i dziwka.Jestem infantylna?
avatar
Dzięki Ci Leo za przypomnienie mi tym, bardzo wyrazistym tekstem, pewnych czasów, które, może na szczęście, z powodów zdrowotnych musiałem, a może chciałem, zostawić. Ale gdy czytam taki tekst jak Twój, pojawia się jakaś dziwna nutka nostalgii za...No właśnie, za czym? GRATULUJĘ CI!
avatar
Nie chcę oceniac czyjegoś wyboru,ale zadałam pytanie retoryczne,poniewaz nie przypuszczam,aby ktoś tęsknił za nie swoim wyborem.
© 2010-2016 by Creative Media
×