Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-02-03 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2546 |
Dom
Śnieg
Na morzu taki wiatr, zrywałby już z fal zapienione grzywki. Poniósłby je i poziomo rozproszył na drobne. Gdyby jeszcze się wzmógł pod wieczór, zatarłby różnicę między wodą, niebem, solą i sobą. Tu żadnych fal w płaskim polu nie ma. Wokół biały puch, co wędruje jak przyspieszony zapis miniaturowych wydm. Nie mogę już dłużej prowadzić, bo droga mi się zatarła z poboczem. Silnika nie gaszę, nie dowierzam mu, bo od dawna jest nie tak z akumulatorem. Wysiadieleam i stojąc plecami do bijącej ciepłem blachy, gapię się w śnieg, który tworzy na jezdni obrazy. Wiatr je wydrapuje, albo odgarnia niewidzialną miotłą i zaraz nikną. Nie zostają w pamięci i płynnie zmieniają się wciąż na nowe. Kumple się przeciągają i też wysiadają. Zimno weszło przez otwarte drzwi i ich rozbudziło. Kiedyś też tak dobrze spałem. Jeden klnie, bo go trzęsie. Tak samo było w lat temu. Ta sama dziurawa droga, chyba to samo miejsce, ten sam Kowalski i ten sam Doktor. Wtedy miałem mniej do przywołania. Śnieg tak samo toczył się i wygładzał co płytkie i większość z tego co napotkał było płytkie. Miałem niecałe dwadzieścia trzy lata.
Zostało z pięćdziesiąt kilometrów. Trzeba przelać do baku benzynę z kanistra, bo inaczej nie dojedziemy. Ten, którego tak telepie pracuje w milicji, inaczej by się nie wyjechało z Warszawy. Jest jednym z nas i go lubimy, choć tak mało mówi, i ma na wiele tematów milczące zdanie. O polityce się z nim nie porozmawia. Tylko że nie musi się wcale tłumaczyć. Załatwił wypełniony Papier z rubrykami i na nim pieczątki. Na górze odręcznie: „ Kowalski i słownie dwóch ludzi”, dalej numery naszych zielonych i spranych dowodów. Papier leży pod szybą, bo nie warto go chować. Chcieli już z pięć razy po drodze i wkładali karabiny przez okna. Jest koniec stycznia,1982 roku.
Drugi to nasz Doktorek. Dokąd nie polizało go zimno, drzemał i nie narzekał. Potrafi spać wszędzie i każda minuta się liczy. Zazdroszczę mu, kiedy wyciąga niewidzialną wtyczkę ze swojego zasilacza i odlatuje w niebyt. Jest ode mnie ze sześć lat starszy.
Też jakiś łyk by mi się przydał, ale w głowie zapala się ostrzegawcze światło, bo herbata jest z prądem, więc nie naciskam. No, jakoś dojechaliśmy.
Gospodarz leży zakopany w śmierdzącym barłogu, jest rozpalony od bimbru i gorączki, niewiele do niego dociera, ale nas poznał. Przecież zapowiadaliśmy się pół roku temu. Niewiele się tutaj dzieje, dla niego to jakby było wczoraj. Doktor świeżo po specjalizacji, awansie i widzi więcej, niż my wszyscy razem. Czarny, wystający spod kołdry gumiak ma dziurę po widłach, ale żonie go szkoda przecinać. Prawie lunął ją w gębę, żeby dziamać przestała. Stopa ma taki sam kolor jak gumiak i Doktor wrzeszczy, że trzeba zadzwonić. Opanował się i nie krzyczy. Teraz trzyma jej dłoń w obu swoich i już tylko wyjaśnia.
– Parę godzin i nie będzie twój chłop miał kolana, albo nic już nie będzie.
Samochód w śniegu po osie i sypie go więcej, przyjdzie gnić tu do roztopów. Nie no, przesada. Dopiero jest piątek. Do wtorku może odśnieżą. Ktoś przecież tu żyje, choć cała wieś to cztery chałupy i ta rybaczówka. Potem wjechać na asfalt i aby do miasta.
– Trzeba wyjąć akumulator.
Jedyny telefon jest w leśniczówce, żona płacze że się dojść nie da. Wysłali mnie najmłodszego i się dobiłem, przez śnieg nad kolana. Szeroki, wysypany żużlem podjazd jest od drugiej strony, a ścieżkę do drogi zasypało na równo. Co chwilę nabierałem na buty pnącza, mocne jak postronki. Zatrzymywały, wręcz ciągnęły złośliwie z powrotem, jak bagno. Odruchowo zacząłem podnosić wysoko stopy, żeby je stawiać pionowo. Pomogło trochę, ale wykończyło po kilkudziesięciu metrach. Pchanie taczki pod górę, to przy tym wysiłek jak spacer po parkowych alejkach. Odetchnąłem z ulgą, gdy pod śniegiem znów wymacałem ścieżkę.
Pies mnie nie obszczekał, próg zasypany, nie ma śladów w obejściu. Nie ma dymu z komina, wewnątrz ciemno i głucho. Siadła biel na tych drutach co łączą ze światem, bo wiać już przestało. Zawisłem na furtce i pochyliłem nisko głowę. Pulsujące czerwono zielone plamy przed oczami, powoli zaczęły niknąć i oddech zaczął się uspakajać. Ze zmęczenia i bezsilności, walnąłem się w udeptany śnieg i oparłem plecami o sztachety, które przed chwilą skopałem. Uprzedzony, jaka droga przede mną, założyłem tylko sweter i kufajkę. Otoczyły mnie błyski opadających kryształków lodu ze skroplonej i natychmiast zamarzającej pary, zagotowałem się od środka, zaraz jednak strużki potu na plecach zrobiły się lodowato zimne. Zdjąłem szorstką czapkę i wytarłem nią twarz. Trzeba się ruszyć.
Wróciłem i zrzuciłem z siebie ciuchy, które można wyżymać. Doktorek tnie kantem dłoni decyzję i robimy lazaret. Ma być i bez gadania. Woda się gotuje na kuchni w dużym, bieliźnianym garnku, na stole leży piłka do metalu. On chyba wie co robi.
Lodu, czy śniegu, tu na pewno wystarczy. Wyszedł do samochodu, głośno otrzepał w progu buty i przebił przez drzwi parę przekleństw. Już wrócił i nadrobił od wejścia skrzywioną miną na pokaz. Teraz się wreszcie ogrzał nad wiśniową fajerką jakby mył ręce i uśmiechnął. Wybebeszył apteczkę i podobno nie jest najgorzej, bo ponoć i jeszcze gorzej bywało bez antybiotyków. Duże dziecko, które się cieszy dla cudzej przyjemności, śmieje do życia, które coś samo w sobie podobno jest tego warte i kolejnego wyzwania. Taki już jest. Może po prostu odetchnął mrozem i wydaje mu się że coś poradzi, albo się przynajmniej spoci w działaniu. Nie ma rzeczy gorszej, jak bezradny lekarz.
Gdzie w końcu uciec od siebie, jak nie na ryby. I Doktorek i też ten Kowalski. Niemal nic nie mówi, pewnie miałby tak dużo do powiedzenia, że aż mu się nie chce. Głupi ludzie wciąż mówią. Dużo i za dużo. Kowalski patrzy na świat przez brązowe, zamglone i nieobecne oczy, które z pewnością swoje widziały. Wzroku nie unika, napatrzył się przez biurko w niejedne i moje myśli potrafi zrozumieć bez mimiki i słowa. Przestępstwa Przeciwko Życiu i Zdrowiu. Inaczej, Wydział Zabójstw. Skądś wie, kiedy zmienić temat, albo poczęstować z piersiówki. Łatwiej, jak to się już pojmie, koło niego pobyć na rybach, bo Doktorek to dawno wie. Nie zadałby się z tym Kowalskim.
Nadal nie bardzo do mnie dociera co on lekarz, tak właściwie chce zrobić. Leje póki co po pół szklanki miejscowego bimbru. Mamy pić, bo się zrzygamy. Sobie też odrobinę nalał. Kto będzie siedział staremu na nogach? Też mu tego bimbru, bo się znów ocknął. Płyn chociaż śmierdzi jak eter. Żona lepiej niech wyjdzie, do sąsiadki się nie da. Może krowy nakarmi, wcześniej niech dobrze napali w piecu. Jak już wyszła, powiedział, że potrzebny będzie pogrzebacz. Trzeba mieć jakąś lampę na zapas i podciągnąłem kable z akumulatora. Osiemnasty stopień zasilania, jeszcze kurwy wyłączą nam światło!
Myjemy bimbrem ręce aż szczypią, Doktor zakłada nam na głowy poszewki do poduszek i wyglądamy jak Ku-Klux-Klan.
Niewiele zapamiętałem prócz smrodu i ryku i na szczęście to trwało krótko.
Po nocy by trzeba szaleńca. Gdy tylko się rozwidniło, przeszliśmy z Kowalskim przez zamarznięte jezioro do drugiej wsi i znaleźliśmy telefon. Najpierw nagrany głos poinformował, że rozmowa jest kontrolowana. Kurwa mać, Telefon Zaufania Jaruzelskiego!
Po godzinie udało się dodzwonić pokrętnym sposobem, w czym pomógł Kowalski. Jednak ambulans przyjechał dopiero późnym wieczorem, poprzedzony przez traktor z lemieszem. Do śmigłowca nie było paliwa lub miał inne zadania.
Kowalski szedł pierwszy i ciągnął za sobą linkę, ze mną na drugim końcu. Lód tężał i strzelał na mrozie, co chwilę opukiwał go pierzchnią. Bywało że się wycofywał i szliśmy zakosami. Kowalski zna się na lodzie, jak nikt z nas. Wie, gdzie można bezpiecznie wejść, a gdzie trzeba obejść oparzelisko. Czasem o lodzie potrafi się rozgadać. Nawet rozróżnia gatunki, jak Innuici. Przeszliśmy, to poprosił o papierosa. Nie palił już prawie od roku.
Wiercę kolejny otwór w granatowej tafli, z której na dużych połaciach zwiało cały śnieg. Krupy tego, który się toczy, stale ją polerują. Dobrze, że mam ciemne okulary, bo słońce odbite od bieli oślepia. Łowienie mi nie idzie. I nie idzie nam wszystkim. Nakryłem głowę kocem i zapatrzyłem się w głąb jeziora, gdzie brakło tylko gwiazd.
– Będzie żył – mówi wreszcie Doktor, wyciąga z dziury okonia i odkłada na bok króciutką wędkę, na końcu wygiętą jak biegun.
Ryba szybko sztywnieje na dziesięciostopniowym mrozie i po chwili staje się omszałą górką, obok kilku innych koło przerębla.
Dom
Autobus musi objeżdżać i zwiedzać te wiochy. W niektórych czas się zatrzymał wiele lat temu. Główna szosa od roku w remoncie i normalnie półgodzinna podróż, zabiera półtorej.
Barak stoi na skraju, na przeciwko przychodni, poczty i strażackiej remizy. Można się chwilę pogapić, jak ludzie wsiadają. Blaszana buda zachowała kraty, ale szyb już w niej nie ma. Chyba paliło się wewnątrz, bo szyld dostał brązowych purchli. Da się w myśli uzupełnić brakujące litery, że to sklep wielobranżowy. Taki jak kiedyś na wsi, gdzie gwoździe się sypią do kaszy, a półki pękają od wódki. Nikt tam już nie zagląda, a kamieniem nie warto dorzucić. Budę od drogi odgradza trawa i zboże, które się samo wysiało. Cała ścieżka do pasa zarosła, a szyld jest, bo się ostał po złomiarzach. Za wysoko i za dobrze przykręcony. Ledwo go tylko wygięli po nocy, przez co odprysły fragmenty tekstu. Z drzwiami poszło łatwiej i zostały po nich zawiasy. Na frontowej ścianie wypisano sprayem i czerwony tekst jeszcze nie oblazł.
„Pozdrawiam donosiciela”.
Właściciel ma na nazwisko Wiśniewski, jego żona jest Maria. Dobra wiadomość w szpitalu, że badania zrobiono. Z wynikami już gorzej, bo są cztery Marie Wiśniewskie. Trzeba by to powtórzyć, żeby którejś przypisać, a kto za to zapłaci. Karty są do wyboru, Wiśniewska ma syfilis lubalzheimera, albo jest zdrowa. Co woli.
Wiśniewski przyprowadził od przystanku zapłakaną żonę i postanowił się napić, żeby sprawy przemyśleć. Miejscowy lekarz zupełnie przestał dbać o reputację, odkąd się dowiedział, że przychodnię we wsi przeznaczono do likwidacji. Trzeba będzie wyjechać do miasta. Po godzinach przesiadywał na murku przed byłą mleczarnią wmieszany w miejscowe towarzystwo. Wiśniewski mu teraz doniósł butelkę „patykiem pisaną”, na co Doktor się rozpromienił. Nasadą dłoni walnął kilka razy w denko i wyciągnął sztucznymi zębami korek, gdy wysunął się do połowy.
– Terasz Polszka – słowa zniekształcił plastikowy korek, który zanim wypluł potrzymał w zębach..
Wystrzelił go na stertę innych czerwonych, pociągnął słuszny łyk i przekazał flaszkę fundatorowi. Przypalił papierosa wyjętego zza ucha i zebrał myśli.
– Na tym murku mam praktykę po godzinach, jak widzisz.. Weź ty Wiśniewski i ją wywieź do lasu. Jak sama wróci, to ma syfa. Później ewentualnie, niech weźmie papiery i przyjdzie do mnie do gabinetu.
Doktor coś zawsze poradził i nie zostawił nikogo w potrzebie. Piętnaście lat pracy na zadupiu zmieniło pogląd na „przede wszystkim nie szkodzić”. Od dawna już tą maksymę rozumiał po swojemu i na tutejszą okoliczność.
Niedawno Wiśniewski potrzebował kilka dni wolnego z etatowej pracy, bo w tygodniu mu wpadła dodatkowa robota. Krępował się i bujał nerwowo, wszedł do sterylnej bieli pachnącej dezynfekcją, zdjął koszulę i powiedział, że tak kaszle, aż go płuca bolą.
– Co ty pieprzysz Wiśniewski, płuca cię nie bolą bo nie są unerwione. Ile chcesz tego zwolnienia?
Doktor wypisał L-4 i jak zwykle przede wszystkim nie zaszkodził. Wiśniewskiemu było głupio i przeprosił, bo nie umiał kłamać.
– Mów na drugi raz i nie kręć. Byłem lekarzem wojskowym. Te numery nie ze mną. Z kim będziesz ten płot stawiał? Tu się we wsi nic nie ukryje.
Doktor był ze wszystkimi na ty, na co nawet Ksiądz sobie nie pozwalał. On akurat „na ty”, nie był nawet z Panem Bogiem i takie spoufalanie mu działało na nerwy. Było piątkowe popołudnie i Ksiądz długo czekał na zewnątrz, aż wyjdzie ostatni pacjent, który się wyraźnie rozgadał. Przyniósł badania i wino co łaska, choć sam ledwie umoczył usta. Od razu byli jednostronnie po imieniu, bo milczał. Doktor nie przebierając w pytaniach, szybko doszedł do sedna.
– No i kombinujesz, jak widzę. Wyleczę ci tą infekcję, ty mi będziesz leczył duszę. Zaocznie. Niegłupio robisz, Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. – Ale winko! – Poczytał etykietkę i przesunął butelkę na swoją stronę. – Mam tu dobry antybiotyk, popij od razu – obrócił fotel i otworzył szafkę. – Gdzie, wodą! – Aż się poderwał. – Nie będziesz jeździł do apteki – zniżył ton – jutro w południe bierz drugi proch i jeszcze pojutrze. – Pokażesz się na kontrolę za trzy dni. Tak jak dzisiaj, pod koniec dnia. I patrz na przyszłość, gdzie się szlajasz. To różowe później dopiero. Łyknij i idź spać. Nie teraz, bo jeszcze nie dojdziesz. Mocne i nie chlaj przy tym, bo się spotkasz ze swoim Szefem. Rano nie powinno cię boleć.
– Panie doktorze...
– Zgłupiałeś, czy za kogo mnie masz? Ja do spowiedzi nie chodzę. Jest jakaś etyka, nawet papieżowi nie powiem. W moim zawodzie przede wszystkim nie szkodzić. A różnie można zaszkodzić, będziesz chciał, to kiedyś pogadamy przy tym twoim winku.
Ksiądz szybko wyzdrowiał i nagle przestał rozpowiadać źle o Doktorze. Konflikt światopoglądowy oczywiście pozostał, ale taktownie milczał przy trunku donoszonym co łaska. Bezczelny, nie uznający żadnych świętości typ nadal działał na nerwy, ale zaczął zajmować myśli. Nie było zresztą tu we wsi z kim normalnie pogadać. Przyszedł na chwilę w poniedziałek, jeszcze raz dzień później niż Doktor polecił. Teraz był czwartek i już było ciemno.
– Weź sobie fotel z zabiegowego. To krzesło, to dla pacjentów. Niewygodne, żeby dupy nie zawracali. Też wyrzuć poduszkę, jak klęczą i się spowiadają. Ja bym grochu nasypał. Pewnie głównie grzechy zaniedbania. Banda nierobów.
Ksiądz westchnął i pokręcił głową.
– Tak, jak jest dużo grzybów w lesie, to w sklepie kolejka po wódkę. Można by tu zrobić doktorat z mykoekonomii, gdyby coś takiego istniało.
– Młody jesteś i pryncypialny. Przychodzisz po cywilnemu, ale i tak pewnie co wokół, dla ciebie czarne i białe, jak twój mundurek. Poczekaj i się nie obruszaj. Wiem wszystko, co się dzieje we wsi i o zakamarkach dusz też sporo, ale się nie martw. To dla ciebie żadna konkurencja. – Nauczyłem się przez parę lat – dodał cicho.
Otworzył butelkę i napełnił szklanki. Ksiądz znów chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów i zrezygnował.
– Przeszedłem się na piechotę, jak ty to nazywasz „po cywilnemu” – nareszcie się odezwał – wino najwyraźniej pomogło i „ty” jakoś mu przeszło przez usta. – Wszyscy milkną, jak mnie widzą i patrzą jakbym był nagi. Chyba myślą, że ja śpię w tej sutannie.
– No, nareszcie gadasz jak człowiek. Możesz mi mówić Baden - Baden. Tak samo będzie po imieniu.
– Nie rozumiem.
– Co, nie wiesz, że się nazywam Bogumił Gottlieb? Jest na drzwiach. To przecież Bogumił – Bogumił. Nie powinno się robić jaj z własnego dziecka. Moja matka chyba miała szok poporodowy.
Ksiądz walczył ze sobą, ale nie dał rady, odchylił do tyłu głowę i zaniósł się śmiechem.
– Przepraszam – otarł łzy, ale znów nim zatrzęsło.
– Słuchasz, dobrze. A kto myślisz układa dowcipy o Żydach? To coś ci opowiem o drugiej stronie ambony. Znasz tych Kowalskich spod lasu?
– Tak, ona przychodzi na mszę z dzieciakami. Kowalskiego wyrzucili z pracy za wódkę. Biedna rodzina.
– Tak, biedna rodzina – Doktor się skrzywił – znam jego brata. Co dzień tamtędy przejeżdżam, czasem po drodze zaglądam. Ósemka niedożywionych dzieci i stary wiecznie zalany jak świnia. Byłeś? Nie po kolędzie, jak wysprzątane i gromnica na stole. To zajrzyj koniecznie. Na nich wszystkich trzy łóżka i kury srają do talerzy. Stara wygląda jak z obozu, waży czterdzieści parę kilo i się zaraz połamie od osteoporozy. Te ciąże z niej wszystko wyssały. Mówię, tłumaczę, proszę i groch o ścianę. Środki antykoncepcyjne, to jakbym tobie przepisał! Dwa lata temu dałem jej skierowanie na zabieg, może wystarczy tych Kowalskich. Kto to wychowa, jak ona zejdzie? – Twoja parafia? – Doktor pociągnął winka. – Przyszła na wizytę z miesiąc temu i mi ręce opadły. Przyprowadziła dzieciaka, bo dostał wrzodów na głowie. Sama znów w ciąży. Pewnie dzięki Bogu! Dałem małemu witaminy i na pytanie co ma robić dalej wiesz, coś się we mnie zagotowało. Powiedziałem, niech mu łeb rzadkim gównem wysmaruje. Później trochę żałowałem, nie powinienem się tak unosić. Słuchaj dalej, pomogło i mu te purchle znikły! Jestem najlepszym lekarzem na świecie. Chyba wszystkim i sobie wciera to panaceum. Żadna tajemnica lekarska, jak już baba chodzi i rozpowiada. I do ciebie pewnie dotarło.
– Wszyscy mi się spowiadają.
– Sam się o to prosiłeś. Zasłużyłeś, masz ze mnie przykład. Dobra, zmieńmy temat. Gdzie byłeś wcześniej? Bo tu jesteś dopiero półtora roku.
– Różnie, parę lat na misjach
– A gdzie?
– W Afryce.
– To też swoje widziałeś.
– Tak, połowa ma AIDS, a reszta go będzie miała, jak nie umrze z głodu. Wiesz, ale ja tam coś robiłem, a tutaj się duszę. Tobie mogę powiedzieć – spuścił wzrok.
– Za wiele pewnie nie mogłeś.
– Pilnowałem, żeby pomoc szła dla głodnych, nie dla jakiejś bojówki.... Albo nie wracała jako brudne diamenty.
– I wybierałeś między lepszymi i gorszymi głodnymi, a się nie nadajesz na Pana Boga – Doktor westchnął, pochodził po gabinecie i zapatrzył się w okno. – Z kimś wyżej zadarłeś, że cię tu zesłali? Masz podobno doktorat. – Odsunął fotel by usiąść – znaczy że tak, jak nic nie mówisz. W ogóle, to pewnie do tej pory czujesz, że nie zrobiłeś nic złego, a ci się dostało.
– Skąd..., skąd ty to wiesz?
– A bo ty jesteś jeden, co mu się spowiadają?
– Pewnych rzeczy robić nie wolno. Nie można. Daj mi papierosa, zostawiłem na plebani.
– Pal, nie mówię na zdrowie. Sam też zapalę – Doktor wyciągnął z fartucha prawie pełną paczkę. – Widzisz, tak w ogóle gdyby wszyscy robili wyłącznie to co wolno, wkrótce nie wolno by niczego robić. Na górze już by o to zadbali.
– Dziwnie to widzisz.
– Proste. Banda pasożytów, co dostała władzę wymyśla zakazy, bo to ich misja, a ludzie je łamią. Powstrzymują się przed wymyślaniem następnych tylko dlatego, że ich się nie da wyegzekwować. Tak się buduje jakaś granica obłędu. – Masz, obejrzyj sobie, tak było wcześniej – wstał, odsunął szufladę i wyjął album ze zdjęciami. Poszedłeś do klasy, gdzie jest więcej zakazów. Może za wcześnie i to nie dla ciebie klasa, to już poważnie.
– To nie takie proste.
– Nie baw się w dyplomatę, tu nie Wersal, mam kibel za ścianą i wszy nie biegają po głowach. Nic nie jest proste, jak nie wiesz co masz zrobić z czasem i ze sobą i chlasz jak ja po godzinach. Myślisz, że nie wiem? Uważaj, za wcześnie. Później zaszywanie dupy, żeby się ratować i życie pod batem.
– A jak ty się tu znalazłeś?
-- Też zesłanie. Pracowałem w dobrym szpitalu, a w Stanie Wojennym uciąłem stopę piłką do metalu, bo się wdała gangrena i człowiek by umarł. Później mnie za to ciągali. Miałem sprawy, sądy i komisje. Zebrało się paru dupków i orzekło, że nie powinienem. Jeszcze się dowiedziałem, że naraziłem czyjeś życie, a on by umarł jakby poszło dalej. Dla nich lepiej, bo by mieli go z bani, a tak chłop żyje, ma protezę i bierze rentę. Wyjechałem, bo mam podwójne obywatelstwo. Będziesz chciał, to ci kiedyś opowiem. Znów wróciłem.
– Bywasz w Warszawie? – podniósł wzrok znad okularów.
– No rzadko.
– Idź na ulicę Prostą. Jest mały pomnik, kawał rury i ręce na stopniach jak w kanale. Tamtędy uciekali Żydzi z getta. Mojego dziadka wyprowadził jakiś akowiec. Jestem z Żydów, co wyszli na Prostą. – Tu jest mój kraj, a widziałem inne – zamyślił się na krótką chwilę. – Tak było wcześniej – podał album.
Nieznane, obce mundury. Doktora od razu rozpoznał, stał tam wyprostowany, barczysty i wiele lat młodszy. Na innym zdjęciu ubijał w kłąb spadochron i świecił bielą zębów na tle opalonej twarzy.
-- Kiedyś byłem lekarzem, takim z karabinem. Dalej do domu niż Angolom do Tipperary – uśmiechnął się smutno. – Lekarstwa... – skrzywił się i to też nie był wesoły uśmiech. – Soli czasem nie było i nie było wody. Musiałem wybierać, komu bardziej. Piachu tylko tam nie zabrakło. Dla każdego starczyło.
-- Posłuchaj czasem jak woda płynie, bo nie wszędzie jest. Popatrz, jak chmury płyną, bo nie ma ich wszędzie, zamknij oczy i poczuj jak kobieta pachnie. Coś może zrozumiesz z tego życia, co przed nim uciekłeś w sutannę.
– Co z nią? – Ksiądz zatrzymał się nad którąś fotografią.
– Bóg z nią.
Nie doczekał się odpowiedzi i w milczeniu otworzył drugą butelkę.
– Walczę o to służbowe mieszkanie, żeby mi nie zabrali – Doktor powiedział do okna. Nie o to chodzi, mam zagraniczną emeryturę, ale odzwyczaiłem się od walizek. Tu nie jest tak źle, wsiąkłem między tych ludzi. – Zabiłeś kiedyś żelazem? Nie słowem, chociaż nie wiem co gorsze, tak samo skazuje na życie – Doktor nadal mówił do okna. – Wszystko skazuje na życie. – No to ostatni łyk. Za życie! Tak się tam piło. Był taki sierżant. Długo miałem do świata żal, umarł i nie zaczekał na mnie.
– Dziękuję – Ksiądz pożegnał się i wyszedł, ale za chwilę zawrócił z korytarza.
– Nie potrafię tak wyjść. Dlaczego ty nic na to? Powiedz coś. Nie powinienem o tobie rozpowiadać takich rzeczy.
– Dobra..., miałeś zły dzień i tyle.
– A bo jeden!
– Mnie to wisi. Do następnego razu. Zajrzyj, najlepiej zdrowy. Ja dla ciebie zawsze jestem, jak będziesz chciał. Tylko mnie uprzedź, jak chcesz czegoś nauczać. Prawda płynie od Boga, ale bywasz głuchy telefon.
Usiadł na pustym murku i zasłuchał się w ciszę. Podniósł jeden z opadłych liści i przybliżył do twarzy bijący garbnikami aromat. Popatrzył na żyłki na powierzchni i porównał je z tymi na swojej dłoni. Dlaczego nie wiadomo na którą stronę spadną na koniec czasu? Podniósł się i powlókł w kierunku świateł za strumykiem.
Piach
Spłachetek jałowej ziemi, która prędzej kogoś zabije niż wyżywi ukrywał skarb. Nim zjawili się geolodzy, przez tysiąclecia nikt nie dopuszczał istnienia podziemnego basenu z wodą akurat tutaj. Nieprzepuszczalne warstwy ułożyły się tak, że po dokonaniu odwiertu wytrysnęła sama. To Terytoria Okupowane więc nie powstało następne Las Vegas. Natychmiast zadomowił się posterunek wojskowy i punkt medyczny, otwarty dla wszystkich. Szybko się rozrósł, personel liczył już cztery osoby i miał pełne ręce roboty. Ziemię, przypominającą żużel pokryła bujna zieleń.
– Tyle lat i nie rozumiem świata – Sierżant mruknął do siebie. – Przyniosę ci parę kostek lodu – powiedział już po arabsku i głośno. – Ale z drugiej strony ty się zanudzisz, jak nie będziesz miał czego studzić.
Miał być żart, z tym okraszonym kwiatkami chińskim termosem. Doktor sprezentował go Arabowi, który dzień spędzał pod bramą. Z kubka do kubka, w czterdziestostopniowym upale, jak przodkowie przelewał posłodzoną miętę, żeby stygła i to była jego praca.
Z utrwalonego wizerunku kanciastego sierżanta, który każe się podwładnym taplać w błocie nie miał nic i czasem z próżności nadrabiał. Wielki, wesoły i dobroduszny chłop, ale żołnierze się przed nim kłaniali w pas. Wystarczyło, że się wyprostował, spojrzał i było „tak jest”, co by nie powiedział, choć przeważnie nawet i nie musiał.
Zdarzyło się dnia, kiedy Arab się nie pojawił.
– Wiem, coś nie tak. Od czterech godzin się nie odzywają, ale sam nie pojedziesz. Wezmę Szlomo i paru chłopaków.
Godzinna jazda dłużyła się w nieskończoność, roztrzęsły mu się ręce i odpalał papierosa od poprzedniego. Z każdym kilometrem przeczucie przeradzało się w pewność oczywistego i złego. Dusił w sobie i łudził się do ostatniego zakrętu. Wiedzieli wszyscy i odwracali wzrok. Zło zionie chłodem, nawet spod rozpalonego jak tu do białości nieba. W dziwnym odruchu założył na drogę kurtkę.
Wyskoczył w biegu, jakby miało coś pomóc. Z jeepa pochylonego na poboczu czarny dym kładł się nisko nad pustynią. Ogień pogiął nawet zwolnione od nacisku tkaniną i okopcone sprężyny. Nie dał rady tylko metalowym stelażom siedzeń z wygiętych rur. Wciąż paliły się opony, kapiąc kroplami roztopionej gumy i dymiła plama na piasku, gdzie wsiąkł olej i benzyna z baku. Wyglądało na to, że podziurawiony samochód potoczył się parę metrów. Skręcone ciało żołnierza leżało obok i twarz mu obsiadły muchy. Nogi kierowcy zostały wewnątrz, ogień go osmalił i skurczył. Bardziej niż z ludzką postacią, po śmierci kojarzył się z mokrym pieńkiem, któremu nie dało rady ognisko.
Podniósł wzrok nad pustynię i dopiero zobaczył, jak dwóch żołnierzy pochyla się nad czymś, co z dystansu przypominało rozwianą stertę szmat. W gorącym, uwarstwionym powietrzu obraz tańczył i zatracał kształty. Zaczął iść w tamtą stronę. Przeszedł kilka kroków i chciał biec, ale Sierżant zaszedł mu drogę.
-- Nie idź tam. Nie idź! – Opuścił lornetkę.
-- Doktor się zaczął wyrywać i Sierżant potraktował mu udo goleniem. Tak, jak go nauczono i nie raz wypróbował, jednak ważył dwadzieścia kilo więcej i bardzo przesadził. Stało się szybko i jak na treningu, tak jak trzeba trafił między kolano a biodro i od dołu do góry. Każdy po tym padnie, poczekać parę sekund. Odskoczyć, zasłonić się, zatańczyć poza zasięgiem póki przeciwnikowi nie zmiękną nogi i poczekać na efekt. Udo reaguje z opóźnieniem, podobnie jak wątroba po lewym haku. Sierżant rozmazał rękawem strugi na twarzy i usiadł obok.
-- Zapamiętaj, jaka była. Nic nie poradzisz. – Nigdy ja, ani chłopaki. – Nigdy, kurwa nigdy – znów otarł rękawem twarz – nigdy.
-- Żołnierz, który przystanął obok nie śmiał się odezwać. Upuścił coś tylko pod nogi, odwrócił głowę i odszedł. Potłuczony chiński termos w kwiatki.
Kilka miesięcy przeżył obok. Miałkie dni, ubywające jak piasek w klepsydrze. Nic go nie spowolni ani nie przyspieszy. Odmówił przeniesienia i pracował jak dawniej, ale obowiązkami, w większości błahymi, wręcz go zasypano. Nie od razu połapał się, że to czyjaś sprawka. Wziął wreszcie na bok Sierżanta i poprosił, żeby już dał spokój i nawet się uśmiechnął. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
– To dobrze, że z tobą lepiej. Prawie go mamy.
– Gdzie, jak? Mów! – Doktorowi zabłysły oczy i potrząsnął Sierżanta za ramiona.
– Puść, cholera. Dorwaliśmy braciszka i wszystko wyśpiewał. Sąsiad go sprzedał. Teraz tylko czekamy.
– Ile to musiało kosztować!?
– Tu wszystko kosztuje – Sierżant wzruszył ramionami..
– Skąd wzięliście pieniądze?
– Nie twoja rzecz.
– No jak to nie moja, mów!
– Dobra, zrobiliśmy z chłopakami zrzutkę. Niepotrzebnie ci w ogóle powiedziałem.
– Ty przestań mnie wreszcie niańczyć. Gadaj, jak to wygląda. Na parę dni wypadłem ze świata.
– Chodź, sam posłuchasz. Tak w ogóle, to nie na parę.
Przeszli milcząc za rząd kilku samochodów, kapral wyszedł im na spotkanie, wyprężył się i zasalutował.
– Szlomo! – Klucze. Wszystko gra?
– Tak jest!
Otworzył blaszane drzwi do garażu i odskoczyli od fali smrodu. Postać skurczona jak zwierzę w najdalszym rogu, zasłoniła oczy przed światłem. Sierżant zagadał po arabsku, gdy nie doczekał się odzewu, wyjął z kieszeni foliową torbę. Słowa zlały się w jeden falujący i gulgoczący dźwięk.
– Słyszałeś?
– Za szybko dla mnie.
– Jest na pustyni. Teraz z nim jeszcze sześciu.
– Na co do diabła czekasz, mogą się w każdej chwili zwinąć!
– Nie, nie, nie... Jest między nimi szycha. Raz na tydzień przyjeżdżają z miasta po instrukcje i dowożą zaopatrzenie. Siedzi tam już ze dwa miesiące i nie wychyla nosa. Dobrze wie, że łba nie ukryje w mieście. Pomysłowo się okopał, ale jest jeszcze braciszek. – Nie martw się, nie wyjedzie – zwinął torbę i schował do kieszeni. – Na wylocie zostawiłem posterunek. Ale ja go chcę żywego. Temu dam parę szekli i zmajstruję alibi. Jeszcze kiedyś się może przydać.
– A co na to kapitan?
– Chwilowo ja tu dowodzę. Wróci po wszystkim, oficjalnie nic nie wie, pojedziemy zmienić posterunki. Biorę to na swój czerep – Sierżant się krzywo uśmiechnął.
– No tak. Rano śmigłowiec go zabrał do dowództwa. Jak to załatwiłeś?
– Co nas jest tych Goldbergów? Trochę w rządzie, trochę w sądzie. I mój brat w sztabie. Poza tym, sobie szczerze pogadaliśmy z naszym kapitanem. Wiesz, tu musi jeden na drugiego liczyć, a on jest nowy. Kolega z wojska, to nie kolega z podwórka. Na górze nikt nic nie wie, że go namierzyliśmy. Pojedziemy na patrol jak zwykle, tylko że później w drugą stronę.
– A ludzie?
– Wybrałem swoich. Masz jeszcze pytania?
– Nic beze mnie.
– Może się nie przydasz. Dobrze, zostaniesz z kimś przy samochodach – dodał po krótkim namyśle. – Ani słowa. Możesz sobie być Doktorem i porucznikiem, ale rządzę ja. – Czy to jasne?
– Tak jest.
– Dzisiaj w nocy.
Nie spał, ale też nie usłyszał, gdy Sierżant otworzył drzwi. Na tle pomalowanej na czarno twarzy błysnęły białka oczu.
– Pora.
Nie zapalił światła i musiał tylko założyć buty. Podwinął rękaw i zerknął na fosforyzujące wskazówki. Pokazywały pierwszą z minutami.
– Masz, nie będziesz świecił, jak ten zegarek. Dłonie też. A tą cebulę zdejmij i do kieszeni – podał pudełko z czarnym kremem.
– Daleko?
– Dwie godziny i parę kilometrów.
– To chyba za granicą?
– Nie pomyślałem, nie mam wizy. Granica – parsknął śmiechem – Krecha na piachu, tam gdzie ją postawisz. Zbieraj się! Zastanów się jeszcze, nie musisz.
– Jadę.
– Dobra, jak chcesz.
Postawił kołnierz i zawinął ręce, żeby schować dłonie pod pachami. Pustynia zdążyła wypromieniować zebrane przez dzień ciepło i w otwartym wozie owiał ich lód. Poprawił wełnianą czapkę, zadarł wysoko głowę i zapatrzył się w niebo, jakiego nie ma gdzie indziej. Droga Mleczna przecinała kosmos niczym rozmyty ślad po miotle, a najjaśniejsze gwiazdy wyglądały jak dziury w granatowym papierze, którym przyszłoby komuś do głowy, zakleić w słoneczny dzień okno. Jeep podskakiwał na nierównościach i gwiazdy skakały hipnotyzując. Przymknął oczy i obudził się, gdy samochód szarpnął.
Po lewej błysnęła latarka i Sierżant rozkazał się zatrzymać. Prowadzili krótki konwój, przed skrzyżowaniem dróg Szlomo kilka razy puknął po pedale hamulca, żeby dać znać reszcie za sobą, bo jechali z wyłączonymi światłami. Zebrali się wokół dowódcy i dołączyła czarna postać, która wychynęła z mroku.
– Tu, dokładnie w tym miejscu nas ostrzelali i podjęliśmy pościg.
– Tak jest – odezwało się naraz kilka głosów.
– Dobra, to nie koszary.
Sięgnął za siedzenie, wyjął szmaciany worek, w którym zabrzęczało, zaczerpnął garść łusek i sypnął wokół.
– Może nie być czasu, jak by trzeba wiać. Znasz teren, teraz ty poprowadzisz.
– Zaraz skręcamy i jeszcze dwa kilometry.
– Gdzie zostawić wozy?
– Po lewej skały. Jest twardo, nie widać opon.
– Poruczniku, zostajesz koło samochodów. Schowajcie się i nie ruszajcie się choćby nie wiem co, dopóki nie wrócimy. Odpowiadasz za radio – wskazał brodą. Tylko awaryjnie! – Ty z nim zostajesz – wskazał jednego z żołnierzy.
Chłopak nie był szczególnie zadowolony z powierzonej mu misji. Umięśniony i głodny wrażeń typ. Liczył na to, że się wreszcie sprawdzi. Duzi ludzie, to często duże kompleksy. Młody i głupi, dla którego jak dla każdego wystarczy jedna kulka. Może następnym razem. Byłoby się czym po latach pochwalić przed panienkami, ale Sierżant był mądry i nie pozwolił. Ci wyrywni i żądni wrażeń, to przecież chodzące bomby. Zrobić przykre swoje, przeżyć, wrócić i o to chodzi. Do większego łatwiej celować, a ten głupek się prosił.
-- Na górę, po tamtej stronie. Nikt was nie podejdzie. Dopóki nie wrócimy, nie wychylać nosa. Broń w ostateczności! Weźcie koce, będzie zimno! Teraz próba radia.
– Działa.
– Działa.
– Do was! – Przeciągnąć broń, ma być na bezpiecznikach. Sprawdzić, czy coś któremu nie brzęczy – podskoczył kilka razy dla przykładu.
– Gotowi?
Przytaknęli i znikli w wąwozie jak duchy.
Skorpiona przyciągnęło ciepło bijące od twarzy. Pancerz w ciemności świecił zimnym, zielonkawym światłem i ziąb spowolnił skorupiakowi ruchy. Żołnierz w milczeniu sięgnął po bagnet i strząsnął go na dół z krawędzi skały.
Gwiazdy się przesunęły na niebie i utraciły blask, gdy kolejne muśnięcie wiatru przyniosło odgłos wystrzałów. Kanonada potrwała raptem kilkanaście sekund, ktoś chyba pociągnął serią z Uzi, co zlało się w grzechot, przypominający maszynę do szycia. Niedługo wielkie, podzwrotnikowe słońce zaczęło się podnosić pionowo zza skał. Teraz zrobiło się naprawdę zimno, wiatr dawno ucichł i skroplona para z oddechów otoczyła ich, jak dym z papierosów. Szybko słońce znów się poczuło u siebie i zaczęło parzyć przez czarne mundury.
– Są! – Z daleka dostrzegli powracających. Szli sobie w dole jakby wracali z pikniku, czy udanego polowania. Paru paliło papierosy i nie trzymali żadnego szyku. Pozdejmowali, lub zsunęli na tył głowy czarne wełniane czapki, a lufy karabinów majtały się za plecami.
Upolowana zwierzyna szła przodem. Ręce miała spięte kajdankami, zataczała się i dwa razy przewróciła, bo co chwilę ktoś ją popędzał kopniakiem. Gdy podeszli blisko, rechot eskorty słychać było aż tu wysoko.
Sierżant pomachał ręką. Podnieśli się i otrzepali, zwinęli koce i bardziej zjechali na butach, niż zeszli ze wzgórza.
– A reszta? – Opamiętał się po pytaniu, ale już się wypowiedziało, jak większość głupot.
W odpowiedzi Sierżant tylko wzruszył ramionami.
– No dobra, trzeba by z nim pogadać – szarpnął zdobycz za długą brodę i zmusił, żeby uklękła.
– Jechali po lekarstwa, dlaczego ich zabiłeś?
– Niewierne psy.
– Poznajesz go kozi synu?
– Grzeszył z tą suką! Kobieta nie może odsłaniać klejnotów. Ladacznica! Siała zgorszenie.
– Mamy czas, to posłuchaj. Islam to religia pokoju. Prorokowi chodziło o to, żeby kobieta się nie obnosiła z bogactwem, bo to nie przystoi. Inaczej to rozumieją takie, jak ty zboki. Twoja córka dzięki niej żyje. Tego nie widzisz?
– Z pomocą szatana. Ale znowu jest chora.
– Bo przestała brać insulinę. Zdajesz sobie sprawę, co zrobiłeś? Jeszcze zabijasz swoje dziecko!
– To nasza ziemia dana od Allaha. Wynoście się stąd!
– Ta ziemia jest tego, kto ją potrafi obronić – parsknął. – Tak tu jest od zawsze. – Do czego wam jest potrzebna, żeby szkolić tu terrorystów? Tylko to potraficie.
– Śmierć wszystkim niewiernym!
– Wiesz, co zaraz zrobię? Ja cię nie zatłukę. Utnę ci prawą rękę, żebyś tą samą jadł i wycierał dupę zanim nie zdechniesz. Dłoń przybiję do drzwi w twoim domu, bo ją podniosłeś na to co święte – oczy Araba zaświeciły pierwotnym strachem. – Mamy lekarza, to szybko nie kojfniesz. Zostawię ci całą beczkę wody. Parę rzeczy mi najpierw powiesz.
– Ręce!
Szlomo rozpiął kajdanki na jednym nadgarstku, docisnął szyję kolanem, szarpnął łańcuchem i zatrzasnął ponownie, tym razem na plecach.
– Teraz, czy później? – Sierżant wygładzał na kolanie plastikową torbę. – Zastanawiam się jeszcze, czy po waszemu nie podtopić cię w piachu.
– Allach Akbar – i tyle zdążył.
– My jesteśmy psy, a Allach to Akbar? – Sierżant rozśmiał się. – To ten sam Bóg. Tak samo dla Niego ważny Jezus, Mahomet i Mojżesz – nie doczekał się odpowiedzi i szarpnął za sznurek, który zacisnął się wokół szyi, odcinając powietrze. – Za daleko nie odchodź. A wiesz, ja sobie popalę.
Jeniec przebiegł parę kroków, upadł i próbował kolanami bezskutecznie zerwać z głowy folię, która odbierała powietrze. Ślizgała się między kolanami i wił się jak robak. Sierżant niespiesznie podszedł i rozluźnił trok.
– Wydychasz dwutlenek węgla. Jak go więcej w powietrzu, to dychasz szybciej, ale nie masz czym. Mózg panikuje. Robisz bomby i zabijasz dzieci, to znasz się na chemii. Pogadamy może? – Nie chcesz, to nie – wzruszył ramionami. – Nie będę się prosił, mamy czas. I tak wszystko powiesz. Sięgnął do sznurka.
– Powiem, wszystko powiem.
-- No to mów wszystko, ale nie więcej. Coś ciekawego, może posłucham. Wolniej, muszę zanotować – pogrzebał w kieszeni. – Jeszcze raz. Gdzie i kiedy on tu przyjedzie? W jaki sposób i po co to gówno przywiezie? Kto jest kontaktem na miejscu?
– To już wszystko? – Schował notes. – No to nie chodź nigdzie. Teraz łapa, jak ci obiecałem.
– Nie, błagam. Nie!!!
Odpiął zapasowe koło. Podskoczyło i potoczyło się, musiał je zatrzymać kopniakiem.
– Na tym będzie lepiej, na kamieniu mi się nóż stępi.
– Nie, wystarczy! – Doktor wyszarpnął pistolet i wszyscy się rozbiegli.
Celował w mostek, jak w tarczę na strzelnicy i dalej w podrygujące już tylko ciało. Odsłoniło się kilka obitych z farby dziur w karoserii, od tych pocisków, które przeszły na wylot. Luger odrzucił suwadło i dopomniał się o nowy magazynek. Upuścił żelazo i poszedł przed siebie w pustynię.
– Trzymajcie go! – Dwóch pospieszyło z pomocą i przewróciło na ziemię. – Szlomo, po torbę i daj mu coś. Nic nie widzieliśmy. Nic nie było, jasne?
– Tak jest.
Przestał się wyrywać i kapral się przebił z igłą.
– Morfina. Parę minut i zacznie działać. Leż!
Wzrok zaczął się rozjeżdżać i napięte dotąd mięśnie się rozluźniły. Zapamiętał plamy po kroplach potu z pochylonych nosów na swojej czarnej, takiej samej bluzie. Słońce szybko obrzeżyło je solą. Przez przyjemną, ciepłą mgłę, przebiły się rozmowy, teraz odległe i obojętne.
– Popsuł mi plan Doktorek. Szlomo, weźmiesz to ścierwo i wrócisz się do obozu. Utnij mu prawą łapę i przywieź albo czekaj, sam to zrobię od razu. Ogarnijcie tam jeszcze, z góry ma być nie widać. Podłożyć koce, bo pobrudzicie siedzenia. Leje się jak ze świni, a dawno zdechł. Tylko po co się zesrał?
– Borys, Dawid!
– Tak jest!
– Pomożecie mu! – Nikt nic nie widział. Jechaliśmy zmienić posterunki. Ostrzelali nas po drodze i podjęliśmy pościg. Zapamiętać.
– Tak jest!
– Uciekli i zawróciliśmy, bo była granica. Jasne!?
– Tak, panie sierżancie!
Epilog
Maria pracowała w Urzędzie. Drążyła i ma dowody. Donosu dopuścił się sąsiad, gdy sklep obok otwierał. Zgadnąć trudno nie było, bo nie szkodzi się komuś ot tak sobie, nawet i po polsku.
Użyczyła na chwilę pieczątkę i odcisnęła na czystych kartkach. Naczelnik Urzędu dziękował po nazwisku za obywatelską postawę. Wypisała to w dziesiątkach egzemplarzy i cała gmina jest oklejona. Zaprzeczyć nie można, choć nawet słowo w tym nie jest spod palca Naczelnika. Wiśniewska już na wydeptanej rencie z powodu nerwicy, trzyma zapas ostemplowanych kartek. Ludzie zaczną zapominać, to się świeże wypełni. Wszystko przecież prawda, sąsiad nie może się wyprzeć. Jego sklep działa teoretycznie, znaczy patrzy przez okna. Baby noszą torby z zakupami, nie wiadomo gdzie zostawiły pieniądze. Właściciela nikt już nie lubi i go chcieli podpalić. Trochę chętnych pod wieczór, mało grzybów w tym roku.
Po chleb chodzi się trzy kilometry. Do tego chuja, to nie wypada. Można wódkę tam kupić, ale chleb co innego.
Maria trafia do domu. Przynosi grzyby i jagody, a kiły próżno w niej szukać. Okazała się trzecią Wiśniewską, tej której nic nie jest. Mąż z nią nie sypia, bo już mu się nie chce, lub na wszelki wypadek. .
Na gorzale Wiśniewski, to się właśnie doprosił. Miał kontrolę przez miesiąc i z przystanku widać efekty. Buda rdzewieje i niczego już nie ma. Dobrze, że się wypłacił, nawet przyszli po telewizor.
W pralce Frania, woda się mieszała ze spirytusem Royal. W całej okolicy ma tyle minerałów, że mydło ledwo się pieni. Woda była twarda tak samo z lokalnej studni, to i efekt był mętny. Można było przegotować i ostudzić, ale jakoś na to nie wpadł. Tak mętne w firmowej butelce, być nie mogło dla ludzi, dodawał przesączonej cytryny, albo kwasku i węglany się klarowały. Kosztowało, albo akurat nie było, to dolewał kwasu solnego. Nie zaszkodził pijakom, u każdego w żołądku jest więcej, za to zaszkodził pralce. Zatarł się wirnik, do tego aluminiowe zakrętki na butelkach bielały od środka, ale był szybki przerób.
Córka właśnie zdała na studia a Wiśniewska by się chciała przytulić, co nie tylko po oczach widać. Wiśniewski jest zmęczony, albo wiecznie go nie ma. Ładna jest ta Wiśniewska. Doktora odwiedza pod byle pretekstem, ostatnio zrobiła się bardzo pogodna i razem śmieją się za zamkniętymi drzwiami. Żeby nikt oprócz Księdza, czegoś nie podejrzewał.
Kursywa? Potrafi być nieobliczalna :-D Bo tutejszy "edytor" częstokroć mądrzejszy od samego autora :-)))
Serdecznie :)))
oceny: bardzo dobre / znakomite
Serdecznie :)))
oceny: bezbłędne / znakomite
..."Prawda płynie od Boga, ale bywasz głuchy telefon"...
Powieść - skarbnica.