Autor | |
Gatunek | biografia / pamiętnik |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-02-05 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2984 |
(-) Wykąpany i odświeżony, wraz z tatą i rodzeństwem siadłem przy stole. Na nim, oprócz postawionych talerzy, leżała... moja dymna świeca. Ta pierwsza, która schowana była w walizce. A jednak wieści z kolonii dotarły! Usiadłem, jakbym nic dziwnego nie zauważył. Starałem się nie dostrzegać uśmieszków starszych z rodzeństwa, brata i siostry. Młodsza była jeszcze za mała, aby coś rozumieć.
– Co to jest? – nazbyt spokojnie zapytała mama.
– To? Jakaś... ee... no, świeca. Taka, co dym daje. – Starałem się, aby głos mi nie zadrżał. Kiedy mama zaczyna mówić bez emocji, to nie jest dobra wróżba.
– Tyle to już wiem od taty. Skąd ją masz? Nie sprzedają ich w sklepie. Ma je tylko wojsko.
– A, to pamiątka z kolonii. Znalazłem ją na polu za płotem. Tam wiele ich było. Pewnie ci żołnierze z jednostki obok je pogubili. Wziąłem więc jedną na pamiątkę.
– Na pamiątkę? Leżała na polu? I leżała tak całkiem nowiutka, nawet nie zmoczona przez deszcz, niezabrudzona? – Nawet ktoś z wrodzonym niedosłuchem wyczułby ironię w głosie mamy. A ja nie narzekałem na słuch. – Nie opowiadaj bajek, dobrze? Wiesz, że to wojskowe? Nie dla dzieci. Ile ich miałeś?
– Noo, tę jedną. I jeszcze dwie, ee... trzy, ale zostawiłem je na kolonii. To znaczy, kierownik kolonii nam wczoraj pozabierał.
– Aha, pozabierał. To miałeś jeszcze dwie czy trzy?
– No trzy.
– Nie mówi się no. Dlaczego nie oddałeś też tej czwartej?
– Mamusiu, przecież to tylko świeca! – Teraz do mnie dotarło, jaka awantura by wybuchła, gdyby któryś z nas przywiózł „taki mały pistolecik, nawet zepsuty” i jakiś rodzic znalazłby go. A my nie rozumieliśmy, czemu na kolonii znajomy komandos tak się wtedy wściekł...
– Świeca, tylko świeca. Nie jedna, a cztery. Po co je brałeś?! – Mama podniosła głos o ton wyżej.
– Noo... wziąłem. Leżały, to wziąłem. Na polu przecież by się zmarnowały.
– Mówiłam, że nie mówi się no. Leżały, to mogły i dalej leżeć. A najlepiej gdybyś zgłosił do wychowawcy. Nie twoje były. Do czego ci one, co? No dobrze, jedz już. A świecę tata zabiera.
W końcu mama dała mi spokój. Nareszcie. Wyraźnie dzisiaj musiała się wygadać. Nie chciałem zbytnio brnąć w kłamstwa, przyznałem się więc do tego, o czym rodzice i tak już wiedzieli. Im więcej pytań, tym łatwiej można przypadkiem za dużo powiedzieć. Nie zaryzykowałem też, aby zwrócić mamie uwagę, że sama mówi „no”. Niepewną sytuację musiałem łagodzić, a nie zaostrzać.
Przysunąłem do siebie talerz z zupą i zacząłem jeść. Udawałem, że nie słyszę chichotów starszego rodzeństwa. Tata też się półgębkiem uśmiechał, ale nic nie mówił. Mama tylko westchnęła, ale dla mnie ważne było, że przestała wypytywać. Wzięła świecę dymną ze stołu, pogroziła mi palcem i oddała ją bez słowa ojcu. Usiadła przy mnie i znowu zapytała:
– A ile zaoszczędziłeś z kieszonkowego, które dałam na kolonie?
– Troszkę mi zostało. Dostałem tylko dwadzieścia złotych. – To był dla mnie bezpieczny temat. Nie tylko nie pożyczyłem od nikogo pieniędzy, ale nawet wszystkich własnych nie wydałem. A z tylu przyjemności musiałem zrezygnować. Co to jest dwadzieścia złociszy na miesiąc kolonii, kiedy najtańsza czekolada kosztuje dziewiętnaście? Kino było tańsze, czasem i za pięć-sześć złotych można było wejść. Ale na film akurat ani razu nie poszliśmy.
– Tylko? Na miesiąc dostajecie dziesięć. Miałeś więc aż dwa razy więcej.
– Ale to były kolonie! Trochę słodyczy kupowałem. Ale jeszcze mi zostało! Dwa pięćdziesiąt.
– Dwa pięćdziesiąt. Andrzej był też na kolonii i przywiózł z powrotem czterdzieści złotych. A dostał tyle samo.
– Ale Andrzej jest starszy. I pewnie znowu strugał łódki albo bociany i sprzedawał.
Czy mama ciągle musi mi stawiać brata za wzór? On jest on, a ja jestem ja.
– No widzisz. Strugał z kory łódki, ptaszki i koledzy kupowali. Grosz do grosza i będzie mógł włożyć na książeczkę SKO* w szkole. A ty?
– Mamusiu, przecież wolę rysować niż strugać. A rysunków nie sprzedam.
– Nie możesz brać przykładu z brata? Jak wyświetlał w domu bajki, to zbierałeś po złotówce od dzieciaków.
– Bo Andrzej mnie postawił na kasie. Ale sam bym nie stanął.
– Ucz się od brata. W życiu trzeba umieć sobie radzić.
– Tak, mamusiu. Poradzę sobie.
– No dobrze już. Jedz tę zupę, bo wystygnie.
Mama wreszcie dała mi spokój, przestała zadawać kolejne pytania. Dlaczego kobiety ciągle pytają? A to, a tamto, a siamto. Byłem na kolonii, przyjechałem zdrowy, to co mam jeszcze opowiadać? Nie jestem przecież dziewczynką, która paple bez opamiętania, chociaż dzisiaj mnie trochę poniosło. Ale to było wyjątkowo, każdemu może się zdarzyć. Mamę wzięło na wspominki i przypadkiem za dużo powiedziałem...
Zjadłem zupę w pośpiechu. Ciągle absorbowała mnie myśl, że muszę jak najszybciej wybiec na podwórko. Jeszcze ktoś przypadkiem trafi na moją schowaną świecę i ją ukradnie! Muszę jak najszybciej...
– Mamusiu, bardzo smaczna zupa. Cały miesiąc o niej marzyłem. Mogę teraz na chwilkę wyskoczyć na podwórko, przywitać się z kolegami?
– A co cię tak gna, co? Jeszcze nie zjadłeś drugiego dania.
– Już się najadłem. Aż za dużo zjadłem, wyskoczę na chwileczkę i zaraz wrócę.
– Kopytka ze skwarkami przygotowałam, ze smażoną cebulką. Twoje ulubione. Co tak nagle chcesz wyjść na podwórko? Nawet kopytek nie chcesz wpierw zjeść? – Mama spojrzała na mnie podejrzliwie.
Wolałem już nie ryzykować dalszych dopytywań:
– Tak tylko, chciałem po prostu przywitać się z kolegami. Ale jak są kopytka, to oni mogą poczekać. Kopytka zawsze zmieszczę.
Chyba uspokoiłem mamę. Zjadłem pyszne drugie danie, starając się zbytnio nie śpieszyć, chociaż ciągle kołatała mi po głowie myśl: „Czy nikt nie ukradnie mojej świecy?!”. Wreszcie dokończyłem posiłek, wzułem sandały i wyszedłem z mieszkania. Na schodach mało już nóg nie połamałem, zbiegając po nich w pośpiechu. Skręciłem za dom, dobiegłem do śmietnika, zaglądnąłem za pojemnik... jest! Świeca leżała na ziemi, czekając cierpliwie na swojego właściciela. Uff. Już uspokojony, owinąłem ją w starą gazetę i, z miną niewiniątka, oglądając niewidziane od miesiąca zakątki podwórka, ukryłem świecę w dużo bezpieczniejszym miejscu. Mogłem teraz spokojnie poczekać na resztę kolonijnej drużyny, dowiedzieć się, ile uratowaliśmy z przywiezionego zapasu. (-)
*SKO - Szkolna Kasa Oszczędności. Kiedyś takie ``cuś`` było. Książeczki oszczędnościowe przechowywała wychowawczyni klasy. Uczyło to dzieci oszczędności od najmłodszych lat.
**kolejny fragment mojej nowej prozy. Całość już jest wreszcie gotowa. Ukaże się za 3-4 miesiące.
oceny: bezbłędne / znakomite
Skąd ja to znam? Świecy dymnej wprawdzie nie miałam, za to poszłam na gospodarskie pole i zabrałam stamtąd 2 karpiele (brukwie). Więcej nie dało się przysposobić, bo gaździna darła się niewąsko.
Ten przyoszczędzony egzemplarz [mniejszy skonsumowało koleżeństwo i ja] sparciał oraz zgnił :-D Może dlatego, że był - owinięty w gazetę - trzymany przy ścianie pod łóżkiem. Okropnie śmierdział... gnijącą kapustą :-D :-D :-D
Mama oczywiście - strasznie kręcąc nosem - mój skarb osobiście wyniosła na śmietnik :-D :-D :-D Nawet zbyt dużo nie gadała, co wydało mi się mocno podejrzane :-D :-D :-D
oceny: bardzo dobre / znakomite
Jako matka umarłabym,że syn zginie,a ojciec pewnie by mu przyłożył i milcząco pewnie bym się nie zgodziła,ale nie wiem.Bo nie wie się tego,o czym się nie ma pojęcia,i co na pozór nie istnieje.
oceny: bezbłędne / znakomite
Wypada przypomnieć, że idea SKO to nie wymysł PRL, gdyż pojawiła się ona w 1925 roku, kiedy ministrem wyznań i oświecenia publicznego był Stanisław Grabski, a wdrożona w 1935 roku przez ministra Wacława Jędrzejowicza. Pełny jej rozkwit nastąpił jednak w PRL.
Nigdy nie udało mi się kupić lub znaleźć świecy dymnej. Udało się natomiast zdobyć petardę. Detonowałem ją na podwórku i właściwie nic wielkiego się nie stało, bowiem tylko z dwóch okien wyleciały szyby i zaczęła się palić sterta słomy na podwórku, ale ogień szybko ugasiłem.
Książeczkę SKO też miałem, ale "osiągi" na niej miałem słabe.
Petardy ani świecy dymnej nie miałem, ale stodoły o mało co nie spaliłem. Rozpaliłem indiańskie ognisko tuż koło stery słomy leżącej przy ścianie stodoły. Zdybała mnie na ty ciotka, doniosła ojcu, a on dał mi za to trzy razy paskiem od spodni na goły tyłek.
Pozdrawiam wszystkich piromanów i Indian.
oceny: bezbłędne / znakomite
Czekam na całość Twojej nowej prozy :)
Anettulo - same dziewczynki rodzić? Partenogeneza? Ożeż ty, ile późniejszych przyjemności chciałabyś ich pozbawić ;)
20 złotych miesięcznie wpłacaliście?! O Matko Naturo, to bogaci uczniowie byli... może dlatego, że już w szkole średniej :) Wpłacałem grosze, najwyżej złotówkę, dwa wyjątkowo. Na szczęście nie był to warunek uczestniczenia w obowiązkowych zajęciach.
Natomiast w szkole średniej sławetny Dzik od PO (o którym już kilka wspomnień zamieściłem) męczył nas składkami na LOK. Wszyscy musieliśmy być zapisani i "po złotówce składki miesięcznie".
Młodsi słuchają tych opowieści jak bajek o żelaznym wilku. W wiele nie mogą uwierzyć ;)
My, koloniści, mogliśmy nie tylko świece mieć, petardy również... i jeszcze coś dużo większego, dla nas zbyt ciężkiego i wielkiego. Dobrze, że petard nie wzięliśmy... wystarczyło tego, jak wykorzystaliśmy świece dymne. Uff... do dziś pamiętam.
Niech ktoś powie, że nie potrafiliśmy uatrakcyjnić swoje dzieciństwo... ;)
Chłopczyna mieszkał na jednej z podwielickich wsi, mama była biedną wdową i oprócz niego miała jeszcze troje dzieci.
Władek / Staszek [imienia nie pamiętam] postanowił urozmaicić sobie wolny czas zjeżdżając - na pupie - z zamarzniętej pryzmy nawozu [sanki wówczas towar luksusowy, nie mówiąc o łyżwach].
Ktoś go nastraszył, że będzie śmierdział. Wtedy delikwent poszedł się myć pod studnię.
Raz i drugi opłukał się we wiadrze, oczywiście w ubraniu, stanął następnie pod stodołą, czekając aż wyschnie.
Któreś z dzieci powiadomiło mamę, więc biedaczka zabrała go z tego podwórza, by w domu - nożyczkami - rozcinać na nim odzienie. Jego jedyne buty wstawiła do tzw. szabaśnika...
Uczniowie składali się po 5 zł.
PS. Co to jest "szabaśnik"?
Możesz wskazać błędy, abym mógł je poprawić?
Piórko - byliśmy zmuszeni być kreatywni. Nie było smartfonów, komputerów i wszystkich innych gadżetów. Za to jak to przydało się w życiu :) Wiesz, jak teraz wyglądają przerwy w szkołach? - młodzież siedzi obok siebie na ławkach,jak kwoki na grzędzie i prawie każdy trzyma smartfona w ręce. Niby wszyscy są razem, a każdy zamknięty w swoim światku...
Kwartał z haczykiem wytrzymasz? To będzie całość :)
"Szabaśnik" = prototyp piekarnika. W Polsce centralnej - duchówka.
A to a tamto bez przecinka albo z pytajnikiem.
biedna jak mysz kościelna, matka, rozcina nożycami stwardniałe na lód odzienie dziecka...
Dzięki Bogu, Staszek bądź Władek lub inny Jasiek wrócił do szkoły :)
Natomiast ja, teraz mocno zaawansowana w leciech skromna b_d_c doprawdy nie wiem, jak bym się zachowała , ratując rodzone dziecko?
Tu trzeba być kobietą oraz matką, nie durnym pseudosamcem pt. "alfa".
Serdecznie dla wszystkich :)))
A co to znaczy, co napisałaś jako odpowiedź na moje pytanie o powody obniżenia oceny: "A to a tamto bez przecinka albo z pytajnikiem"? Takie ogólniki to nie jest odpowiedź na moje zapytanie. Proszę o konkretne wskazanie, abym mógł się ustosunkować lub, w przypadku rzeczywiście niewłaściwego zapisu - poprawić.
Autora tekstu odsyłam do swojego wyjaśnienia pod:
http://www.publixo.com/text/0/t/15341/title/startowka
gdyż jakkolwiek - nie do końca się pamięta, co zostało napisane - mimo to, ja w miarę często powracam do swoich poprzednich komentarzy.
I doprawdy nie przypominam sobie, abym pisała o:
tu wtręt:
"Zostawmy "hardego" z jego "myślenicami" oraz:
"Tu trzeba być kobietą oraz matką, nie durnym pseudosamcem pt. "alfa"."
ponieważ nie jest to mój styl, zwłaszcza że opinia Autora tekstu jest luźną dygresją na dołączony przeze mnie wątek i nic ponadto.
Sprawę zgłosiłam do Administracji!
Mam nadzieję, że nie będziesz już zostawiała "komentarzy" u mnie.
To wszystko.