Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2016-03-15 |
Poprawność językowa | - brak ocen - |
Poziom literacki | - brak ocen - |
Wyświetleń | 1940 |
Trochę to może dziwne, ale z ludźmi jest trochę tak jak z samochodami – podział na nowe, stare i klasyczne. Zawsze jednak jakieś zatarte silniki, spontaniczne zapłony, charakterystyka zrywności i takie tam pierdoły. I trochę żal, że w końcu zostaje z nich na złomowisku tylko tyle, że żal dupę ściska. Zostaje tylko rdza i ewentualne części do sprzedaży. Niektórzy starają się być jednakże na tyle szybcy by stać się niewidzialni, przy czym uważają bardzo aby niczego nie zepsuć i by, przy okazji, niczego im za to nie zarzucono. Ale tu z ludźmi (z kolei w absolutnym przeciwieństwie do samochodów) sprawa jest dużo bardziej pogmatwana. Wszak kochają wielkie, płaskie przestrzenie tylko do czasu, aż im się nagle gór nie zachce, zamiast jeziora nagle chcą lasu, a mieszkają w podłym klimacie luźno zabudowanych przedmieść, gdzie ze względu na przeraźliwe słońce lub uciążliwe wiatry są duże różnice temperatur. Pomiędzy nasłonecznionymi a zacienionymi fragmentami ich szerokich ulic czasami mogą sięgać nawet dwudziestu kilku stopni w skali pieprzenia o jakiś głupotach, oderwanych od rzeczywistości przeciętnych zjadaczy chleba, np. fizycznych pracowników fabryk. Bo przecież liście sypią im się do basenów, ogrodnicy się lenią, marzną na swojej prywatnej plaży w środku lata. Zazdroszczą swoim szefom willi w bogatych dzielnicach, grillują przy plus czterdziestu stopniach ze swoimi opasłymi, kapiącymi od złota żonami, które zakładają wtedy swoje futra, aby pokazać sąsiadom, iż na takie bogactwo ich stać i jako połowicom „ludzi sukcesu” mogą sobie pozwolić na etolę z Norek. Może i żaden wstyd, lecz z pewnością nie powód do dumy.
Efekt jest taki, że co by nie pokazali i tak będą ubożsi od wielu zabiedzonych intelektualistów. To troszkę tak jak niemalże programowe przypominanie sobie dawnych czasów czerwonych utracjuszy, u których każde, parogodzinne przemówienie „do narodu” traktowane było niczym cudotwórcze odkrywanie świętego Grala, w dodatku nagradzane kilkuminutowymi oklaskami. Wiem, wiem… czepiam się! Ale tylko dlatego, że zarówno w tamtych jak i tych czasach moje niezadowolenie wywodzi się z coraz mniejszej zawartości moich kieszeni!
Jestem jaki jestem. Uwielbiam zwycięstwo, bo lubię patrzeć z boku na pokonanych. Niczym media jestem zajęty ciągłymi potyczkami, prawie nie zdając sobie jeszcze sprawy, iż moje wielkie zwycięstwa dawno już minęły. I to bezpowrotnie. Wiem, że to bardzo niewiele. Ze swoimi zwycięstwami wątpliwych lotów każdy musi radzić sobie sam. Ja nie potrzebuję promocji siebie, a moją dotychczasową i przyszłą kondycję zdają się określać obecni i przyszli „szefowie”. Trudno bowiem nazwać wielkimi zwycięstwami jeden występ w popularnym, telewizyjnym show muzycznym i jakiś jeden czy dwa (w dodatku niezbyt obfite) wywiady w radio sprzed kilkunastu lat.
Wiesz, bardzo się boję, że to, co dotychczas udało mi się jeszcze utrzymać w rękach może się łatwo z nich wyśliznąć. Dobrze widzę jaka ilość wazeliny do włażenia w tyłek innym może to jeszcze ułatwić i takie wrażenie nie jest już niesamowite. Na moich oczach rozwija się delikatny kwiat kaktusa, który niemal bezszelestnie wyrósł mi na dłoni. Najzabawniejsze jest to, że bez żadnego wysiłku. Niby to tylko jakiś niepotrzebny drobiazg, a perfekcyjnie rozsadza mi korzeniami podstawę czaszki. Jest niczym działo, strzelające łatwo mnie uśmiercającymi elementami. Pochłaniam za niego każdą kroplę życiodajnej wody, zabieram mu spore dawki energii (także tej cieplnej) choć ta z kieliszków jest o wiele łatwiej przyswajalna. Przyjdzie w końcu wykorzystać mnie jako chłodziwo do reaktora, choć marznę bardziej kiedy pada niż kiedy jest sucho, nawet w tak barbarzyńskiej jak na naszą szerokość geograficzną temperaturze. A kaktus kwitnie jak różowe migdały w głowie! Głowie, pełnej stuletnich samochodów.
cdn...