Przejdź do komentarzyPisarka - rozdział I
Tekst 6 z 19 ze zbioru: Prozaicznie
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2017-02-18
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2103

rozdział I


Wszystko zaczęło się późnym majowym popołudniem przy kapliczce Matki Boskiej Częstochowskiej. Wysoczańskie dewotki zakończyły właśnie majówkę i zaraz po słowie Amen zaczęły wymieniać się wiadomościami ze świata. Rok 2010 obfitował w liczne wydarzenia, które wymagały komentarza najwyższej rady. Najpierw były wójt okazał się współpracownikiem służby bezpieczeństwa i ludzie pomstowali na czym świat stoi, że takiego aż z miasta przyniosło, żeby im przynieść wstyd. Bo pamięć o złych ludziach, prześladowaniach i więzieniach politycznych była tu ciągle żywa. Dopiero niedawno jeden taki z wojny Ak-owiec został uznany za bohatera i nawet mu pomnik postawili przy podstawówce. Nie wszyscy się zgadzali na ten pomnik. Mówili głośno, że Ak-owiec rabował i wynosił, co mógł do lasu, a jak kto mu się postawił, to kulka w łeb.

Ciekawie rysowały się bliskie wybory do samorządu. Matka radnego z Wysokiej nie miała wątpliwości, że jej syn znów pociągnie następną kadencję. Chociaż zainteresowanie jego stołkiem było duże, a i celebrytów w Wysokiej przybywało, ciągle obowiązywała zasada: zarobić, ale się nie narobić. Tylko najstarsi wierzyli w siłę mięśni i wartość pracy, ale tylko teoretycznie, bo praktykę zostawiali młodszym pokoleniom za rolniczą emeryturę.

Niby było lepiej... Wysoka się rozwinęła. Rolnikom bieda nie zaglądała już w oczy. Dopłaty z unii zrobiły swoje. Na każdym podwórku stał ciągnik, przybywało maszyn a ubywało rąk do pracy. Ludzie wyjeżdżali, goniąc za marzeniami. Młodzież tuż po maturze zabierała kilka wspomnień i nie oglądając się za siebie, gnała za granicę w poszukiwaniu atrakcyjnej pracy u Angolona czy u Niemca.

Wysoczanie znali się dobrze, pamiętali urazy sięgające kilku pokoleń. Czasami jeszcze je manifestowali. Zawsze wiedzieli, co dzieje się u sąsiada a do własnego życia nie pozwalali się nikomu wtrącać. Wróg zazwyczaj był oswojony i taki sam. Mówienie o nim przynosiło ulgę, oczyszczało gnijące tętnice, przez które płynęła krew pokoleń. Niby było lepiej, bo nie pomstowali na siebie, jak za PRL-u, nie donosili (poza telefonem na niebieską linię, gdy dzieci Bartników całą noc błąkały się po lesie a rodzice poszli w tango), nie okazywali sobie większego szacunku, ale też nie odwracali się od siebie z obrzydzeniem. Życie toczyło się zwyczajnym rytmem.

Grono komentatorskie spod kapliczki ukwieconej i odnowionej zaprawą murarską wymieniało się najnowszymi newsami. Najwięcej emocji wywoływała wiadomość, że ktoś kupił Zielony Dom na górce i lada moment miał się wprowadzić. Z jednej stromy to dobrze, bo dom przestałby straszyć pustką i nie najlepszym wyglądem, z drugiej – już wszyscy się przyzwyczaili, że Zielony Dom był trochę ich, a teraz ktoś miałby po swojemu nim zarządzać?

W Wysokiej od paru ładnych lat zdarzało się, że jakiś mieszczuch kupował sobie ruderę, potem ją remontował, czasem stawiał nowy budynek, żeby służył za domek letniskowy. Niektórzy nawet rzucali sobie wyzwania, kto szybciej lub ładniej odnowi swoją daczę. Powstawały więc obiekty zupełnie niepasujące do otoczenia, obce kulturze i naturze. Podobnie było z Zielonym Domem. Przez kilka lat służył za dom pod wynajem. Najpierw przyjeżdżali tu młodzi z jakimś guru, ale ludziom się nie podobali. Mówili, że to sekta i dzieci im zbałamucą. Potem raz czy dwa zasiedlali go ludzie z eksmisji. Też nie byli mile widziani. A kiedy po wsi rozeszła się wieść, że sprowadzą tu narkomanów, przelała się czara goryczy. Ludzie poszli do urzędu i nie wyszli dopóki wójt nie zobowiązał się na piśmie, że żadnych narkomanów nie wpuści. Po kilku tygodniach w Zielonym Domu mieszkał już starszy samotny mężczyzna. Atmosfera się poprawiła, ale po roku okazało się, że dziadek zbierał wszystko, co tylko pojawiło się w zasięgu jego wzroku i zamykał w przepastnych piwnicach. Odkryła te zasoby komisja z Gops-u. Smród przekroczył bowiem progi domu i dawał się we znaki mieszkańcom. Sprzątanie trwało jakieś dwa tygodnie. Ekipa z komunalki wyniosła z piwnic, ze strychu i z mieszkania kupę śmieci. Najpierw zrzuciła wszystko na stos, a potem podpaliła. Właściciel pomstował na wszystkich i rzucał klątwami. Nikt się wtedy nie przejmował. Ale gdy nad Wysoką od czasu do czasu zbierały się czarne chmury, przypomniano sobie tamte przekleństwa.

Po miesiącu od osiedlenia się nowej właścicielki w Zielonym Domu, niektórzy wysoczanie zaczęli zaglądać przez płot i bramę do środka obejścia. Sąsiadce Marcie Prudło udało się nawet podejść pod dom i zajrzeć przez okno, ale nic szczególnego nie zdołała z tej inspekcji wynieść. Dom był ciągle zaniedbany. Marta nie wiedziała, czy może z sąsiadką rozmawiać o jego stanie. Kobieta była jednak trochę dziwna; mieszkała sama i nikt jej nie odwiedzał. Na Marty oko miała jakieś... pięćdziesiąt lat. A to raczej nieodpowiedni wieku na przeprowadzki... Coś było nie tak. Należało za wszelką cenę się dowiedzieć, bo kto to zrobi lepiej. Co prawda najlepsza stacja wywiadowcza w postaci Mikołaja Obstoja zasięgnęła już informacji w sprawie nowej właścicielki Zielonego Domu, ale nie odkryła żadnych rewelacji. Poza tym, że przed laty wyrzuciła z domu jedynego syna i miała jakiś wypadek.

Całymi dniami nikt nie widywał nowej we wsi. Niektórzy już mówili wprost, że jakaś nienormalna! Potem nagle pojawiła się w sklepie, zrobiła wielkie zakupy, wymieniła kilka słów z ekspedientką i wróciła do swego Zielonego Domu na górce. Fakt, mogła stamtąd obserwować prawie całą okolicę. Wystarczyło wejść na strych, otworzyć lufcik i widok, który ukazywał się jej oczom, mógł zapierać dech w piersiach. Na wyciągniecie ręki płynęła rzeczkę. Trochę nieuregulowana i zarośnięta przez sitowie, ale pełna dzikich kaczek żwawo poruszających się nawet pod prąd. Na horyzoncie widać było ścianę lasu uporządkowanego i jednolitego jak oddział regularnego wojska. Od czasu do czasu z tego lasu wybiegały sarny wiedzione potrzebą obcowania z ludźmi.

Na łące trwały właśnie sianokosy. Większość gospodarzy nie wychodziła ze swoich wypasionych traktorów wyposażonych w maszyny do zbierania suchej trawy. Tylko niektórzy pracowali grabiami, jak za dawnych czasów. Niestety, odległość między Zielonym Domem a łąkami nie pozwalała na podsłuchiwanie rozmów, czasem tylko sprzyjający wiatr mógł przynieść jakieś przekleństwo - a nawet całą serię rzuconą w eter.

Kiedy już wysoczanie oswoili się z myślą, że nowa nie jest towarzyska, zaczęła jednak pojawiać się niespodziewanie w różnych miejscach, prezentując modną dyscyplinę sportową nordic walking. Na wsi kilka kobiet już pokazywało się z kijkami, ale zawsze chodziły w grupach i raczej wieczorami, żeby nie narażać się na żarty i drwiny swojskich mądrali. Ona przemierzała wieś przed południem, niekiedy po południu, zawsze sama.

Marta obserwowała ją przez jakiś czas, kupiła kijki i pewnego przedpołudnia zagadnęła:

- Podoba się pani u nas, w Wysokiej?

- Nie bardzo... - odpowiedziała zaskoczona miłośniczka nordic walking, uderzając prawym kijkiem o kamień, jakby nie miała czucia w ręce.

- Dlaczego? Przecież spokój i przyjemne widoki? I można odpocząć... - przekonywała Marta rozmówczynię.

- Ja nie szukam odpoczynku ani ciszy. Znalazłam się tutaj zupełnie przypadkowo i raczej traktuję to miejsce jak coś przejściowego.

- To pani z miasta jest? Teraz rozumiem, czemu tak długo nie było pani widać... - Marta udawała zaskoczenie z dopiero co odkrytej tajemnicy. - Do wsi trzeba się przyzwyczaić. Nauczyć, bo jak z miasta, to zupełnie co innego. A co pani w tym mieście robiła? Jak można wiedzieć...

- Pracowałam w szkole, w liceum. A to ważne dla pani?

- Nie, ale jak już tak razem idziemy, to może byśmy się poznały...

- No dobrze, to co pani chce wiedzieć?

- Wszystko!

- Wszystko... No, tak... Po co ja pytam, przecież to zrozumiałe - nie kryła ironii nowa.

- A lubi pani historie dramatyczne czy miłosne, wyciskające łzy z oczu czy opowiedziane realistycznie, całkiem zmyślone czy oparte na faktach; z dozą humoru czy smętne, w czasie przeszłym czy teraźniejszym, z przesłaniem czy bez, filozoficzne czy pozbawione filozofii, pikantne czy ocenzurowane, z tajemnicą czy kawa na ławę, z mnóstwem ludzi czy z jednym bohaterem – kobieta wyrzucała z siebie propozycje, w których mogłaby przedstawić swoje życie. - A może opowiedzieć pani bajkę, stworzyć przypowieść czy dopuścić panią do słowa i pozwolić zadawać sobie pytania, powstanie wtedy wywiad-rzeka... Albo nie, wie pani co, napiszę autobiografię i podrzucę ją pani do przeczytania! - zakończyła na tym samym poziomie ironii.

- To pani... jest... pisarka! - odkrywczo wykrzyknęła Marta.

- Niekoniecznie jest, ale nich pani będzie.

Nigdy dotąd Wysoka nie posiadała swojej literatki, co najwyżej zespół ludowy lub solistki z chóru kościelnego. Z tym posiadaniem to chyba trochę przesada, ale pisarka była z krwi i kości i zamieszkała właśnie tutaj. Coś w tym musiało być! Marta postanowiła powiedzieć o wszystkim proboszczowi. On znał się na ludziach. W pośpiechu pożegnała rozmówczynię i pobiegła w kierunku plebani. Pisarka spojrzała na nią ze zdziwieniem, wzruszyła ramionami, poprawiła kijek w prawej ręce i oddaliła się w przeciwnym kierunku.

***

Nowe miejsce na ziemi. Łatwo powiedzieć: „Koniec ucieczki. Spokojnie zebrać się w sobie. Dać sobie szanse. Teraz tylko własne życie. Własne życie - a co to znaczy? Jeśli to to samo, co rano wstać i zrobić pierwszy krok, ale wcześniej podnieść się i usiąść na brzegu łóżka - bez tego nie będzie pierwszego kroku, ani drugiego, ani nawet postawionej na ziemi stopy, to jest rzeczywiście - jej własne życie. Co ta psycholog jeszcze mówiła?

A... i nie robić planów, żadnych planów, tylko niech się dzieje. Sam niech układa się dzień. Może przecież robić, co chce. Może spać do południa albo nie spać, tylko leżeć... Leżenie bez spania jest raczej czekaniem na coś. Ale na co tutaj można czekać? Na powrót do przeszłości, na odmianę losu, na przetrwanie kryzysu, kolejnego i następnego i na nie wiadomo co jeszcze... Wystarczy, wstaję! Muszę zgasić światło przed domem. Inaczej znów będą pytać, dlaczego świecę, skoro mam psa. Nawet dwa psy, ten drugi przyszedł z lasu, jest chyba bardziej dziki niż podwórkowce, które od rana do wieczora warczą i szczekają na zwierzęta wałęsające się po okolicy. Leży przed bramą, jakby czekał na coś. Nie wpuszcza nikogo na podwórko. To dziwne, że przybłęda a ochrania mnie bardziej niż Mila, która zupełnie nie może się odnaleźć w nowym miejscu. Leży tylko w kącie pokoju i wyciąga łeb daleko przed siebie. Cierpi...To najpierw otworzyć oczy. Już... I co? Świat ciągle jest!”

Pierwsze spojrzenie na nierozpakowane torby, pudła kartonowe z wyblakłej tektury wzbudzają poczucie winy... Powinna się rozpakować, ale jeszcze nie dziś... Może jutro, może pojutrze... Teraz podnieść się, tylko na chwilę, na moment, żeby policzyć, ile potrzebuje sił na kolejny krok. Unieść się, odrzucić kołdrę i spuścić nogi w dół. O nie tak, na rozkaz, tylko jakby od niechcenia, czy w pośpiechu albo z pewnością... To jest trudniejsze niż otwarcie oczu. Lepiej przymknąć je i zostać w bezpiecznym mroku.

To prawda chciała uciec, wyjechać z miasta, które nagle z dnia na dzień stało się jej wrogiem. Wychowana na mieszczkę, nie znała innego życia. Nie doceniała uroków wsi, nie dostrzegała piękna krajobrazów, była głucha na odgłosy przyrody, nie znała zapachów i smaków sielskiego świata. Chciała tylko świętego spokoju. Pragnęła być niewidoczna, schować się przed całym światem, który ją skrzywdził i odstawił na boczny tor. Mogła mu się odwdzięczyć, zapominając swoją przeszłość.

Wysoka wydawała się dobrym miejscem do zapominania. Może nawet pozwoliłaby jej wrócić do pisania. Wystarczyłby komputer, klawiatura i drukarka. Kiedyś pisała jak szalona, po trzydzieści, czterdzieści stron. Zapominała o Bożym świecie, jakby nie należała do życia. Potrafiła godzinami wbijać słowa, dopóki w głowie nie zrobiła się czarna dziura a ona niczym pusty balon spadała na ziemię.

Pod ręką coś zaszeleściło. - Mam nowy dom...przeczytała zdanie napisane na kartce leżącej na brzegu łóżka. - Ale bazgroły!? Muszę uczyć się pisać... Ołówek w lewej ręce ciągle wygląda nienormalnie, wywołując drżenie ciała. Ręka nie jest w stanie dłużej utrzymać narzędzia tortur. Jeszcze nie, jeszcze nie potrafi... Może jutro, ale jutro będzie musiała podpisać dokumenty i to w obecności pracownika banku. Inaczej zablokują jej konto... Znów bierze ołówek do ręki, pisze swoje imię. Litery nie ustawiają się w liniach, niepokornie strzelają w różne strony. Są zupełnie niepodobne do tamtych sprzed wypadku. Jeszcze jedna próba, może teraz się uda. Twarz kobiety wykrzywia skupienie i determinacja. Ołówek niepokornie podskakuje, nie poddaje się myślom, wyślizguje się z palców, ugniata je nienaturalnie. Koniec, dłużej tego nie wytrzyma!


***

Lato rozkładało się na polach i w ogrodach. Zboża wchodziły w ostatnią fazę dojrzewania. Przechylały się pod ciężarem kłosów. W geście bezsilności opadały miejscami na ziemię, szukając choćby odrobiny cienia czy kropli wody. W powietrzu kłębiło się tyle zapachów, że żaden nawet wytrawny nos nie był w stanie ich rozróżnić. Nikt zresztą nad tym się nie zastanawiał. Ważniejsze były żniwa, kombajny no i pogoda. Najlepiej bez grama deszczu przez jakieś dwa tygodnie, potem ukradnie się słomę z pola i zaorze ścierniska.

Droga pod Zielony Dom nie biegła prosto jak inne wytyczone jeszcze za Bieruta czy za Gomółkę. Prawdopodobnie ktoś wydeptał najpierw ścieżkę, potem wyjeździł dróżkę a na końcu powykładał ją polnymi kamieni. Nie można było po niej jeździć rowerem, bo pękały opony na ostrych kamieniach. Najczęściej ktoś przemykał między posesjami albo powoli przejeżdżał autem. Właściwie tu kończyła się już wieś. Dalej otwierał się bezkres łąk i pól bez zakreśleń w postaci zielonych miedz czy piaszczystych ścieżek.

Na daleką wyprawę jeszcze trzeba poczekać. Najpierw zobaczyć to, co blisko. A swoją drogą to nie sądziła, że może od nowa uczyć się świata, poznawać miejsca i ludzi, wkradać się w tajemnice przestrzeni zupełnie obcej i odmiennej od tamtej z Rawy. Była w różnych zakątkach kraju, nagromadziła wiele pamiątek, zrobiła mnóstwo zdjęć, napisała kilka dobrych tekstów. Wszystko to okazało się przeszłością, do której nie powinna wracać.

Właśnie stanęła przed bramą swego nowego domu, który ciągle wydawał się obcy i przykry jak wszyscy ludzie spotykani niby przypadkiem w Wysokiej. Wiedziała doskonale, że wiejskie życie oznacza permanentną inwigilację. Była na to przygotowana. Próbowała wytworzyć w sobie pewien mechanizm obronny, który kazał dystansować się od wszystkich, mówić nie, nawet jeśli chodziłoby o czyjeś życie czy wiązać swoje dobre samopoczucie z obecnością innej osoby. Umiała już żyć w samotności. Nie spodziewała się nagłych zdarzeń ani nieuniknionych decyzji. Teraz jednak jej uwagę skupiła uchylona furtka. Ktoś wchodził tędy niedawno, ale psy ciągle biegały po ogrodzie, wydeptując przejścia między krzakami. Przed domem stał samochód. Raczej nowy i na tym jej znajomość motoryzacji się kończyła. Weszła na podwórko. Natychmiast przyleciały psy z radością demonstrując ogonami swoje zadowolenie na widok pani. Klepała je po grzbietach a kątem oka spoglądała w stronę samochodu. W tej chwili usłyszała dźwięk otwierających się drzwi a z pojazdu wysunął się młody mężczyzna.

***

Marta dostała od proboszcza nakaz obserwowania nowej mieszkanki Wysokiej. Nie czekając ani chwili, rozpoczęła wykonywanie zadania. Podeszła do płotu, który dzielił ją od obiektu zainteresowań. Wyostrzyła zmysły, wyciągnęła krótką szyję i stanęła na palcach, żeby zobaczyć, co się dzieje za ogrodzeniem. Próbowała wysilić wzrok, który ostatnio szwankował uniemożliwiając czytanie ulubionych gazet. W oknie kuchni zobaczyła sylwetkę kobiety. Stała odwrócona plecami. Poruszała się raz w jedną, raz w drugą stronę, jakby coś mówiła. Pewnie do tego, kto przyjechał. Marta rzuciła okiem na samochód. Jej ciekawość została znów wystawiona na próbę. Ale tylko na chwilę! Bo nagle z domu ktoś wypadł z impetem, zbiegł ze schodów prawie nie dotykając podłoża i pochyliwszy się do przodu, runął na ziemię jak długi.

Sąsiadka nie czekała ani chwili. Złapała miotłę, która pewnie pamiętała jeszcze dziadka-zbieracza i odważnie wkroczyła na posesję.

- Złodzieje! Ratunku!!! - darła się wniebogłosy. - Co się tu wyprawia?

- Kto pan jest?! - natychmiast znalazła się przy mężczyźnie podnoszącym się powoli z ziemi.

- A pani?

- Dam ci zaraz panią, samotną kobietę napada! - rzuciła się na zdezorientowanego napastnika z gotową do użycia miotłą.

- Marta! Zostaw! To mój syn! - słowa Pisarki zatrzymały ją na chwilę. - To mój syn! Rozumiesz... Obrończyni znieruchomiała na chwilę. Przerzuciła miotłę do drugiej ręki, poprawiła rozwiane włosy i... podała rękę młodemu, który ciągle nie mógł znaleźć środka ciężkości.

- Odwiedziny?! - do Marty powoli docierało, że jej interwencja była zbędna. Omiotła wzrokiem intruza. Rzeczywiście w jego oczach było coś z matki. Najpierw wrogość i zawziętość a potem szczypta zawstydzenia. Kiedy wyprostował się i poprawił marynarkę, natychmiast nabrał tej samej zdystansowanej postawy, z jaką od kilku tygodni pisarka obnosiła się po Wysokiej.

- Czyli wszystko jest w porządku? - pytaniem upewniała się Marta.

- Nie, nic nie jest w porządku – z goryczą odrzekła niedoszła ofiara napadu. - I raczej nie będzie! Syn marnotrawny przyjechał zobaczyć matkę. Ale nie pomyślał, że matka nie chce widzieć syna. - Kobieta wbiła wzrok w potomka, zadając mu ostateczny cios.

- Chciałem tylko porozmawiać! Widziałaś, że przyjadę - bronił się bez przekonania. - Widocznie się pomyliłem.

- Tak i to bardzo! Myślałeś, że napiszesz list i to wystarczy - głos pisarki zwykle mocny i zdecydowany drżał jak ona sama.

Marta zrozumiała, że to jednak nie jej sprawa. Sprawy rodzinne niech załatwiają ludzie między sobą. Odstawiła miotłę na miejsce, poprawiła jeszcze raz fryzurę i szybko znalazła się na drodze prowadzącej do domu.

  Spis treści zbioru
Komentarze (5)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Niestety, sporo tych literówek. Oprócz tego nie |za Gomułkę", lecz za "Gomułki", którego nazwisko pisze się przez "u".
A treść? Powiedziałabym, że raczej przeciętna, ale nie przesądzajmy. Oraz nieco dłużyzn.

Serdecznie :)

P.S. Proza jest trudniejsza od poezji, stąd powyższe oceny. Nie wiem, czy sama napisałabym lepiej ;) Najwyżej tak samo, o ile nie gorzej :)
avatar
Dziękuję za komentarz, jest dla mnie bardzo ważny, jak kierunkowskaz. To prawda, że proza jest sto razy trudniejsza od poezji... Pozdrawiam serdecznie!
avatar
Co do ocen, mam opory przed ich wystawieniem, gdyż wydaje mi się, że nie zauważyłem żadnego błędu, poza jedną literówką, byłbym więc skłonny wpisać bezbłędne, ale nie chcę deprecjonować oceny wystawionej przez befanę. Poziom literacki oscyluje, w moim odczuciu, pomiędzy znakomitym, a bardzo dobrym. Opisy są realistycznie plastyczne, przekonujące, rzetelne,doskonale oddające klimaty wiejskie, osoba przybyłej nowicjuszki zaczyna zaciekawiać swoją tajemniczością, fabuła zaczyna wciągać. Wątpliwości budzą pewne dłużyzny,może pewien nadmiar w dążeniu do rzetelności i wiarygodności obrazu, które jednak można będzie zapomnieć, gdy dalsza akcja, mam nadzieję, nabierze większej dynamiki, czy uzyska walor pewnego większego urozmaicenia.Przepraszam za, może nadmierną, gadatliwość. Pozdrawiam
avatar
W prozie obyczajowej - a z tym właśnie mamy tutaj do czynienia - balans między realem a fikcją literacką jest jak w fotografice balans między obiektem fotografowanym a fotografią: ani jedno, ani drugie nie jest /bo może być/ jednym i tym samym.

To pisarz/fotograf decyduje o tym, jaki fragment całości opisuje - i opiewa.

Bardzo ciekawa, z zachowaniem realiów, klimatyczna opowieść o perypetiach obcego przybysza - tutaj pisarki, kobiety po przejściach - w nowym dla niej, współczesnym polskim wiejskim mikroświecie
avatar
Napisałam w poprzednim komentarzu

/bo NIE MOŻE być/
© 2010-2016 by Creative Media
×