Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2017-12-21 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1770 |
Piątkowy wieczór, a paczka frekwencją nie dopisała. Zamiast zwyczajowych minimum dwunastu, a nawet czasami wszystkich szesnastu osób, zjawiło się na spotkaniu ledwie siedem. A to już wyglądało źle i oni to czuli.
Popijali piwo, smęcąc byle co i przeważnie, nie na podany temat, ratując się dopowiadaniem niestworzonych historii. A myśli ich biegły ku nieobecnym.
Helka wyjechała przed miesiącem, po spadek po wuju i jakoś podejrzanie długo tam tkwiła. W rozmowach telefonicznych łgała ze śmiechem i bezwstydnie, że ciągle załatwia formalności. Tomek, z kolei przedwczoraj, pojechał na pogrzeb babci; u tych dwojga, jedynie kobieca wyprawa, była względną prawdą. Rysiek z Czarkiem zakładali związek partnerski, polegający na wspólnym wieszaniu obrazków w nowym lokum i chwilowo, nie mieli czasu na bzdety, chociaż każdy wiedział, że powody były inne. Marta była w delegacji, a Grzesiek w szmacji, czyli w swojej dupie i użalał się nad posranym światem, wraz z towarzyszącymi mu w rozmowach, kilkoma flaszkami gorzały. Bronek znalazł sobie, przed miesiącem dziewczynę, którą towarzystwo poznać zdążyło i nie przyszedł, bo jego Marylka... I w tym wypadku, pretensji nikt mieć nie zamierzał... bo jego Marylka. No i Piotrek rozstał się z Felką i rozumiano, że wolą, póki co, nie natknąć się na siebie na spotkaniach „rodzinnych”. Tak gdzieś, od pół roku.
Darek, zły albo dobry duch towarzystwa, rozśmieszający ich lub wprowadzający w awantury z kim popadnie, był tego wieczora wyjątkowo markotny. Klaudia podejrzewała na głos, że dawno nie doleciał. Mirka stroiła na to miny, wraz ze wspierającym ją w tym wypadku, mężem Mirkiem, a Kaśka z Agnieszką rozglądały się po knajpie, w poszukiwaniu zagubionych samczyków. Z głośników leciało disco polo, `Ale Aleksandra` nie poderwała nikogo do tańca. Marcin, ostatni z siedzących przy stoliku, dokończył właśnie piwo.
Postukał zdecydowanie butelką w stół.
— Wynosimy się! — rozkazał, wstając.
Za mało mieli w czubie, żeby zaprotestować. A poza tym, lokal wybrali wyjątkowo nijaki.
Wyszli bez ociągania. Mirkowie zaraz zaproponowali kino i chociaż bez przekonania, byle tylko ratować sytuację i się nie rozstawać, pozostali przystali na pomysł.
Przeczuwali, że zarzucenie miesięcznic raz, pociągnie za sobą razy kolejne i doprowadzi do rozluźnienia więzów ich paczki, a tego nikt nie chciał brać nawet pod uwagę. Także wśród nieobecnych. Podejrzewali i nie bez podstaw, że za przedwczesne rozejście się do domów, pozostali ich rozjadą.
Szczególnie dwie, istne wariatki: Helka, reagująca żywiołowo na wszystko, co jej się nie podoba i Felka, reagująca żywiołowo na wszystko.
Film kończy się dla nich, po trzydziestu minutach. Wystarczyło kilka jęknięć, ze znudzonymi zmianami pozycji, by niemal jednocześnie opuścili kino. Żadne z nich, tytułu szrota nie zapamiętało i po raz pierwszy podczas tego spotkania, po ulicy rozległ się, jeszcze niemramowaty, ale już wspólny, śmiech.
— Pamiętacie, jaką radochę mieliśmy u siebie, gdy przyjeżdżała karuzela...? — zapytał Darek, z błyskiem w oku.
— Pamiętamy siniaki od waszych wariackich wyrzutów i zderzeń krzesełek... — odpowiedziała za całą płeć, z przekąsem Klaudia. Ale i ona sama, i pozostali, na wspomnienie beztroskich, szkolnych lat, uśmiechnęli się z rozrzewnieniem. Podążyli za jego wzrokiem.
Gapił się, ze swą ukochaną przez wszystkich, drapieżną złośliwością, na plakat po drugiej stronie ulicy. Reklamował Wesołe Miasteczko.
— Tego nam trzeba! — oświadczył, wskazując obwieszczenie palcem. — A skoro Piotrka nie ma z nami, to i Felcię możemy zgarnąć po drodze... — dodał, próbując ciągnąć pozostałych za sobą.
— Zakazała dzwonić — sprzeciwiła się Mirka. — Rozmawiałam z nią przed południem. Jest padnięta i kłaść się miała spać o ósmej...
— O ósmej...?! — zawołali niektórzy.
— Ty chyba zwariowałaś...?! Felka spać o ósmej...?! — powątpiewała Klaudia.
— Wymówka — orzekł Mirek. Żonę swą uwielbiał, lecz zdania często miewali odmienne. A co, jak przypuszczali przyjaciele, pozwalało ich związkowi kwitnąć.
— Miała zmęczony głos — stwierdziła Mirka.
— Felicjanna jest przemęczona! — potwierdziła mocno Kaśka, będąca rzeczonej, także wspólniczką w biznesie. — A dziś... — chciała wyjaśniać dalej, lecz Marcin to szybko przerwał.
— To przecież po drodze. Bierzemy dwie taryfy i jedziemy.
— Popatrzymy sobie w okna — zgodziła się Kaśka. — Ale jeżeli ciemne, nie dzwonimy...! — zastrzegła. — Jutro także niestety, coś mamy do załatwienia...
Okna były ciemne. Minęła godzina dziesiąta.
----------
Wstęp na teren wesołego miasteczka jest wolny i odwiedzający dopisali. Z chwilą przekroczenia jego bram, u nich jednak przeminęła ochota na beztroskę.
Budki z łakociami okupowały dzieci, których widok wywołał natychmiastową tęsknotę za swoimi u Mirków i piekącą, u Darka. A inni dorośli, nawet ci, którzy dzieci w ogóle nie posiadali, na widok maluchów, zaczęli oglądać się po sobie w zakłopotaniu.
„Co my tu robimy? Czy wypada?”. Także i spośród nich.
Żeby jakoś zamaskować, rodzące się frustrację i zmieszanie, kupili sobie cukrową watę i spróbowali wmieszać w tłum. Właśnie zaczął się zbierać pokaźny przy scence, z występującym na niej magikiem.
Nie wywołało to w nich autentycznego zainteresowania. Ot, śmiesznie ubrany gostek, robiący może fajne, lecz oklepane, karciane sztuczki. Ale gdy na wyraźny albo wręcz pogardliwy sceptycyzm Darka, odwrócony do niego tyłem, zwrócił mu na to uwagę i po imieniu, przed zaszokowaniem uchronił ich tylko inny szok.
— Nie...! No, ja chyba skonam...?! — wykrzykuje Agnieszka. Zaraz w popłochu, zakrywając sobie dłonią usta. — Widzicie to...?!
Widzieli. Prosto w ich kierunku, zasuwała dziarskim krokiem Felicjanna, a za nią, nieco z boku, lecz z wyraźnym zainteresowaniem i zatroskaniem, wręcz skradał się, jakiś mężczyzna. I nie byłoby to niczym dziwnym, gdyby nie pewien drobiazg.
Felka szorowała boso i w pidżamie. I, o matko! W starym, wyświechtanym, blado-różowym egzemplarzu, który przyodziewała wyłącznie wtedy, gdy była pewna, że nikt jej nie odwiedzi. Nawet przyjaciółki.
Sensacji, co dziwne, swoim pojawieniem się, nie wzbudziła. Jedynie oni stali osłupiali, z głupkowatymi uśmiechami, próbując się przygotować na jakieś sensowne przywitanie, gdy Felka ich wyminęła obojętnie i poszła sobie na karuzelę. A nieznajomy jej śladem.
— O, Boże! Ona...! — szepnęła Mirka, wyrażając tym podejrzenia pozostałych.
Tamten właśnie zamierzał Felicjannę zatrzymać.
— No, zróbcie, żeż coś! — Agnieszka obejrzała się przerażona, krytycznie po mężczyznach.
Zrobili. Podbiegli zdecydowanie do tropiciela, bezpardonowo łapiąc go za ręce i przytrzymując. Felka poszła dalej.
— Co wy wyprawiacie...?! — Zdenerwował się zatrzymany. — Trzeba...! — Jego basowy głos urwał się.
Felicjanna weszła właśnie po schodkach platformy karuzeli łańcuchowej. Zajęła ostatnie wolne krzesełko i uśmiechnięta, od ucha do ucha, zapięła zabezpieczenie.
Zbliżył się do niej operator, sprawdzający bilety i... przeszedł obok, jakby nie istniała. Darek, ze zjeżonym włosem na głowie, wyrwał przytomnie do przodu.
— Nic jej nie grozi! — Zastopował go mocny głos sztukmistrza. — Jest magiczna — dodał jeszcze, zwracając się do nich wszystkich. — Czyżbyście zapomnieli, o jej choince...? — Dał znak operatorowi.
Chłopak ani trochę tym nie zaskoczony, uruchomił karuzelę, a po całym miasteczku, poniósł się dziki i szalony, głośny śmiech Felicjanny.
Jej przyjaciele, bardziej z bezradności niż złośliwości, mimowolnie i nerwowo, się do niej przyłączyli, mężczyzna przybyły za nią, uznał ich za wariatów, a magik uśmiechnął się tajemniczo i z aprobatą.
Najpierw Darek, a za nim pozostali wyłapali, pełne grozy zmieszanej z ekscytacją, spojrzenie Klaudii. Wyczytali w nim wyraźnie, że ci, którzy widzieli choinkę Felicjanny, są wszyscy na miejscu. I, że oprócz nieznajomego i dla nich, w tej chwili nieistotnego, nikt, z ich teraźniejszej paczki, ponadto.
Dokładnie jak wtedy. Siedmioro gapiących się na uśmiechniętą dziewczynkę, stojącą z rozłożonymi ramionkami i wołającą:
— No, tylko popatrzcie...!!!
Felka śmiała się... w kółko, a oni widzieli tamte dni...
----------
Znali ją od zawsze. Od kiedy pamiętali, przyjeżdżała do ciotki na wszystkie święta, ferie i wakacje, i nawet ją tolerowano, chociaż w bliskich stosunkach, aż do tamtego dnia, nie byli.
Felka nie biegała bezpańsko po ulicy, nie chodziła bez opieki na grzyby czy nad rzeczkę, a na ostatnią, wakacyjną propozycję spania w namiocie na podwórku Agnieszki, wytrzeszczyła oczy w przerażeniu i uciekła. No i ciągle poprawiała im wymowę, gniewając się przy tym.
Darek, nienazwany wódz zgrai dzieciaków, nie znosił czyściutkich ubranek i jej dumnego wypowiadania swego imienia: Felic`janna. A już do szału doprowadziło go któregoś dnia (byli dziewięciolatkami, a on ją objął po przyjacielsku i chciał cmoknąć w policzek): `To będzie wysoce niestosowne, Dariuszu!`
W tamten przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia, do szkoły przyniosła nowinę Aga. Felicjannie umarła mama, a tata jest nie wiadomo gdzie i zamieszkała u ciotki, najprawdopodobniej na stałe. I że powinni być wobec niej milsi niż zwykle- tak mówią wszyscy w jej domu (Aga, z rodziną, mieszkali po sąsiedzku).
Zgraja miała po dziesięć lat i zgodnie wzruszyła ramionami.
Wracając ze szkoły, zobaczyli ją stojącą przy furtce. Agnieszka, nie żałując kuksańców każdemu, a szczególnie Darkowi, zmusiła wszystkich do podejścia i przywitania się.
Jako, że uzgodnili wcześniej, że o tragedii rozmawiać nie będą, chyba że Felka sama wspomni, tak i nie bardzo mieli pomysł na zagajenie. Felicjanna jednak sama pospieszyła z inicjatywą, zaraz do nich wychodząc.
— Ciocia Zosia pomogła mi ubrać choinkę — oznajmiła. — I powiedziała, że jest tylko moja. Chcecie zobaczyć...?
— Jak twoja, to po co my tam...? — burknął Darek.
— Są przecież Święta...
— Jeszcze nie są. Chyba z budy wracamy, nie...?!
Pozostali byli średnio zainteresowani choinką. Bardziej obchodziły ich, czekające w domu obiady. Ale, że nie chcieli sprawiać jej przykrości, popatrzyli na Darka z wyrzutem.
A on? Potrafił być wredny i gruboskórny, ale nie znosił ryczących bab, bo mięknął wtedy i czuł się z tym, jak... baba.
Felicjannie zaczynał drżeć podbródek.
— No, to pokazuj! — powiedział szybko, rozkazująco. - Tylko, co na to pani Zosia...?
Ostatnia próba wykręcenia się, niczego nie przyniosła. Jeszcze nie skończył mówić, a Felka już zmierzała do domu, oglądając się na nich, co chwila i ponaglając.
Weszli, przywitali się grzecznie, a pani Zofia im odpowiedziała, nieco smutnym uśmiechem. Dostrzegli w nim wdzięczność i bardzo jednoznaczną aprobatę, dla swojej wizyty.
Zdjęli buty i wierzchnie okrycia, i strojąc miny, poszli za małą gospodynią do dużego pokoju.
----------
Choinka była ogromna. Sięgała samego sufitu, wysokiego na prawie cztery metry pomieszczenia. I oprócz zwyczajowych ozdób, cała była obleczona, rzadko już spotykanym, starodawnym, anielskim włosem. Wyglądało to tak, jakby na obwieszone ozdobami drzewko, narzucono dodatkowo pajęczą sieć, mieniącą się obecnie światełkami choinkowych lampek.
Felcia, jakże mikroskopijna przy ogromie drzewka, rozpostarła radośnie ramionka.
— No, tylko popatrzcie...!!! — zawołała. Oni jednak, prócz ładnie ozdobionej choinki, niczego nie widzieli, a nawet przeciwnie. Radosny uśmiech koleżanki, przy tragedii, która ją dotknęła, wydał im się dziwaczny.
Dziewczynka, wcale tym nie zrażona, poinstruowała ich, że muszą się wziąć za ręce...
Było tak, jak wtedy.
Znowu stali we wnętrzu, patrząc na swoje odbicia, w nieistniejącym lustrze. Dookoła nich wirowały krzesełka na łańcuchach, tworząc nieprzebytą, mglistą kurtynę. Obecnie Darek wiedział, co to mechanika kwantowa i superpozycja cząstek, lecz to i tak niczego nie wyjaśniało, a co ważniejsze, nie musiało. Nikt z obecnych, żadnych rozwiązań nie pragnął ani nie potrzebował.
Nie widzieli się. Tylko swoje drgające odbicia, stojące na placu z wytrzeszczonymi oczami, skierowanymi w jedne punkty: na siebie samych.
Darek wybuchnął śmiechem, na widok... Darka, kurczowo trzymającego za rękę Klaudię, a drugą, nieznajomego, którego wspierał podobnie, z kolei, magik.
Przypuszczał, że ten ostatni, maczał w tym wszystkim palce. Tylko, kogo to niby miałoby obchodzić?
Pozostałych, zaraz usłyszał. Po kolei przyłączających się do śmiejącej się zaraźliwie Felicjanny.
Rozumiał powód. Zamiast zapachu smarów, oliwiących maszynerię, czuł zapach lasu.
Zamknął oczy. On i pozostali.
----------
włos uniesiony welonem otula nie przeraża w środku choinka wiruje gałęzie drżą mówią tak pachnie las i wy bałwanek całusy posyła szepcze potwierdza dotyk kuleczka pieszczota chichocze łaskotki ma bombki chybocą brzęczą zderzenia dźwięczne trzaskają zimne ognie syczą wiaterek szeleszczą pazłotka cukierki nie jeść ogień na niteczkach pląsają ciasteczka chroboczą nie dotykać nie zrywać nie czas radości nieść zwojami łańcuchy tańcują śmigają obważanki ganiają zwierzątka gwiazdki mikołaje niebieski światło niesione śniegu konfetti czerwień energia czar zieleń kojąca muskają światła gwiazdy ciepło uśmiechu nieprzemijające
----------
Karuzela zatrzymała się.
Wzruszeni i lekko zakłopotani, uwolnili innym dłonie.
Magik, na swojej scence, wykonywał kolejną, karcianą sztuczkę, wywołując aplauz publiczności.
Przyjaciele i nieznajomy, jednocześnie przypomnieli sobie o Felicjannie.
Siedziała pochylona, oglądając i skubiąc swój strój. Trwało to kilka minut, a oni nie śmieli tego przerywać ani się nawet odezwać. Jakby z obawy, że to co przeżyli pryśnie i wyparuje nawet jako wspomnienie. Czekali, aż to ona zwróci na nich uwagę.
Wreszcie uniosła głowę i napotkała ich spojrzenia.
Uśmiechała się dziecinnie i marzycielsko, radośnie, melancholijnie i nieco przepraszająco, dopóki nie spostrzegła w ich gronie obcego.
Swego nowego, arcyspokojnego sąsiada, spod cholernej trzynastki.
Odpięła się szybko, nerwowo i wstała. Lecz zamiast wrócić, jak weszła, obrała kierunek przeciwny i uciekła.
Pierwszy zareagował nieznajomy. Rzucił się w pogoń, dokładnie jej tropem, wbiegając na karuzelę i zaraz zeskakując i znikając, po drugiej stronie platformy. Siódemka druhów, już okrężną drogą i ze względu na obuwie, w różnym tempie, w kretyńsko-radosnej panice, pobiegła za nimi.
----------
Przepchnąwszy się przez tłum i przedarciu do końca, zauważyli ich.
Felka wspinała się na siatkę, okalającą wesołe miasteczko, a tamten dopadał ją właśnie i łapiąc w pół, ściągał na dół.
— Puszczaj, ty...! — wrzeszczała Felka, wierzgając i wymachując nogami, w przyjaciółkach wzbudzając podziękowania Bogu, za występ w pidżamie, a nie koszulce nocnej.
Trochę w strachu o nią, a bardziej z solidarności, dobiegli do nich, żądając uwolnienia przyjaciółki. Ledwo przy tym powstrzymując wybuch ogólnej wesołości. Mężczyzna zastosował się, coś do niej mówiąc i odchodząc na bezpieczną odległość, uniósł ręce w pokojowym geście. Najwyraźniej, na jej wzbierającą złość.
— W takim razie... Jak pan mógł, mi na to pozwolić...?! — rzuciła się na niego Felicjanna, wskazując na otoczenie.
— Chciałem panią zatrzymać — odpowieział ten spokojnie — ale wprowadziła mnie pani w błąd na światłach... — Nie zrozumieli go. Zauważył to i dopowiedział: — Potulnie czekała pani na zielone... Pomyślałem...
Niektórzy prychnęli.
— ... że to jakiś zakład... — Wskazał jej strój.
— Wiem, o czym pan pomyślał! — krzyknęła ona, nie przyjmując do wiadomości tłumaczeń. — Że w pana nudnym życiu, pojawiła się okazja do ponaśmiewania z bliźniego...!
(Nie) adwersarz uśmiechnął się stropiony, dobrotliwie. Rozumiał, że kobieta jest roztrzęsiona i lepiej będzie na tę chwilę, nie sprzeciwiać się jej zanadto. Tyle że jego pojmowanie stanu, w jakim się ona znajdowała, było błędne.
Felicjanna doskonale rozumiała, że on jej pilnował i się martwił, lecz w jej podświadomości, takie zachowanie uznane zostało za bierność. Żądała opieki czynnej, która chociażby, uchroniłaby ją przed robieniem z siebie idiotki, poprzez rzucanie w jego kierunku bezsensownych oskarżeń. Odpuściła mu jednak. Coś w sumie zrobił.
— To wszystko, wasza wina! — warknęła w kierunku przyjaciół.
— Felk... Felicjanna — poprawił natychmiast Marcin. Od czasów liceum, gdzie miała z racji imienia, u wielkomiastowych prostaków przechlapane, nikt, poza ciasnym gronem, Felką jej nie nazywał. Zdarzające się wpadki, wywoływały całą kaskadę złości. — Nie możesz nas...
— Mogę! — przerywa Felka. — Przyśniło mi się, że na mnie czekacie! Tutaj...! Że żądacie...! — Przeleciała po ich twarzach, znajdując mikro potwierdzenie. — A może nie chcieliście zabrać mnie z domu...?! — zapytała podchwytliwie, z ulgą odkrywając, że się nie pomyliła.
Nikt jej nie przerwał. Nikt nie zaprzeczył.
— Projekcję astralną albo coś, żeście mi podesłali — orzekła z przekonaniem, nagle ochrypłym głosem. — A ja... — Cofnęła się, oparła o ogrodzenie i osuwając po nim do przysiadu, zaczęła płakać. - Miałam tylko dziesięć lat...!
Ostatnie słowa wypowiedziała nieświadomie.
— Taaakiii wssstyyyd!!! — mazała się dalej, mając gdzieś jakikolwiek, z tym faktem związany.
— No, przestań! Daj spokój! Jaki tam wstyd?! — uspokajali ją wszyscy na raz, w wypadku kobiet, powstrzymując usilnie wybuch solidarnościowego żalu.
— Nawet ubryndzgolona nie jesteeem...!!! Eee...!!!
— Niech się pani, sąsiadko, weźmie w garść! — odezwał się, zauważając groźbę bliskiej, niepohamowanej i masowej histerii, sąsiad.
Był przy tym, basowo-stanowczy.
Felka się w garść wzięła. Momentalnie.
— Możesz mi, człowieku-sąsiedzie, wyjaśnić... — Wysmarkała się, w podaną przez Kaśkę chusteczkę. — Co ci się nie podoba w moim imieniu...?! — I nie czekając na odpowiedź, dumnie wyprostowała się. — Nie wrócę tam, za żadne pieniądze! — Wskazała przebytą, przez siebie drogę. I zaraz potem ogrodzenie. — Taksówkę poproszę...!
----------
Zadzwonił telefon. Felicjanna odebrała..
—Pamiętasz, że mamy dziś spotkanie? — usłyszała w słuchawce głos Katarzyny. — Dasz radę?
— Sobota... — wymruczała do siebie, wstając z łóżka i idąc do kuchni. — Zbiorę się — oznajmiła. — Mamy jakieś widełki czasowe? — zapytała przyjaciółkę, podchodząc do nalewającego kawę Jacka i zabierając mu kubek.
Cmoknęła go w policzek, jakby robiła to od wieków i usiadła na krzesełku po turecku, uważnie obserwując kątem oka, jego reakcję.
On się uśmiechał, ona rumieniła, sama nie wiedząc dlaczego.
— Nie mamy — odpowiadała tymczasem Kaśka. — Punktualnie pienn`tnasta pienn`taście...! — przedrzeźniała klientkę.
Felicjanna zapukała pytająco, palcem w nadgarstek.
— Jedenasta trzydzieści siedem — poinformował Jacek, z dyskrecją, niewiele mającym wspólnego głosem
— O, Jezu! — zapiszczała Kaśka i nawet nie wysilając się na udawanie, dopytywała, chichocząc: — Spał na kanapie...?
Stary żarcik, dotyczący jej samej, gdy pomieszkiwała na obczyźnie w wynajętym, maleńkim pokoiku, w którym ledwie łóżko i stolik się mieściły.
Tak się jednak złożyło, że i Felicjanna kanapy nie posiadała.
Miała za to fotel, o czym obie wiedziały, o którym jednak nie wspominają.
— Nie chciał zostawiać mnie samej — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Do zobaczenia...
Rozłączyła się i odłożyła telefon. Wypiła łyk kawy i nie patrząc na niego, cichutko, z nadzieją, zapytała:
— Widziałeś to...?
— Widziałem — zabrzmiał stłumiony bas. — I byłem...
oceny: bezbłędne / znakomite
I że przez te same młynków kołowrotki przeszli też nasi bez parasola święci Rodzice oraz ich Rodzice Rodzice Rodziców... dasz wiarę??
A i owszem. Dam wiarę, a nawet więcej