Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2011-11-20 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 3410 |
Dzieci nie miały co tu szukać. Niezauważalnie dla dorosłych wymykały się na podwórko. Nikt ich nie zatrzymywał, bo nie przewidział miejsca, ani nawet kąta, gdzie mogłyby się bawić. I tak nie było gdzie palca wsadzić... Dom wypełniony był po brzegi, więc wylewał się ten przychówek drzwiami i oknami bez świadomości, że dorosłym trzeba dać od siebie trochę odpocząć.
Nie wiedziałam wtedy, że za trzydzieści lat będę się zastanawiać, jak tu pomieścić wszystkich gości przy jednym stole. Może dzieciom przygotować osobny stół, a może będą się czuły pokrzywdzone?
Wtedy należałam do tych dzieci, którym udało się wymknąć z domu i już myślałam, jaką zabawę zaproponować wszystkim, chociaż nie byłam ani najstarsza w tym gronie, ani najmądrzejsza i wcale nie miałam prawa przewodzić... Ale dzieci nie boją się próbować. Może akurat ta zabawa wszystkim się spodoba – pomyślałam z przejęciem.
Propozycja była prosta, ale miała w sobie, jak wtedy sądziłam, pewną niezwykłość, pozwalałam w niej pokazywać się od lepszej strony. I chociaż byłam piegowata (bez skutku wymazałam już wtedy kilkanaście opakowań kremu przeciwko tym, nierówno rozrzuconym po całej twarzy pigmencikom); miałam niezgrabny nos, który zdradzał mający niedługo pojawić się garb, to właśnie mnie chciało się bywać... piosenkarką!!! Na razie taką na niby, w przyszłości naprawdę.
Jeszcze nie brakowało mi odwagi wdrapywać się po drabinie najwyższej w całym gospodarstwie. Tam, dokąd zmierzałam w wyobraźni, pojawiał się obraz sceny. Trzeba było uważać, bo w rzeczywistości ta scena miała może metr na półtora i do tego nie była wyposażona w balustradę. Taki sobie balkonik nad wejściem do królestwa zwierząt gospodarskich – obory... Zapachy?! Nic nie czułam, pędziłam tylko co sił na górę, aby stanąć tam jako pierwsza i móc zaśpiewać. Czułam, że oni będą mnie słuchać; będę miała widownię. Do tej pory śpiewałam tylko dla stada kur i dzikich kaczek, które prawdopodobnie nie poznały się na moim muzycznym talencie, bo szybko oddaliły się w kierunku kurnika. Tak było kilka dni temu, ale dzisiaj, dzisiaj będą mnie słuchać; na pewno!
Moje podniecenie sięgało zenitu. Nie myślałam o tremie. W ogóle jej nie czułam; nie myślałam też co i jak zaśpiewam. Ściskałam tylko w ręce drewnianego okrąglaka i przykładałam go sobie do ust; był w tej chwili najważniejszy – miał udawać mikrofon. Ten okrąglak był najlepszy. Wygrzebałam go z wielkiej kupy drewnianych odpadów, które niedawno przywiózł na nasze podwórko ciężarowy samochód. Tato pracował w fabryce mebli, która wyprodukowane odpadki oddawała na opał. Już nie pamiętam, ale chyba nazywało się to deputatem.
Dzięki tym odpadom przynajmniej dwa razy do roku mieliśmy świetną zabawę. Królestwo klocków przychodziło do nas. Całymi godzinami wybieraliśmy co ciekawsze egzemplarze, grymasząc co do kształtów i kolorów. A kiedy ostatni klocek siłą rzeczy ginął w pożodze, już tęskniliśmy za następną dostawą. Któregoś dnia udało mi się wygrzebać mój „mikrofon” i uchronić go przed losem innych, nawet bardzo ciekawych, klocków. Potem nosiłam go wszędzie ze sobą, żeby w każdej chwili móc śpiewać...
Teraz też trzymałam mój „mikrofon”, który sprawiał, że czułam się przebojowo. Zaśpiewam im, zaśpiewam...
- Anka – szklanka! Nie śpiewaj, bo nie będziemy cię słuchać – moja publiczność okazała się bardzo wymagająca, może nawet niewdzięczna. Skrzywiłam się, robiąc minę wyniosłej gwiazdy i... zaczęłam śpiewać.
Nie pamiętam już tamtej piosenki, ale wiem, że na koniec występu spojrzałam przed siebie i zobaczyłam ten sam obraz, który nie zmieniał się chyba przez całe moje dzieciństwo. Tworzyła go linia horyzontu; wtedy wydawało mi się, że jest daleko. Widziałam niebo odbijające kolory i kształty wprost wzięte z ziemi. Wierzyłam, że tam właśnie ktoś zapisał moją przyszłość...
Występ chyba się udał... Zeszłam po drabinie, jakbym schodziła po szerokich schodach, które widziałam kiedyś w telewizji; zdaje się przy okazji jakiegoś festiwalu. Na pewno w Sopocie. Wtedy było modnie oglądać Sopot! Chyba się udał, tak czułam, bo rosło i wypełniało mnie niezwykłe uczucie spełnionego marzenia. Dla innych wszystko to było na niby, ale dla mnie było naprawdę. Miałam zaschnięte w gardle ostatnie jeszcze nutki z mistrzowsko wykonanej piosenki, kiedy zobaczyłam błysk tuż obok mojej prawej nogi i usłyszałam huk.
- Mamo! Mamo! Moja noga! – krzyczałam, skacząc na jednej kończynie. Druga wydawała się w tym momencie nie funkcjonować należycie. Płakałam już kilka chwil, zanim pojawiła się mama zaniepokojona moim krzykiem:
- Co się stało Aniu? Czemu płaczesz? – mamy wzrok zatrzymał się na mojej nodze i szybko powędrował prosto ku oczom. Wiedziałam, że już przyszła pomoc, że mogę mamie powiedzieć a ona mi pomoże. Ale przestraszyłam się nie na żarty i ciągle nie mogłam się uspokoić. Widownia naprawdę okazała się niewdzięczna, a przynajmniej jeden rozkapryszony widz – miastowy braciszek miał dość mojego występu.
- Mamusiu, jakiś chłopak strzelił mi w nogę! – chlipałam, przytulając się do rodzicielki – Boli mnie, boli! Z trudem odciągałam sobie podziurawione holankowe rajtuzki, które mama kupiła właśnie na tę okazję. Noga piekła w tym miejscu i bolała, ale w tym momencie płakałam już tylko z powodu rajstop. Były może drugie, może trzecie w moim życiu...
Chciałam jej wytłumaczyć, że to nie moja wina, ale mama nie słuchała, tylko złapała mnie za rękę i wprowadziła do domu. Nikt z gości nie pytał, co się stało; nikt nie żałował mojej chorej nogi. Byłam zła, bo dzień dopiero się zaczynał a ja nie miałam już szans na ciekawą przygodę ani nawet na trochę wolności. Wiedziałam, że mama posadzi mnie w drugim pokoju i nie pozwoli nigdzie wychodzić.
Dzieci naprawdę nie miały nic do powiedzenia. Nie starały się protestować, chociaż bunt raz po raz rozgrzewał ich serca. Na razie jednak byliśmy mali i przekonani, że trzeba być posłusznym, słuchać rodziców, wierzyć w ich każde słowo. No i żadnych dyskusji...
Mimo to moje dzieciństwo było cudowne. Pamiętam je w obrazach i w scenach schowanych tak głęboko, jakby już nie należały do mnie, ale były częścią odległej przeszłości. Czuję wśród dziś jeszcze spotykanych zapachów, zwłaszcza gdy wracam do rodzinnego domu. Widzę w oczach moich rodziców, siostry i brata. Odtwarzam w ludziach, których wtedy spotkałam i zapamiętałam na całe życie.
Ta kraina jest we mnie i coraz częściej dostrzegam ją w moich dzieciach... Ona ciągle żyje w nas...
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
oceny: bezbłędne / znakomite
Kiedyś za dawnych dni,
Gdy się wierzyło w baśnie,
Gdy się wierzyło w sny.
Refren
Powróćmy znów do tamtych lat,
W zaczarowany bajek świat...
/Aleksander Żabczyński, Tola Mankiewiczówna lata 30. ub.w./