Przejdź do komentarzyMonoamoryzm (rozdział XXVII. Bezprawie cytatu)
Tekst 5 z 6 ze zbioru: Monoamoryzm
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2018-11-27
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1271

XXVII. Bezprawie cytatu 


Im dłużej tu leżę, tym bardziej wiem, że już nie wstanę. Nie dane mi będzie dźwignąć lewicowego dupska. Mogę zapomnieć o postawie wyprostowanej. W zasadzie nie chcę się bronić, to bezcelowe. Nie będzie ostatniego słowa, żegnania się z psem, matizem, starymi, Markiem. 

Im trzeźwiejszy się staję, tym głębiej, ciężej unaoczniam, unamóżdżam sobie, jak bardzo dałem ciała. Koniec, trudno, stało się, kupiłeś, baranie, powypadkowego strucla po dziesięciu powodziach, byłeś zbyt leniwy, aby wziąć z domu czujnik lakieru, to męcz się z losem po dzwonie, słuchaj - już grają podzwonne. Księdza do mnie nie wołajcie.  

Stałem się jednym wielkim wrastaniem, przerażony, jak dziecko podczas bombardowania, zapłakany (prawie), leżę i staram się rozwiać, stać niewidzialny, albo dostać skrzydeł, zmienić w jakiekolwiek latające zwierzę (od biedy może być sęp, choć ze zrozumiałych względów - to żadna przyjemność być sępem), albo obitogębego Tilla Lindemanna, który jest teraz daleko od Foriankowa, od pchniętej nożem naganiaczki, od polskiej policji; jedzie pewnie nowym autokarem na kolejny koncert, albo dyma w pokoju hotelowym stadko groupies, ciepluśko mu, bezpieczny jest, wolny od zarzutów, nie ciąży na nim dintojra. Mafia, ruskie gangusy wydały na mnie wyrok śmierci, bo pchnąłem nożem naganiaczkę, a pewnie też i dziwkę, cocominę pieprzoną. A to jak wypowiedzenie wojny.  

Przestępcy trzęsą całym miastem, a ja, jak półślepe dziecko we mgle, wszedłem im w drogę, poprosiłem grzecznie, aby dać mi nauczkę, taką, która jednocześnie byłaby ostrzeżeniem dla podobnych do mnie szajbusów. 

`Nie próbujcie tego co on, bo tak samo skończycie`- mówią moje okaleczone, bezgłowe, zmasakrowane zwłoki. Zwłoki z odciętymi genitaliami.  

Mafiozi, co nawet zakład pogrzebowy w Foriankowie otworzyli, ściągają haracze od babin sprzedających na bazarze jajka, koperek i mleko, ukarzą mnie dla przykładu. Miasteczko, powiat, województwo, pół Polski naocznie się przekona, że nie warto z nimi zadzierać, a próba zemsty to murowane samobójstwo. 

Zachowałem się jak kamikaze, psychopata, który nie liczy się z konsekwencjami swoich czynów, myślenie o następstwach tego co robi przekracza jego możliwości psychiczne.  

W okupowanym przez Ruskich Foriankowie ja - bezbronne dziecko, wypowiedziałem wojnę w wojnie, zadarłem z Bracią Sołncewską, podczas Drugiej Wojny Światowej na oczach oniemiałych, uzbrojonych po zęby esesmanów zgwałciłem jednego z nich, jestem niczym Stanisław Jaros, chciałem zabić najwyższych funkcjonariuszy państwowych swego, jak i krajów ościennych, podłożyłem bomby na trasie przejazdu Tuska i Trumpha - prezydenta Stanów Zjednoczonych Niemiec; nie śmiem marzyć o akcie łaski, chciałem zdestabilizować sytuację geopolityczną całego kontynentu, zasługuję wyłącznie na poprzedzony torturami pokazowy proces (publiczność dowiezie się z przedszkoli i podstawówek) i karę śmierci poprzez zjedzenie przez sforę zdziczałych kotów.  

Na środku foriankowskiego rynku, miejscu zbrodni, ustawi się pręgierz, obsypie mnie whiskasem, obleje gorącym tłuszczem, wodą, w której był gotowany boczek.  

Patrzcie - możemy wszystko - będą się śmiać nalane, kacapskie gęby - policja może nam skoczyć. Trzymamy tę dziurę w garści, a kto się wychyli - już może sobie opłacać kwaterę, najlepiej w Lublinie, na cmentarzu zwierzęcym. 

Jesteście dla nas niczym więcej, jak tylko zwierzyną, nacją kurew i przygłupów, macie chodzić do Cocomo i zostawiać tam całe pensje, zapożyczać się, brać chwilówki, by raz na miesiąc dostąpić łaski bycia okradzionym, macie łykać tabletki gwałtu (przyjdzie czas, że będziecie to robić dobrowolnie, tak was wytresujemy!), pić je rozpuszczone w drinkach z palemkami (promocja, tylko dziś dwa w cenie trzech, jedynie 250 złotych za kieliszek, okazja, co nie?), w zębach przynosić opłatę za ochronę.  

Jeśli będziemy mieli taki kaprys - wasze żony, teściowe i siostry dadzą nam dupy, dzieci - wyliżą kołpaki beemwic i meroli. Możemy was zmusić do samobójstwa, albo koprofagii, na nasze pstryknięcie palcami będziecie się wyrzynać z uśmiechem na ustach - szczerzą się patrząc z ukosa obwieszone złotem zakapiory.  

Właśnie zdałem sobie sprawę, że mój strach nie ma smaku. Nieważne, ile tuszu wylano na opisywanie doznań towarzyszących strachowi, jak wielu pisarzy, poetów, pamiętnikarzy pluło opisami tego uczucia. Mój jest bezwonny i bezsmakowy, to wrażenie jałowości, wręcz... wykastrowania.  

Boję się, więc jestem. Bez jaj. Bezpłodny, zdolny tylko się trząść.  

Patrzę na zegarek. Wyobrażam sobie, ze to ostatnia chwila. Moja, świata, tej bajki, której morału nie sposób było się doczekać. To przynosi chwilową, słabą ulgę.  

Poczucie skończoności narasta (ależ to pomyślałem!). Filozofia przerażenia. Właśnie zgniata mnie but cuchnącego samogonem Guliwera, na ten moment noszącego imię Andriusza.  

Nie trzeba się już więcej bać, znajdą, zabiją, wcześniej może pomęczą. I już, po sprawie. Nie należę do rzeczywistości, wypadłem z obiegu, niczym pensjonariusz domu starców. Nie zależy ode mnie praktycznie nic, jedyne, co mogę, to puścić bąka, odkaszlnąć. Reszta jest poza kompetencjami, albo niemożliwa do zrealizowania z dziesiątek innych powodów. A każdy ma spluwę.  

Powinienem przyzwyczajać się do myślenia o sobie w czasie przeszłym. Byłem zły - mówię siadając za stołem rodzinnego domu.  

Kaśkę oplułem, chciałem Luizę `Złotówkę`. Skandal nawet nie na Wolerowo. Na kraj! Przynosiłem wam wstyd, zgryzoty. Przegryzoty. 

Gryźliśmy się bez przerwy, docinaliśmy sobie. Taką już miałem naturę łańcuchową, nieszczepioną. Kochałem Martynę, planowałem z nią ślub, więc musiałem ją zdradzić. Pieprzona logika. Dziesięć tysięcy złotych - opłata za głupotę. Trochę drogo, przyznacie? 

Szlauf `Złotówka` wyszedł na prostą, a ja zgubiłem się w drodze do domu. Siedzę, bezdomny, na schodach Cocomo i proszę, by mnie wpuszczono.  

Nie chorowałem na nerki, więc pewnie mam zdrowe, płuca, serce, rogówkę - też. No, ile drinkali będę mógł za nie kupić? Panienka? Sorry, nie stać, ale możecie porwać Marka, brata, mieszka w Wolerowie, podam adres, albo pojadę z wami i pomogę porwać, to jak - idziecie na taki układ? Godzina z dziewczyną sam na sam w zamian za najbliższych? Ojciec z matką - w gratisie, bierzcie! Są mi kompletnie obojętni, nie mam uczuć, mogę ich nawet rozebrać, z ubrań, potem - rozebrać po uboju, poćwiartować. Pchnąłem nożem parasolnicę - mogę i ojca, matkę.  

Macie rację, kochani gangsterzy - jesteśmy zwierzętami. Nie ułożyć nas, nie podcywilizować.  

- W coś ty się wpakował, dziecko? - pani Wiesia ma minę, jakby... a, nie diabła, jakby swego męża zobaczyła. Jakby wstało się panu Józkowi z grobu i przyszedł odwiedzić, spytać, co słychać na starych śmieciach. 

- Mogę wejść? - pytam i nie czekając na odpowiedź ładuję się do sieni.  

- ... ja wiem? Chyba... 

- Choroba żesz jasna, coraz zimniej się robi - rozcieram zgrabiałe palce. 

- Adam... Słyszałam, że dziewczynę`ś zabił. Prawda to? - zaciąga gospodyni. Z przejęcia i nerwów, bo jednak niby gość w dom - Bóg w dom, ale jednak niezapowiedziany i w dodatku morderca, a od takich - racz nas wybawić, Panie. 

- Kompletnie nie tak było! Wszystko to jedna wielka pomyłka! Nikogo nie zabiłem! - zaperzam się.  

`Więc już wiedzą, wpadnę za dzień - dwa` - dociera niewesoła prawda.  

- I nie dziewczynę, tylko panią w średnim wieku, na dodatek Cygankę - zmyślam. 

- Chciała ukraść portfel koledze, wszyscy byliśmy pijani i drugi, taki Przemek, wyjął nóż. Chciał tylko postraszyć, żeby się odczepiła, ale nahalne to-to, zaczęła się szarpać - i nieszczęście gotowe.  

- Łżesz! Na kamerach jesteś! Nagrany! 

- Tia, jasne - udaję święte oburzenie.  

- Ciekawe, co tam widać. Może tylko plamy jakieś rozmazane. Niech mi pokażą w sądzie - że tu i tu jest moja ręka, ze to ona zadaje cios! 

- Ponoć tak jest... 

- Durne gadanie. Ludzie widzieli, że się wypowiadają? No kto - sklepowa, Pasewiak, Edek, sołtys? Ktokolwiek? Ja też nie, ale widziałem na żywo jak było. Tak jak panią teraz - tu uderzam się w pierś - przysięgam, że po pierwsze nie było to celowe, po drugie - to Przemek. Wierzy mi pani? 

Cisza. 

- Ech... trudno. 

- Zdaje się, że nie mógłbyś. O - takiego cię pamiętam, jak z mamą chodziłeś do sklepu na lody. Nie, nie, nawet Krystynie mówiłam, bo rozmawiałyśmy ostatnio, ze to nieprawda. 

- No! 

- Gdzieżbyś ty zabił, tak z zimną krwią... 

- Ani z zimną, ani z ciepłą. Co ja - rzeźnik? Miałem poukładane życie, pracę, dziewczynę, plany na przyszłość - i miałbym wszystko zaprzepaścić, mordować?  

Gawędzimy przez chwilę blado i tępo, jakbyśmy byli drewnianymi pajacykami. Klekoczemy do siebie, powietrzne słowa nie dają się zrozumieć. Staram się być przekonywujący: `dobry ze mnie chłopczyk, lody do tej pory lubię, zabajone, charytatywnie raz się udzieliłem, kocham zwierzęta, nie śmiecę w lesie, w ogóle - nigdzie, z narzeczoną planujemy huczne weselicho, imprezę, jakiej Wolerowo nie widziało, ale na razie sprawa musi przycichnąć, jak tylko złapią Przemka - mordercę - od razu idę na komendę i wyjawiam całą prawdę, teraz nie mogę - wie pani, jak biją? Będą chcieli wymusić przyznanie się, pójść po linii najmniejszego oporu: jest sprawa, podpis - koniec, zamykamy; co ich obchodzi, że skażą niewinnego na wiele lat piekła? Statystyka jest najważniejsza, odsetek rozwiązanych spraw. A że niechcący zniszczy się komuś życie? Wypadek przy pracy.  

Przypatruję się pani Wiesi. Nadal jest piękną kobietą. Jakby zainwestować w nią parędziesiąt tysięcy, przede wszystkim zdjąć staromodną, wiejska chuścinę, zrobić mały lifting, odpowiednio, ba - w ogóle pomalować (pewnie ostatni raz makijaż robiła sobie w czasach, gdy ja chodziłem z mamą za rękę na lody), ubrać niewolerowo - byłaby `ggilf` - great-granny I`d like to fuck.  

Widzę w niej arystokratkę, damę. Nobliwą, ale niezmurszała. Jej oddech nie cuchnie stęchlizną, grobem. 

Rozglądam się po wnętrzu utrzymanym w stylu dwudziestowiecznego, wschodniopolskiego Baroku. Otaczają mnie fornirowane glanc-meble, politury wysoko błyszczące, baranki i ich pastuszkowie - porcelitowe niebożątka, zastawy stołowe pokrywające ściany, serwantki, etażerki, stoliczunie o pijanych, powykrzywianych nogach, wazoniki z Miśni, Ćmielowa i każdego chyba miejsca na Ziemi, gdzie produkuje się porcelanę. Bukiety w tychże wazonikach - istne dzieła sztuki! Ikebanizm wysokich lotów: wyplecione z łodyg, pobielane pszenicą, posrebrzane żytem postaci ludzkie, zwierzęce i fantastyczne: bukiety-brodacze, Centaury, mrówkojady, bukiety-jednorożce.  

Z obrazów w bogato zdobionych ramach spoglądają Heloizy, Antygony i Poppee, chmurni władcy przyjmujący poselstwa z ościennych państw, innoplanetarne delegacje: chudych i jakby martwych od urodzenia, trójgłowych ambasadorów.  

Styl klasycyzujący miesza się w chałupie pani Wiesi z jego zaprzeczeniem, miejscami stanowi autoparodię. Styl niezdecydowania, a może nawet demencji. Kojarzy mi się z człowiekiem w podeszłym wieku, który ubiera się rano do roboty, ale zapomniał, czy pracuje jako klaun, czy w filharmonii, zakłada smoking na bufiasty kaftanik, maluje twarz.  

Wnętrza, jak i ich właścicielka, są wielokrotne, wymykają się schematom-katom, jak pisał Stachura.  

Ona - mieści w sobie wiele babć, całą gromadkę dumnych hrabianek, kumoszek-plotkarek, magnatki, zubożałe szlachcianki, zubożałe królowe, zdetronizowane cesarzowe.  

Gdyby można było (umownie!) pokroić panią Wiesławę na plasterki - otrzymalibyśmy kilkanaście, jeśli nie kilkadziesiąt pełnowartościowych pełnoistot. Nie mam na myśli jej rozwarstwienia, niespójności, czy choroby umysłowej, osobowości wielokrotnej.  

Ona po prostu jest esencją. Tak - ona i dom-dzieło życia, ukochana sadyba, wymuskany, pielęgnowany calutkie dnie domek dla tylko jednej, podstarzałej lalki są ekstraktem z elegancji, przeszłości, sztafirunku, blichtru na naszą małą, wolerowską miarę. 

Chałupa, której trzeba by nadać tytuł szlachecki, jakieś von, sir; dom, który aż się prosi, by mieć nazwisko, i to nie byle jakie: Potocki, Sanguszko, Zamojski, jest chyba próbą odcięcia się od pospolitości, co skrzeczy i przestać nie ma zamiaru; będąc w nim, robiąc rzeczy jak najbardziej codzienne, obierając kartofle nasze narodowe, jest pani Wiesia na niekończącym się balu u senatora.  

Z drugiej strony - to arcykochana osoba, ostatnia, którą można by posądzać o wywyższanie się, szpanerstwo (zabawnie brzmiące słowo w kontekście ponadosiemdziesięcioletniej kobiety), chęć zwrócenia na siebie uwagi za wszelką cenę. Nie, osoby tego pokroju ujjmują wszystkich ciepłem, zamiast wybijać oczy metkami od znanych projektantów, puszyć całym tym dolcegabanizmem; takim wszechbabciom obce jest patrzenie na ludzi z góry, ocenianie ich przez pryzmat grubości portfela.  

Widocznie ma taki osobliwy gust, a dom stał się jej idee fixe, zamarzyła sobie ostoję, wycinek bajki, wnętrze siakieś takie czarodziejskawe, jak z Andersena, i przez lata, konsekwentnie realizowała plan, od ust sobie odejmowała, byleby tylko móc kupić kolejną toaletkę o lustrach okolonych szklanymi aniołkami, fotel obity różowym pluszem, czy algierska narzutę.  

- Wie pani, jaka obława? Z jedna czwarta policji w województwie mnie szuka - mówię z uśmieszkiem, gdy pani Wiesia, nieporadnie próbując ukryć drżenie rąk, nalewa herbatę z zabawnego imbryczusia-słoniczusia.  

- Droga z Foriankowa - obstawiona. Nawet Straż Miejską zmobilizowali, kontroluje kierowców jak drogówka, poza miastem, choć chyba nie ma takich uprawnień. Im bliżej Wolerowa - tym więcej Straży Granicznej. Krokodylki powypełzały z bagnisk, he, he. Przyjechałem z kolegą, takim jednym Pawłem. Na szczęście nas nie zatrzymali. I tak - na wszelki wypadek siedziałem w bagażniku. Obaj baliśmy się przeokropnie.  

Schodzimy na temat wyborów prezydenckich, że mój kraj taki piękny, tylko społeczeństwo nie dorosło do wolności, wygrana Dalczyka to najgorsze, co przydarzyło się naszej młodej demokracji od osiemdziesiątego dziewiątego roku, zadziwiające, ze jedna generacja protestuje, wychodzi na ulice, zakłada Solidarność, a następne pokolenie jednym krzyżykiem wszystko cofa, uwstecznia państwo, zmienia je w zdewociałą prowincję Europy, żałosny zaścianek, gdzie co drugi mieszkaniec to ksiądz, albo szczerbaty rolnik bez szkoły.  

- Tak nas teraz będą widzieć! - zaperzam się, gdy pani Wiesia nieśmiało mówi, że przesadzam, młody jestem i wszystko jest dla mnie tylko czarne, albo białe, a przecież polityka to sztuka kompromisu.  

- Nie jestem dzieckiem, tyle to wiem. Układy - swoją drogą. Chodzi o idee, nie twierdzę, ze Janikowicz był idealnym prezydentem, gafa za gafą, co nie? Ale ten?! Klęcznik! Klenczon, co śpiewać nie umie. Osiemdziesiąt siedem procent z kawałkiem dla takiego kmiota z seminarium, podstarzałego ministrancika... Polacy chcą znowu pod bat, sami się pchają, aż przebierają nóżkami. Tym razem - watykańskim liżą... 

- Po co przyszedłeś? - pada w końcu pytanie, którego oboje się baliśmy.  

Pani Wiesia postanowiła przerwać gadu-gadu o sprawach, na które i tak nie mamy wpływu, bo jeden głos, jeśli idzie o trzydziestoośmiomilionowe społeczeństwo znaczy tyle, co krzyk w porównaniu z rykiem huraganu (nawiasem mówiąc - tak właśnie się czują wszyscy wyborcy Janikowicza!). 

- Przecież pani wie.  

- Chcesz przenocować? Może zostać na dłużej? 

- Nie. 

- Dom rodziców pewnie jest obserwowany, nie możesz wrócić... 

- Mogę. Ale nie chcę - mówię mechanicznie, jak Terminator. Wypluwam słowa-stare żetony telefoniczne. 

- Dobrze, dziecko, twoja wola - głos kobiety to gęsta ciecz - Zostań, ile będziesz chciał. Musiał. Ile będzie konieczne. Obyś tylko nie wychodził! Siedź tu, czekaj, aż się wszystko roz... rozwikła... Ciastka mam. Dobre, markizy sułtańskie. Chcesz? Dziś, jak to mówią - suchy prowiant, ale po co gotować co dzień, jak ja tu sama? i - komu? Kotom? Miałam dwa, ale wiesz, jak to z nimi - pójdą i nie wracają... Jeden został, kocica, Aurelia, ale mówię na nią Reluśka.... 

- Wiesz, po co przyszedłem.  

Pani Wiesława to teraz biały ptak. Jaskółka uwięziona w rokokowej katedrze pod wezwaniem świętego Biedermeiera. Jaskółka posiwiała, nielotna, jak ja.  

- Wiem... - szepcze. Daruje sobie standardowe `czego chcesz, pieniędzy?` - jakie pada w analogicznych sytuacjach na filmach. Tu nie Hollywood, wolerowska śmierć to nie superprodukcja. Z nas - słabi aktorzy, nadwalibyśmy się co najwyżej na statystów w teatrze jednego aktora. Umiemy zagrać tło.  

Wstaję z lekkim ociąganiem. Nigdzie nie odlecisz. Bogato zdobiona klatka zmniejsza się do rozmiarów mojej pięści.  

Nie uderzam mocno, choć to kuriozalnie, śmiesznie, oburzająco zabrzmi - wręcz z ... szacunkiem. Jakbym jedynie spełniał przykrą konieczność, był katem wykonującym niesprawiedliwy wyrok śmierci, ścinał królową-dziewicę, zakładał pętlę na szyję obrończyni ojczyzny. 

Zresztą - kto chciałby bić takie chucherko? I po co się męczyć bez potrzeby? Wystarczy, ze się wygniotłem w bagażniku pawłowej corsy, muszę odpocząć po urokach partyzanckiego życia, spania w krzaczorach.  

Rozlega się ciche `puk!`. Spłoniony, krygujący się ministrant pierwszy raz sam odwiedza proboszcza na plebanii. Jest pół do dwunastej w nocy i niby wie, ze wizyta będzie miła i owocna w skutki, jednak... ni to nie śmie, wstydzi się, ni to nie chce uwierzyć, że to już-już. Ogarnia go euforia, że za chwileczkę, za momencik stanie się dorosły w pełnym tego słowa znaczeniu.  

Nie powiem, jestem podekscytowany. Z Martyną (krzyżyk na drogę idiotce, skoro nie potrafiła wybaczyć głupiej sytuacji z Cocomo - najwidoczniej od dawna chciała odejść, czekała jedynie na dogodny moment, aż mi się noga powinie, by wbić nóż w plecy, dokopać bardziej leżącemu, facetowi, który świata poza nią nie widział), rówieśnicą, to nie to samo, co z osiemdziesięciolatką.  

Wkraczam na niebezpieczny teren, zahaczam o perwersję, parafilię wręcz. I to jest dopiero haj! Herdewin się chowa!  

Jestem eksploratorem, odnalazłem sekretne wejście do podziemi dawno opuszczonego pałacyku. Nikt tu nie był od setek lat, całe pokolenia ludzi mijały, na górze wybuchały wojny, upadał rząd za rządem, a to miejsce trwało zawieszone w bezczasie, pokrywało się delikatnym meszkiem. Siwa pleśń nie tyle jest nietrująca, nieszkodliwa dla ludzkiego zdrowia, co wręcz stanowi doskonały suplement diety, jej owocniki są bogate w witaminę A i D. 

Znośnie tu, choć nie za widno. Panuje przyjemny chłód. Przeciągam palcami po wilgotnym drewnie. Zamknięte za czasów moich pradziadków, albo i wcześniej, od dawna przejrzałe wino Światłecznik. Pospolite i tanie, berbelucha w zdobnej butelce, udająca wysokogatunkowy trunek. Zdawać by się mogło, że będę rozczarowany i zły, bo liczyłem na coś więcej, spodziewałem się zastać Château Pétrus, ale jest na odwrót: znalazłem to, czego podświadomie, zaskórnie pragnąłem.  

Pani Wiesława, zmieniona w filuterne, dokazujące mrówki-krople rozbiega się po domu, rosi ciężkie story, firany z muślinu trykotowego, zazdrostki krynolinowe, wełniane narzuty na wersalkach, taboretach narzuty na pralce, lodówce i karniszach.  

Biegnie, właścicielka, okrąża od wewnątrz (sic!) swój ukochany dom. Wtapia się w niego, wchłania. Wżera. Wbiega się.

  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ożywia wiarę w poczucie humoru i inteligencję.
avatar
dziękuję. powieść, jak to powieść- dwustustronicowa, a nie da się przez bitych 200 stron jechać samymi żartami, albo dramatami. zatem bywają momenty śmieszniejsze i te mniej śmieszne.
avatar
Da się. Znam to z W. Allena, który przez moment nie wypuszczał pałeczki żartu. Albo z Eduarda Mendozy, mojego ulubionego kabrioletta. Np. `Przygody fryzjera damskiego`.
Napisałem opowiadanie w tym stylu pt. `Rigoletto`. Można je przeczytać w serwisie Piszmy.pl.
avatar
Ale, nie musi Pan przecież iść tymi śladami. Osobiście lubię kuć żarty na okrągło.
© 2010-2016 by Creative Media
×