Przejdź do komentarzyALFA NOVA TRZY 2 z 7
Tekst 2 z 7 ze zbioru: ALFA NOVA TRZY
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-01-03
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1243

6.


Znowu zasiedli wszyscy za stołem. Zuza była zaróżowiona, z błyszczącymi oczami, uśmiechnięta, a Karol aż tryskał radością... Uśmiechnęli się wszyscy na ten widok, siadając.

– No, posłużyła wam ta nasza krótka nieobecność, jak widać? – podsumował Wojtek.

– Pewnie, pewnie... – odparł Karol, wyraźnie zadowolony.

– To wracając do naszej rozmowy... – zaczął Wojtek. – Nie dość, że macie to podwyższone libido... – Patrzył na nich z uśmieszkiem. – Ciśnie was, po prostu... Może to odrobinę inny skład chemiczny powietrza, co? Nie dość, że nie jesteście skrępowani tymi waszymi alfiańskimi rygorami, koncesjami na własne potomstwo, to jeszcze wymieszanie genów, bo chyba tak to trzeba nazwać, nie?, powoduje u was seksualny amok.

– No, no. Żaden amok. Wypraszam sobie – zaoponowała Stella.

– Już ja tam swoje wiem. Kogo ty tu chcesz czarować? Mnie czy ich? A robiliście jakieś badania w tym kierunku?

– A na cholerę – odezwał się Hall. – I nie narzekaj.

– A czy ja coś mówię? Trochę się boję, co to będzie jak się zestarzeję, na razie jakoś daję radę, mam nadzieję... – Wojtek uśmiechnął się do żony.

– Wszyscy się zestarzejemy, my też. – Hall wzruszył ramionami. – Ty też, Młoda. – Puścił „oko” do Zuzy.

– „Dziecioroby” – podsumował Wojtek z uśmiechem.

– Właśnie... – poparła go Zuza.

– Przez grzeczność, nie zaprzeczę. – Karol uśmiechnął się do Zuzy, chociaż i tak cały czas się do niej szczerzył.

– Phy – prychnęła Zuza z lekkim uśmiechem.

– Zabawni jesteście... Jak my parę lat temu – parsknęła Jane. – Jak dzieci...

– Dobra, dobra, Siostra. U was to trwało trochę dłużej jednak, nie?

– I tak i nie... – rzucił Hall, spoglądając na Jane z lekkim uśmieszkiem.

– A więc, gdy tu przylecieliście – wrócił do swego przerwanego wątku Wojtek, – nie było jasne, jak zareagować. I wtedy znowu to Hall doznał olśnienia. Że trzeba wam...

– A, podstawić Zuzę? – przerwał mu Karol. – I bardzo dobrze. Dzięki, Hall.

– Tak, ale nie tylko – dokończył myśl Wojtek. – Dostaliście od nas wirtualne DNA, zsyntetyzowaliście je sobie na orbicie, wymieniliście swoje na „miejscowe”... Sześć męskich i sześć kobiecych... My już od dawna wiedzieliśmy o efekcie... seksualnym, wy nie. Żeby mieć nad wami choćby minimalną przewagę i kontrolę, dostaliście wszyscy bardzo... „wyszukane” genotypy. Mamy bardzo dużą bazę, ponad milion próbek.

– No i? – zaniepokoił się lekko Karol.

– I wybraliśmy takie, które są...

– Atrakcyjne seksualnie – dopowiedział Hall. – Mieliśmy zdjęcia dawców, oceniliśmy ich pod tym kątem i wybraliśmy najbardziej pożądane typy.

– He, he, he, ależ to brzmi – zaśmiała się Zuza. – „Typy”...

– Jesteście na większym, lub co najmniej na takim samym „koksie”, co i my.

– Aha... – Karol kiwnął głową powoli.

– Mało tego. Hall nie mógł się zdecydować, kogo ma wybrać, a Jane i Susanne podpowiedziały mu, zupełnie przypadkowo i nieświadomie, że i on sam jest dobrym, potencjalnym „dawcą”. I został nim. – Stella wpatrywała się Karolowi w oczy z uśmiechem i, jak gdyby, z lekką ironią.

– Jeden do sześciu, Karol. Jeden do sześciu – dodał Wojtek, z wyraźnym rozbawieniem, – że masz te same geny, co Hall i Marcin.

– Marcin też? – zdumiał się Karol.

– A, zaistniała taka sytuacja... – zaczęła Stella.

– Poczekaj, ja mu opowiem – przerwała jej Jane. – To było jeszcze przed Drugą. Byłam świeżo po studiach, przyjechałam tu na stypendium. Poznałam Marcina, trochę się we mnie „zabujał”... Stypendium się skończyło, wróciłam do Londynu, a po jakimś czasie zjawił się tam Marcin. Druga już wylądowała, a on, jako spec od bankowości, zaczął grać na giełdzie. Wprowadzał złoto z Alfy na nasz rynek finansowy. Zbliżyliśmy się do siebie, Marcin zaczął ostro grać akcjami i opcjami, założyliśmy lipną firmę, żeby ściągnąć inwestorów. Ale zaliczyliśmy głupią wpadkę, wszystko się rozsypało jak domek z kart, a my kilka dni przesiedzieliśmy w areszcie. Adam, nasz drugi rezydent w Londynie, razem z Hallem nas z tego wyciągnęli, w ekspresowym tempie. Wszystko dokładnie wyczyścili i zabrali nas do Łodzi. Tu Marcinowi zaaplikowali zmianę DNA, w ramach „eksperymentu” i odesłali go do Nowego Jorku. Oczywiście, dostał geny Halla. Mnie też chcieli zmienić geny, myśleli o Teresie, ale jakoś im przeszło. Bo niby po co? No i... Chcieli mnie mieć pod swoją kontrolą, zaproponowali mi pracę w Holdingu... Zajmuję się marketingiem, pozyskiwaniem funduszy... No... I jakoś zeszłam się z tym tu, „dawcą”... – Kiwnęła głową w stronę męża z uśmiechem.

– Tak więc, jeden do sześciu, Karol – ciągnął niezmordowanie Wojtek. – Jeden do sześciu, że masz te same geny, co ci dwaj.

– Jeden do trzech – rzucił Hall.

– Co? – spytała Stella.

– Dałem dwa moje zestawy. Nie mogłem się zdecydować... Dobra, możecie mówić o mnie „megaloman”. Ale przynajmniej wiem o sobie, że nie jestem żadnym perwersyjnym zbukiem.

– O matko, jeszcze jeden Hall... – Stella z uśmiechem wzniosła oczy do góry.

– Ale jaja... – Zuza kiwała głową z niedowierzaniem, ale i z uśmiechem na ustach. – Jeszcze jeden... Ha, ha, ha...

– Diabli z tobą, miałeś być tylko mój. – Jane udawała zagniewaną, ale jej oczy mówiły, że jest nieźle ubawiona.

– No, genotyp pewny, żadnych zboczeń... – zaczął Hall. – Podejrzewaliśmy Marcina, że jest gejem. Absurd. Baśka tak, jest lesbą. Ale Marcin? Absolutnie nie. Rozrywkowy singiel, babiarz, jak ja kiedyś... Jeszcze ktoś to dostał... – Mówiąc to, spojrzał wymownie na Zuzę, która wydęła policzki jak mała dziewczynka.

– Marcin... No tak – rzekła uśmiechnięta Stella. – I Ewa... Ale jaja, no... Wylądowałeś tu z Ewą, dla ciebie mieliśmy Zuzę, sorki, ale tak to przecież było, a dla Ewy nie mieliśmy partnera. I dlatego zainteresowała się Hallem.

– Dobrze, że byłam na miejscu – wtrąciła Zuza.

– No – poparła ją Jane. – Słyszysz? – Kiwnęła groźnie palcem Hallowi.

– Tak, tak. Spokojnie.

– Ehe... – Zuza też patrzyła na Halla z groźną miną, aż Karol się zaśmiał. Widząc to, Hall spiorunował go wzrokiem, ale bez żadnego widocznego rezultatu.

– Ściągnęliśmy tu Marcina w trybie alarmowym i całe szczęście – kontynuowała Stella. – Bo mogła sobie zrekompensować brak Halla właśnie nim. I może coś z tego wyjdzie? Marcin przestanie brykać, Ewa się uspokoi emocjonalnie... Ja pier... Ale to popieprzone...

– Nieźle... – zaczął Karol. – To jak mam do ciebie mówić? „Bracie”? „Klonie”?

– Byle nie „szwagier”.

– Mówię o tym – kontynuował Wojtek, – bo to ważne. W kontekście Trzeciej Beta. Bo oni też sobie poszukają partnerów.

– To są trzy dziewczyny i jeden chłopak.

– I co? Mamy się teraz zabawiać w jakieś biuro matrymonialne, czy jak? – rzuciła Stella. – My tu, kurcze pieczone... O Jezu, gęś! – Wstała i szybkim krokiem ruszyła do kuchni – Mamy poważną robotę... – Zerknęła na piekarnik i szybko powróciła na swoje miejsce.

– Cholera... – Karol pokręcił głową. – Niezależnie od tego, kto jaki gen dostanie, Halla czy jakiś inny, trzeba ich przypilnować.

– Ba. To nie takie proste – odparł Wojtek. – Trzy dziewczyny, wyemancypowane pewnie...

– Najważniejsza jest Trzecia Beta. Czwarta, czy Trzecia Gamma, sobie jakoś poradzą... Tak myślę... – zastanawiał się Karol.

– Co to za „Trzecia Gamma”? – spytała Zuza.

– A... Dwóch super–komandosów. Takie... prawie biologiczne cyborgi. Na wspomaganiu. Zwiększona wydolność, siła, duże doświadczenie bojowe... Wytresowani, jak dwa samotne wilki.

– Co, na jakimś „koksie”? – spytał Wojtek.

– A gdzie tam. Genetycznie zmodyfikowane parametry życiowe. Są takiej postury niby jak my, ale ze dwa razy silniejsi. Edi i Olo, już mówiłem. No, tych to nie ruszą wasze podrasowane DNA... Ale Tomek i dziewczyny... Cholera, naprawdę trzeba się nimi zaopiekować...

– Jeden do jeden – rzekł nagle Hall.

– Co? – spytała Jane.

– No, sama widzisz przecież... On ma moje, na sto procent.

– Tak, to pewne. – Jane zaśmiała się cicho. – Nawet nie ma co brać próbek do laboratorium. Jakbym ciebie widziała...

– Ale jaja – skomentowała to Zuza ze śmiechem. – Nie wiedziałam, Siostra, że mi się drugi Hall trafi. He, he, ale jaja... Wiecie co... – Pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Faktycznie – rzuciła Stella ze śmiechem.

– No, Karolek. To Zuzę oddaję w dobre ręce. Nawet myślimy tak samo, emocjonalnie... Ale jak tylko zobaczę, że się oglądasz za jakimiś babami... Kurwa... Spróbuj mi ją tylko skrzywdzić...

– I vice versa Hall. Vice versa. W tym układzie Jane nie tylko jest moją szwagierką. Jej dzieci mają i moje geny, nie zapominaj – odciął się Karol z uśmiechem, który Hall odczytał jako bardzo złośliwy.

„Pewnie mam teraz strasznie głupią minę, a wszyscy się na mnie gapią”, przemknęło Hallowi.

– W mordę, faktycznie – wtrącił Wojtek. – Ale się porobiło, he he... – zarechotał głośno, a w ślad za nim poszli wszyscy, nawet Hall.

– No, poplątałeś, szwagier, poplątałeś... – Zuza w przerwie na kolejny wybuch śmiechu spojrzała na niego ironicznie. – A... A, już nic nie mówię...

– No to mamy dwa koguty w jednym kurniku, Młoda. – Jane szturchnęła Zuzę w ramię ze śmiechem.

– W dwóch sąsiednich, nie przesadzaj Siostra.

– Dwa samce alfa... Ba. I bez konkurencji, jakby... – Uśmiechnięta od ucha do ucha Stella wpatrywała się w oczy Hallowi z wyraźną ironią.

Wojtek zaśmiał się głośno.

– Aleście się dobrali... He, he, he... A wy macie może, he, he, jeszcze jedną siostrę na zbyciu? He, he, he... Przydałaby się...

7.


– A dlaczego ja mam siedzieć z tyłu? – spytała zaczepnie Zuza.

Hall i Karol spojrzeli sobie w oczy. Stali przy terenowej Toyocie RAV hybrid, Hall z ręką na klamce drzwi kierowcy, Karol otwierał właśnie drugie drzwi z przodu...

Stali na parkingu przed budynkiem Holdingu i czekali na nią już od paru minut. Wybiegła właśnie zdyszana i od razu...

– No dobra. Jak chcesz, możesz i prowadzić. – Hall otworzył drzwi i podał jej kluczyki. – Nie ma problemu. I tak będziemy się zmieniać po drodze. – Zuza usiadła na miejscu kierowcy, a Hall zamknął jej drzwi, cofnął się o dwa kroki i otworzył drzwi z tyłu, za nią. – Tylko pamiętaj, Młoda, dzięki komu jedziesz. – Usiadł w fotelu, zamknął drzwi i zapiął pas bezpieczeństwa. – Bo twój Karolek chciał cię zostawić tutaj.

– No, przyznaję, Zuzia nam się przyda. Ale chciałem żeby została, bo ma dużo roboty. To pilne dosyć, nie?

– Te dwa, trzy dni, to tam... – Zuza odpaliła silnik, oparła ręce na kierownicy i przyjrzała się swojemu pierścionkowi. „Ładny. Naprawdę ładny”... – To co? Jedziemy? – Sięgnęła do drążka zmiany biegów.

– Dawaj, Młoda.

– Te, „szwagier”... – Obróciła głowę do tyłu z udawanym trochę gniewem. – Daruj sobie tę „Młodą”, co?

– Przecież Jane też tak do ciebie mówi.

– Ale ty masz do mnie mówić od teraz „Zuzia”. Nawet nie „Zuza”, jasne?

– O, patrzcie ją, jak obrosła w piórka. Uważaj na nią.

– E, to są wasze prywatne sprawy...

– Jane też przestanie, z czasem.

Ruszyli. Był bardzo wczesny poranek, jeszcze ciemnawo, jeszcze pusto na drogach. Trasę do Gdańska powinni pokonać w trzy, może cztery godziny.

– Umówmy się tak, mała czarownico. Oficjalnie jesteś Zuza, dobrze, niech ci będzie, Zuzia. Nawet Susanne. A że czasem mi się powie inaczej, mały diabełku, to dlatego, że cię lubię. Ale nie pokazuj mi tu swoich pazurków, bo dobrze wiem, że je masz i jeszcze ci je przytnę. A poza tym, to forma pieszczotliwa, Młoda. Nie?

– Hm – prychnęła Zuza. – „Szwagier”...

– No no. Daruj sobie.

– Długo tak możecie? – zapytał znudzonym głosem Karol.

– Tak jak i ty, „klonie”. – Zaśmiali się lekko wszyscy na to stwierdzenie Halla. – No... Się porobiło... – rzucił jeszcze.

– A jak tam twój Staś, bo nawet nie spytałem? – Karol odwrócił się do tyłu na moment.

– Są duże postępy. Naprawdę... Teresa się tym zajmuje z Jane... Ale opowiem wam później. Chciałem się was spytać, bo ja w tym nie siedzę, tylko tak ogólnie... Co jest z tą waszą „osobliwością”?

– Aaa. No, to bardzo ważne – zaczęła Zuza. – Karol? Nie wiem... Może ty?...

– Nie. Bardzo jestem ciekawy, bo my o tym nie rozmawialiśmy szczegółowo, jakie ty masz poglądy na tę sprawę. I w ogóle, S. I.

– No dobra, to najpierw ja... – Zuza zastanawiała się chwilę. – Co to jest, w ogóle, inteligencja? Jak ją zdefiniować? I czy zwierzęta są inteligentne?

– O, właśnie – podchwycił Karol. – Bardzo dobry trop.

– Życie w ogóle można podzielić na kilka etapów rozwoju – ciągnęła Zuza. – Czy jak już są, istnieją, w przyrodzie, w naturze, jakieś związki organiczne, to czy już istnieje życie? Raczej nie. Aminokwasy znajdowano wewnątrz meteorytów. Coś jeszcze musi zaistnieć, aby powstało życie. Miliony lat chaosu, metodą prób i błędów, coś tam w pewnym momencie przełamuje barierę pomiędzy materią nieożywioną a ożywioną. Tak mówi i statystyka i prawdopodobieństwo. I to jest ten pierwszy etap, powiedzmy.

– Zdolność samopowielania się – podsunął Hall.

– Oczywiście! To jest to! – Zuza prawie krzyknęła. – No przecież jesteś biologiem, lekarzem...

– Niepraktykującym.

– Ale zawsze. No właśnie o to chodzi – ciągnęła dalej Zuza jak w transie. – To jest ta przepaść, granica... Ale to pewnie nie dzieje się skokowo, tylko ewolucyjnie. A może nie?... To może tak, jak z przechłodzoną wodą. Jest minus pięć Celsjusza, butelka sobie stoi na mrozie, pełna wody, ale nie zamarza. Ale jak tylko ją dotkniesz, wstrząśniesz, to błyskawicznie powstaje lód. Wszędzie. Może to tak się dzieje?... No, to ten pierwszy etap. Cholerne światła... Pusta droga, a my tu stoimy na czerwonym... Wreszcie. – Zuza ruszyła samochodem dalej.

Chwilę jeszcze milczała, zastanawiając się nad dalszym ciągiem, a Hall i Karol nie przeszkadzali jej w tym, rozglądając się leniwie dookoła.

– Pierwszy etap, to powstanie życia, jako takiego. Drugi etap, to rośliny. Żyją sobie spokojnie, korzystają ze światła, wody, nie potrzebują myśleć, bo nie mają problemów z pożywieniem czy rozmnażaniem... Trzeci etap, to organizmy drapieżne, powiedzmy... Same nie produkują, korzystają z życia innych... Czwarty etap, to, powiedziałabym, sieć. Organizmy wielokomórkowe, jest już jakaś struktura, hierarchia... Ja nie mówię tu o biologii, raczej staram się to nakreślić językiem informacyjnym, nie? Więc nazwijmy to życiem wegetatywnym. Piąty etap, to zwierzęta. O, właśnie. Zwierzęta roślinożerne. Mają już wykształcony mózg, ale są leniwe, bo korzystają z zasobów energetycznych, to znaczy roślin, które im nigdzie nie uciekną. A zwierzęta drapieżne, to etap szósty... Dobrze mówię? Szósty?

– Tak, dobrze. Mów dalej – rzekł Hall, wpatrując się w pustą drogę przed nimi.

– Drapieżniki. Nie mają tak łatwo, jak zwierzęta roślinożerne, muszą sobie upolować jedzonko. A do tego potrzebny jest mózg. Co prawda, roślinożerne też mają mózgi, ale pomińmy to. Drapieżniki muszą mieć nie byle jaką „kiepełę”...

– Co takiego? – parsknął Karol.

– Łepetynę, mózg. Widzieliście, jak skrada się kot, gdy zobaczy gdzieś ptaka, mysz, czy inne ewentualne „śniadanko”? Jaka gracja w ruchach, wszystko przetestowane przez miliony lat ewolucji... Koty w ogóle są piękne. Naprawdę super... Poziom siódmy w tej kolejności, to nasi prymitywni przodkowie. Bo wytwarzali narzędzia. Broń, w szczególności. Do polowania i nie tylko, nie?... Pewnie. Powiecie, że wydry też się posługują kamieniami, żeby sobie otworzyć muszle. Albo szympansy, albo jakieś inne... Ale one nie przejdą do następnego etapu. Bo poziom siódmy to też ciekawość świata, kreatywność, która rozwija mózg. Myślenie. O. I tu następuje przeskok do następnego etapu, poprzez rozwój komunikacji. Jasne, zwierzęta też się ze sobą komunikują, ale chodzi mi o myślenie abstrakcyjne, którego zwierzęta nie mają. Eee, który to będzie poziom, bo się zgubiłam?

– Siódmy – podpowiedział jej Karol. – Prymitywna ludzkość.

– No to płynnie przechodzimy do ósmego, budowanie organizacji społecznych, na poziomie plemiennym, potem państwowym. Powstaje alfabet, a jak już powstał, no... myślenie abstrakcyjne jest już bardzo... no, jak to nazwać...

– Nośne – podpowiedział Hall. – Filozofia, świadomość istnienia...

– O, to to. Samoświadomość. Właśnie do tego cały czas dążyłam, ale to później... Ósmy etap jest plemienny, państwowy... W dziewiątym jesteśmy my, teraz, tworząc myślące narzędzia. Myślące, ale nieświadome. To jest bardzo istotne tutaj. I teraz wracamy do tej samoświadomości. Czy zwierzęta są inteligentne? No? Są mądre, niektóre psy uzyskują nawet, ponoć, czterdzieści punktów w testach na inteligencję, są emocjonalne, ale czy to jest inteligencja? W rozumieniu informatycznym? Ja uważam, że nie. Jest ogromna przepaść, między zwierzętami a ludźmi. Pomijam już fakt, że jedziemy samochodem po asfaltowej drodze, bo kto by się spodziewał, żeby jakiś mądry pies zbudował samochód... Dobre, co? He, he... Ale właśnie ta samoświadomość, myślenie abstrakcyjne, decyduje o różnicy. Pies nie przeczyta rysunku technicznego, raczej... O. I weźcie jeszcze pod uwagę takie rzadkie historie, jak wychowywanie ludzkich dzieci przez zwierzęta. Zdarzały się takie przypadki przecież... Tak, że życie można podzielić ogólnie na dwie klasy: Inteligentne i nie. Mówiłam, że jesteśmy obecnie na którym poziomie?

– Ee, chyba dziewiątym – powiedział Hall.

– Tworzenie myślących narzędzi, ale bez świadomości – dodał Karol.

– No to błąd. Jesteśmy już na dziesiątym. Szukamy sposobu, aby maszyny myślały za nas. Już istnieją pewne formy sztucznej inteligencji, która automatycznie nadzoruje procesy produkcyjne, technologiczne i może samodzielnie podejmować decyzje, nawet w przypadku braku pełnych danych. Choćby zarządzanie światłami drogowymi, komórkami, pociągami i tak dalej. Jeśli nawet na razie prymitywnie, to w bliskiej przyszłości to się zmieni. System. Tworzymy systemy, które mają nas zastąpić. Te systemy nie mają świadomości swojego istnienia, ale już są. Już pracują. To jest ta sztuczna inteligencja na poziomie podstawowym. Z tego, co mówiłeś, Karol, przywieźliście tu poziom jedenasty, który ma myśleć. Testować teoretyczne zagadnienia kosmologiczne. Fizyka teoretyczna, matematyka. A to już jest przecież myślenie abstrakcyjne. To ta wasza Czwarta. A Trzecia Beta, to, jak rozumiem, testowanie poziomu jedenastego, czy może się rozwinąć do poziomu dwunastego, czyli, czy może uzyskać samoświadomość i co wtedy...

– Aleś ty mądra, Kociątko ty moje... – Karol pocałował ją namiętnie w policzek. – Wiedziałem, co brałem... Kocham cię, Słodziaku ty... – Pocałował ją ponownie.

– Jeszcze by nie. – Zuza wpatrywała się w drogę przed nimi, ale była uśmiechnięta, zaróżowiona i dumna jak paw.

– Co za rodzinka. – Hall pokręcił głową z uśmiechem na ustach. – A wy na pewno nie macie jakiejś siostry, co? Może jakaś kuzynka?

– My dwie musimy wam wystarczyć. – Zerknęła do lusterka.

– Sam nie wiem, która lepsza...

– Nie? – podchwycił Karol. – To znaczy, nie znam Jane, ale wyobrażam sobie, że z niej też jest niezły „model”...

– No... – Zuza zerknęła na swój pierścionek.

– I co z tą „osobliwością”? – spytał Hall.

– I tu jest kolejny przeskok. Tak, jak my różnimy się od zwierząt, tak samo jakaś hipotetyczna S. I. może postrzegać nas.

– Aaa... Kurwa... – Hall zrobił minę, jakby się ugryzł w język.

– Noo... – ciągnęła Zuza. – Pies może cię ugryźć. W rękę, dla przykładu. No i co z tego? A krokodyl czy rekin nawet pożreć. To nic nie zmieni.

– Właśnie, właśnie. Sztuczna inteligencja z samoświadomością swojego istnienia. Ja bym to trochę rozbudował – rzekł Karol. – Dwunasty poziom, to taki, w którym system tworzy system. Tak, jak ludzie narzędzia. A „nadprodukcja” inteligencji, jeszcze takiej „nieświadomej”, zaczyna formować własną świadomość. I wtedy można o nim powiedzieć, że przeszedł na poziom trzynasty.

– Pechowy – dodała Zuza.

– Osobliwy. W którym system, super inteligencja, jest już świadoma swego istnienia oraz istnienia innych poziomów.

– Niższych – dorzuciła Zuza, kiwając głową potakująco.

– I wyście to tu przywlekli? – spytał Hall, spoglądając na Karola z wyrzutem.

– Poziom jedenasty i dwunasty. Izolowane. Właśnie jedziemy odebrać dwunastkę.

– „Parszywą dwunastkę” – parsknęła Zuza.

– Przecież to może być, kurwa, gorsze niż nasza misja tutaj, kilka lat temu.

– Potencjalnie – odparł Karol spokojnie. – Tylko potencjalnie.

– A ty co? Chcesz rozwalić misję od środka? Partyzant?

– Zaraz rozwalić... Nie. Trzeba poszukać optymalnego rozwiązania, jak zawsze... A ty nie miałeś żadnych dylematów moralnych, pracując nad tą waszą „supertoksyną”? Która miała zabić całą ludzkość? Hall? Co? Jak to z tobą jest? Po której ty jesteś stronie? W zasadzie, to jestem twoim przełożonym, poniekąd... Więc gadaj...

– Kurwa... – zaciął się Hall. Po chwili zaczął jednak mówić. – Ja, to betka... Pomyśl sobie, co przeżywały nasze dziewczyny, jak były w ciąży z „tubylcami”, albo, jak już miały rodzić... Jak patrzyły później na swoje dzieci. „Może nam się nie uda, może nic nie znajdziemy... Może wszystko będzie dobrze, jakoś się samo ułoży, nie przylecą tu za parę lat nasi”. Jacy nasi? Nasi? Jacy? Pomyśl sobie o nich, Karol, o naszych dziewczynach.

– Aaa... To dlatego tak długo nie chciałeś się żenić, co? – spytała Zuza, odwracając się do niego na moment. – No jasne... A z Jane zacząłeś się spotykać dopiero po tym, jak odkryłeś zmiany rozkazów?... No tak... Teraz wszystko mi się ułożyło... Cholera...

– Bagno, co? – spytał Karol.

– A jeszcze z miesiąc temu nigdy bym nie pomyślała, że będę... no, w czymś takim...

– Zajedź gdzieś na parking, czy gdzie, byle nie na stację benzynową. Muszę zapalić. Tak mnie naszło jakoś... Palić mi się chce, jasne?

– Nie ma sprawy.

– No... Hall poprowadzi, a my sobie usiądziemy z tyłu...

– Ha, ha. Tylko bez takich...

– A czemu nie... właściwie?... – Zuza zerknęła na swój pierścionek, potem na Karola, potem na pierścionek, potem znowu na Karola... – Ty, Hall, bardzo, zdaje się, chciałeś prowadzić, nie?


8.


– Ej! Wy tam, z tyłu! Przestańcie się już migdalić, bo dojeżdżamy powoli do Gdańska. – Hall spojrzał w lusterko wsteczne.

Zuza i Karol odsunęli się trochę od siebie, poprawili swoje ubrania i zaczęli się szczerzyć do niego z tylnych siedzeń.

– Chyba zgłodniałam.

– Ja też.

– No no. Spokojnie... Może gdzieś jeszcze staniemy, co? Hall?

– Jasne. Jakaś stacja benzynowa, czy restauracja? – spytał.

– A ile mamy czasu? – Zuza wyjmowała już ze swojej torebki małą kosmetyczkę i czegoś w niej szukała.

– Czasu mamy dużo, bo jeszcze nie ma ósmej. Cała trasa przebiegła spokojnie, nikt nas nie śledził, nawet w Łodzi...

– Śledził? – zdumiała się Zuza.

– To takie nasze nawyki – uspokoił ją Karol. – Ja też sprawdzałem.

– Ty nawijałaś o swojej S.I., a my...

– Aha. – Zuza poprawiała sobie jakiś wyimaginowany kosmyk włosów, wpatrzona w małe lusterko.

– Jaka knajpa otwierana jest o tej godzinie? A na stacjach benzynowych są kamery... Zresztą... I tak jedziemy autostradą...

– No to stacja benzynowa – rzekł Karol. – Faktycznie, Hall prowadzi już parę godzin... A my jeszcze nie ustaliliśmy daty naszego ślubu...

– Gdzie z łapami... Zdążymy.

– Dziś jest poniedziałek, a my, zamiast iść do Urzędu Skarbowego...

– Phe... Jakiego? – parsknął Hall, Zuza też się zaśmiała.

– Skarbowego. A co? Coś nie tak?

– Urząd Skarbowy jest od podatków, he, he, he... Urząd Stanu Cywilnego, w Urzędzie Miejskim, ty... Romeo. – Hall pokiwał głową, rozbawiony.

– Niech będzie. Co to? Pomylić się nie można?

– I tak byś był na trasie, tutaj. – Zuza wzruszyła ramionami.

– No tak... Skarbowy, bo mój skarb. Dobrze powiedziałem. – Karol mocno objął Zuzę i pocałowali się namiętnie i głośno, nie krępując się wcale Hallem.

– Starczy wam już chyba, co? Bo powiem Jane.

– A wiesz, jak na to zareaguje? Jeszcze ci powie, że ją zaniedbujesz – przyszpiliła go Zuza, z ironicznym uśmieszkiem na ustach.

– Mała czarownica... – odciął się Hall. – O, jest jakaś stacja. Stajemy?


9.


– To pierwsze światła od kilku godzin – zauważyła Zuza.

Stali na skrzyżowaniu ze światłami drogowymi w Przejazdowie, przed Gdańskiem. Mieli teraz skręcać na prawo, do Sobieszewa. Rozglądali się, lekko znużeni podróżą.

– Ruszamy – rzekł po chwili Karol, gdy światła już się zmieniły, wrzucił bieg i pojechali.

– Znowu pola... – odezwała się po chwili znudzonym głosem Zuza. – I znowu te wiatraki... Ciekawa jestem tej dwójki. Edi i Olo... A kto im dał takie imiona właściwie?

– Nie wiem. Stella się śmiała, jak zobaczyła mój paszport. Że białoruski – odparł Karol. – Wydziwiała, „co za kretyn ci taki dał?” Hallowi też wypomniała, kto go tak głupio nazwał...

– Fakt – potwierdził Hall.

– No... – Zuza obejrzała się do tyłu, uśmiechając się do niego ironicznie. – Mógłbyś sobie właściwie zmienić...

– Teraz już za późno.

– To jeszcze nic. Jedziemy odebrać desant Trzeciej Beta. Tomek i trzy dziewczyny. Wiecie, jakie mają imiona?

– No?

– Ala, Ela i Ula.

Roześmieli się na to.

– Nie, nie. Jaja sobie robię... Fajne dziewczyny, chociaż mało co o nich wiem. Poznałem ich wszystkich przed samym startem.

– Aha. A ci... Edi i Olo? Jacy są?

– No... trochę jak mutanci... – zaczął Karol. – To znaczy, jak wyczynowi sportowcy. Zwiększona wydolność organizmu, wyższe ciśnienie, serce jak dzwon... Tak się mówi? Są „podrasowani”, jakby byli na „koksie”. Na niedozwolonych środkach dopingujących.

– Aha. A wiecie, przypomniało mi się, oglądałam kiedyś taki reportaż o sportowcach z byłych Niemiec Wschodnich...

– Z NRD?

– No, mówię przecież... – Zuza wzruszyła ramionami.

– Dla polaków to NRD.

– Dobra, dobra... Polaczek się odezwał, patrzcie go... No i wyobraźcie sobie, ich lekkoatleci trenowali na przykład na hali, hermetycznie zamkniętej, z obniżonym ciśnieniem atmosferycznym, ze zmniejszoną ilością tlenu. To tak, jakby trenowali gdzieś w Andach, albo w Tybecie... A potem, jak jechali gdzieś na zawody, to z automatu mieli zwiększoną wydolność. Proste, nie? I wyciągali z lodówki swoją własną krew, dostawali „w żyłę”... I kto tu może mówić o jakimś dopingu? Norweżki biorą leki na astmę, bo niby są chorowite...

– No, to coś tak, jak „Gamma” – powiedział Karol. – Ja dokładnie nie wiem. Nie jestem żołnierzem, jak oni, tylko zwyczajnym „szpionem”. Wiem, że armia u nas cały czas wprowadza jakieś nowinki. Tu pewnie zresztą też. Nikt nie mówi, że to doping i wszyscy o tym wiedzą, normalka. Poza tym, są różne mikroczipy, czujniki biochemiczne, cuda... Ale oni, to co innego. Nie mogli tutaj zabrać takich rzeczy, ze względów bezpieczeństwa. Co innego przyspieszona przemiana materii, masa mięśniowa budowana na specjalnych sterydach, szybsze przewodnictwo bioelektryczne, takie rzeczy... No i, oczywiście, trening. Doświadczenie bojowe. To takie dwa wilki-samotniki.

– Pewnie dlatego Stella też ma takich swoich „tajniaków” – wtrącił Hall.

– A ma?

– To nie moja działka, ledwo ich znam.

– Aha. No, sami widzicie. Nie brali ze sobą naszego sprzętu bojowego, tylko niezbędne minimum, żadnych egzoszkieletów, implantów...

– Jakich implantów? – zainteresowała się Zuza.

– No, nie wiem... Dobra. Długo kłócili się, jeszcze przed startem, co mogą, a co nie. Usunięto im pewne detektory. Bo zbyt sztuczne. Ruchu, podczerwieni, ultrafiolet, inne takie... Z tego, co wiem, zostawili im jedynie nosy.

– Co? – zdziwiła się Zuza.

– Mają węch jak psy. – Zaśmiali się wszyscy. – To jest coś, mówię wam... Już chyba dojeżdżamy – zauważył Karol, gdy dojeżdżali do zabudowań i zaczął zwalniać. – No jasne. Zaraz będzie most pontonowy. O, już coś widać.

– A nie, tam budują normalny most, obok. Znaczy, zwodzony, czy jakiś... – powiedziała Zuza rozglądając się uważnie. – To już Wisła, nie? No jasne. To jesteśmy już prawie.

Karol zwolnił jeszcze bardziej i wjechał na stary, pontonowy most, na uginające się segmenty.

– To można mieć lepszy węch? Sztuczny nos? Cholera, pomyśleć tylko... – Zuza kiwnęła głową z uznaniem. – Ale po co, właściwie? To tu będzie nowy most... Pewnie jakiś uchylny, czy co, bo nie mogą zamknąć żeglugi...

– W prawdziwej walce wszystko może się przydać. Zwykła saperka to groźna broń. A jak masz jeszcze przewagę nad przeciwnikiem... I więcej informacji i efekt zaskoczenia. To co, teraz na prawo, nie? – Zjechali z mostu na asfalt. – Tablica na wprost: „Świbno, osiem kilometrów”. Jedziemy. – Skręcili i pojechali powoli dalej, mijając małe domy stojące przy ulicy, w bliskim sąsiedztwie nadmorskiego lasu.

– To za kilka minut będziemy już na miejscu. I co jeszcze mają z implantów? – spytała Zuza, rozglądając się dookoła.

– Nie wiem. O węchu wiem tylko dlatego, że rozmawiali o tym przy mnie, na pokładzie statku. Tak w ogóle, to, oczywiście, tajemnica. I przypadkiem nie wygadaj się, że o tym wiesz, Susanne moja.

– Tak, tak. Jasne. „Tajne przez poufne”.

– Poważnie.

– Wiem przecież... Cyborgi, normalnie...

– Biologiczne.

– O implancie węchu nie słyszałem. Cholera, technika poszła do przodu na tej naszej kochanej Alfie. Jak to działa?

– Możesz się ich spytać, jak się już trochę nawzajem oswoimy i poznamy... Wiesz, że od dobrych kilku minut jedzie za nami niebieski ford?

– Tak. Jedna osoba w okularach i czapce.

– Gdzie, gdzie? – Zuza odwróciła się do tyłu, żeby spojrzeć, ale Hall ją zasłonił.

– Gdzie się patrzysz, Sroko... Chcesz, żeby zobaczył, że się zorientowaliśmy?

– Cholera... – Skrzywiła się Zuza, wracając do właściwej pozycji w fotelu. – Długo za nami jedzie?

– Od Przejazdowa. Albo i wcześniej trochę. Ale tu jest jedna droga, nie ma innej, więc może to przypadek – odparł Hall.

– Trochę zbyt równo nas się trzyma. Nie to, że blisko. Daleko właśnie – dodał Karol.

– Tak jadą emeryci, a on na takiego nie wygląda.

– Aha – mruknęła Zuza.

– Ucz się, ucz, Młoda, przyda ci się.

– Skręcił w boczną uliczkę... Cwaniaczek... No to my też... Tu nas nie zobaczy. – Karol dodał gazu, przejechał łuk drogi i znalazł się w miejscu, skąd obserwator z forda nie mógł ich zobaczyć, następnie szybko wjechał w boczną drogę, prowadzącą do jakiegoś oddalonego domu. Po chwili zatrzymał się, ale nie wyłączał silnika.

– Stoimy i czekamy. Jeżeli przejedzie w ciągu minuty, to znaczy, że nas śledził.

Zapadła cisza, wszyscy wpatrywali się w lusterka.

– Dwadzieścia sekund – powiedział Hall, gdy tyle już ich upłynęło.

Czas się dłużył, a oni wpatrywali się w lusterka bez ruchu, w ciszy. Przejechał jakiś samochód dostawczy i nic. Potem upłynęły kolejne chwile.

– Czterdzieści sekund – oznajmił Karol.

Na drodze nic się nie działo. Jakiś pies zaszczekał w oddali. Czas płynął sobie wolno...

– Minuta – rzekł Hall.

Nadal siedzieli, wpatrzeni w lusterka, bez ruchu.

– I co? Długo tak będziemy tu sterczeć? – spytała Zuza, wyraźnie zirytowana.

– Minuta dwadzieścia – oznajmił Karol, nie odrywając wzroku od lusterka wstecznego.

– Do cholery, jak długo jeszcze...

– Susanne, trochę cierpliwości – powiedział Hall łagodnie. – Minuta czterdzieści.

– Jest. – Karol nawet się nie poruszył. – Wolno jedzie...

– Czy to przypadkiem nie jest jeden z nich? I sprawdza naszą czujność? Co? Chłopaki?

– Za długo go nie było i jedzie wolno...

– A to cholera jedna... – zezłościła się Zuza.

– Jedziemy. – Karol ruszył tyłem jakieś dziesięć metrów, obrócił samochód na szerszym fragmencie drogi i podjechał do głównej szosy. Następnie skręcił w prawo i jechali już teraz równym asfaltem, niezbyt szybko, w wyznaczonym kierunku.

Jechali w ciszy jakiś czas, aż znaleźli się wśród luźno rozrzuconych zabudowań nadmorskiej wsi. Minęli kilka domów i kościół. Zbliżali się do dużego, parterowego pawilonu z reklamą Pepsi i Żywca, gdy Karol jeszcze bardziej zwolnił.

– Zaparkował przy sklepie, cwaniak – zauważył Hall i sięgnął po mapę, leżącą obok.

– Ehe... Dobra. Do celu mamy kilometr. Stanę za krzyżówką.

– Jasne. Na planie widać, że albo prom, na wprost, albo na Przegalinę, w prawo, albo w lewo i dwieście metrów do ściany lasu. Nasz cel – powiedział Hall kładąc mapę na fotelu. – Stań tak, żeby nas nie zobaczył przed wjazdem na skrzyżowanie.

– Jasne. O. I jest pod górkę, domy nas zasłonią. Bardzo dobrze. Ruszył?

– Nie – odparła Zuza.

– To skręcam.

Karol na skrzyżowaniu skręcił w lewo, aby po dwudziestu metrach stanąć z lewej strony, częściowo na chodniku. Nie wyłączał silnika. Wszyscy obrócili się w prawo i wypatrywali podejrzanego samochodu. Czy pojedzie za nimi, jak szybko i czy kierowca będzie się za nimi nerwowo rozglądać, by, po zobaczeniu ich, zwolnić i udawać obojętność.

– Z przodu, przed nami, z lewej, sto pięćdziesiąt metrów, zaparkowane dwa samochody osobowe, z prawej jeden, sto metrów, dostawczy. Na wprost, dwieście metrów, las.

– Zgadza się. Tam mamy spotkanie. Parking. Ławeczka.

– Jest! – krzyknęła zaaferowana Zuza.

Niebieski ford wtoczył się powoli na skrzyżowanie, leniwie skręcił w ich kierunku. Przejechał obok nich, ale twarzy kierowcy nie zobaczyli, bo akurat masował się po policzku i czole, jakby był niewyspany. Powoli pojechał dalej.

– He, cwaniaczek – podsumował Hall z uśmiechem.

– To musi być jeden z nich. Jaja sobie z nas robią... – Karol też się uśmiechnął.

– Bekę kręcą, znaczy... – Zuza patrzyła za oddalającym się samochodem, rozluźniona. – Ale to muszą być modele... Przecież oni wiedzieli, że będziecie czujni, nie?

– Pewnie. – Hall wzruszył ramionami.

– Modelarze... – Zuza kiwała głową z uśmiechem.

– Stanął przy ławeczce. Wysiadł. – Karol komentował, chociaż wszyscy to obserwowali. – Siada na ławeczce, tyłem do nas... – Wrzucił bieg i toyota ruszyła powoli. Po chwili byli już na miejscu planowanego spotkania z Trzecią Gamma.

Zuza spoglądała na szeroką rzekę z prawej strony, trochę przysłoniętą przez mały port rybacki. Za rzeką widać było drugą ścianę sosnowego głównie lasu.


10.


Karol podjechał do prawego skraju dziurawej, asfaltowej drogi i zatrzymał samochód za niebieskim fordem. Wyłączył silnik i powoli wyszli wszyscy. Kierowca starawego forda focusa, bo to on był, siedział na ławce, odwrócony do nich plecami i wpatrywał się w ścianę lasu przed sobą. Nie miał już na głowie ani czapki, ani okularów.

– Edi? Olo? – zagadnął Karol.

Nieznajomy odwrócił się niespiesznie. „Twarz zupełnie bez wyrazu”, pomyślał Hall.

– O, Karol. Jesteście już? Jak podróż? – Facet wstał powoli, uśmiechając się do nich lekko i pogodnie. Nie był ani za wysoki, ani za niski, ani zbyt barczysty, ani za chudy, ani za gruby...

– W porządku – odparł Karol. – Ostatnie parę kilosów wesołe... Edi, to Hall i Zuzia. Hall, Zuzia, przedstawiam wam Ediego.

Uścisnęli sobie dłonie wszyscy.

– Ładna pogoda dzisiaj, prawda? – zapytał łagodnym głosem Edi, a uśmiech nie schodził mu z ust.

– Tak, zapowiadają ładne lato tego roku. – Hall jakby zaczął się poddawać tej łagodności.

– Macie ochotę na małą wycieczkę? – spytał Edi, patrząc przyjaźnie na Zuzę. – Tu jest bardzo przyjemnie, prawda?

– No, pewnie – zgodziła się z nim.

– Zaraz pójdziemy na miły spacer. Nie macie ochoty napić się przedtem czegoś? Musimy trochę poczekać na Ola. Jechał za wami od Tczewa, mniej więcej.

– Cholera, nic nie widziałem. – Karol wyprostował się nagle.

– To dobrze... On nie śledził was, tylko tych, którzy mogli jechać za wami.

– He, he – zaśmiała się Zuza cicho.

– Masz bardzo miły śmiech, Zuzia. I bardzo ładne imię. Pasuje do ciebie.

– Eee... Słuchaj, Edi... – Karol trochę się zaniepokoił.

– A, chcesz mi powiedzieć, że się zaręczyliście? No przecież wiem.

– Skąd?

– Karol. Dom Stelli jest dobrze zabezpieczony, ale nie ogród...

Hall parsknął śmiechem i klepnął Karola w ramię, dosyć mocno, aż ten się ugiął.

– No, ale, przede wszystkim, serdeczne gratulacje, Zuzia. Powiem ci, dobry wybór. – Edi z gracją ujął ją za rękę i pocałował w dłoń, co przyjęła z wyraźnym zadowoleniem. – Karol... – Teraz podał rękę Karolowi. – Ty to masz szczęście. No chłopie, taka super laska... Przepraszam... – zwrócił się do Zuzy, zażenowany, przynajmniej na to wyglądało.

– Nie ma za co, to nawet miłe, Edi.

– No, na supermena to ty nie wyglądasz. Sorki, Edi, ale inaczej cię sobie wyobrażałem. – Hall, rozluźniony, rozbawiony, podszedł do samochodu, otworzył drzwi i sięgnął po butelkę Coca-coli. Otworzył ją i napił się.

– Trochę za dużo gadacie na świeżym powietrzu, i ty i Karol. – Edi uśmiechnął się do niego łagodnie, bez cienia złośliwości czy ironii. – Szczególnie po alkoholu.

– Oczywiście, że tak – poparła go szybko Zuza.

– O, ale widzę, że nadjeżdża Olo. No to mamy komplet. – Edi podszedł do forda i otworzył bagażnik. – Dla każdego jest plecak. Zuzia, to twój. – Podał jej ten najmniejszy. – Tylko trochę napojów, na drogę. Zjemy coś później.

Za ich samochodem zaparkowała identyczna toyota jak ich i wyszedł z niej całkiem niepozorny facet, podobny trochę do Ediego, z czapką z daszkiem na głowie, którą zaraz zdjął lewą ręką. Podszedł do nich, uśmiechając się szeroko.

– Witam wszystkich, witam, jestem Olo. A, to nasza piękna Susanne, miło mi. – Cmoknął ją w dłoń. – Hall, słyszałem o tobie dużo dobrego. – Ścisnęli sobie dłonie. – Cześć, Karol. No, dawnośmy się nie widzieli, stary... – Jemu też ścisnął dłoń, potem poklepał go po ramieniu. Podszedł na powrót do Zuzy. – Gratuluję – rzekł głębokim, szczerym głosem, uśmiechając się miło i ciepło. – To niezły facet, ten Karol. Szczere gratulacje. – Znowu cmoknął ją w dłoń. – No, Karolku... Ty to masz fart, chłopie, niech mnie...

Zuza, Hall i Karol powoli dochodzili do siebie po tym powitaniu, spoglądali na tych dwóch jowialnych, ciepłych facetów, takich miłych i uprzejmych... Gdyby mieli ich opisać, pewnie nie potrafiliby.

– Zuzia ma już swój plecak na sobie, a wy na co właściwie czekacie? – Obudził ich Edi. – No, panowie?...

Sięgnęli po plecaki i aż jęknęli obaj.

– Cholera, ciężkie to... – zauważył Karol.

– To ze dwadzieścia kilo chyba... – dodał Hall.

– Dwadzieścia cztery i coś. Trochę treningu wam się przyda. – Edi sięgnął po jeden z plecaków i lekko zarzucił go sobie na ramiona z uśmiechem. – No, Zuzia, to co innego. To nasza pupilka.

– Chyba, że chcecie, żeby nasza Kotka–Ślicznotka niosła je za was. No?

– A co to jest? – spytał Hall, dopasowując sobie ramiona plecaka.

– A co ja mówiłem przed chwilą o gadaniu na świeżym powietrzu? Prowiant, oczywiście – odparł Edi, zamykając samochód.

– To co? W drogę – rzekł Olo i ruszyli wszyscy w kierunku lasu skrajem drogi, aby po kilkunastu metrach wejść na ścieżkę, wspinającą się między sosnami do góry. – Hall, prowadź, idziemy gęsiego, u góry skręć w lewo. Karol jako drugi. – Wszyscy się ustawili, Olo szedł obok Zuzy, Edi z tyłu. – Musimy ci się przyznać, Zuzia, do jednej rzeczy. – Zwolnili trochę, puszczając Halla i Karola do przodu. – To było z naszej strony bardzo nieeleganckie, więc bardzo cię przepraszamy. – Zuza spojrzała mu w oczy, zdziwiona. – Otóż, my wylądowaliśmy razem z Ewą i Karolem, ale w odległości paru kilometrów od was. Karol i Ewa oczywiście wiedzieli o nas, a wy nie. Jechaliśmy za wami przez całą Saharę, potem pół Europy...

– Jako ochrona Ewy i Karola, przede wszystkim – dodał idący z tyłu Edi, – ale też i wasza. I byliśmy cały czas na nasłuchu, chociaż trochę nas zagłuszaliście... Znaliśmy wszystkie wasze rozmowy... I przepraszamy Ciebie. Ani Halla, ani tym bardziej Karola nie musimy, bo są... rozumiesz sama, ale Ciebie tak.

– Tym bardziej, że bardzo cię polubiliśmy.

– Bardzo.

– No dobrze, miło mi, ale...

– Nie, nie – przerwał jej Olo. – Posłuchaj. Karol, to prawdziwy szczęściarz. Ja bym się dał pokroić za taką dziewczynę, jak ty.

– Tak samo ja – dorzucił Edi. – I bardzo ci kibicujemy. No, Karolowi też, jasne, ale on jest nasz, rozumiesz...

– Na lewo, chłopaki – rzucił Olo i wszyscy skręcili we wskazanym kierunku, idąc już po płaskim terenie.

– Susanne, bardzo cię przepraszamy, że zakłóciliśmy twoją prywatną sferę.

– Bardzo dużo się od ciebie, tak, głównie od ciebie, nauczyliśmy.

– Ciebie najczęściej podsłuchiwaliśmy. E, przepraszam... – Skrzywił się Edi z przepraszającym uśmiechem. – Wybacz nam, Słoneczko...

– „Słoneczko”... Jeszcze nikt tak do mnie nie mówił... Nie ma sprawy.

– Tak wyszło, rozumiesz przecież...

– Ale za to możesz na nas liczyć w każdej sprawie.

– Na dwieście procent. Ty masz u nas nieograniczony kredyt.

– Dzięki. – Zuza uśmiechnęła się do nich obu.

– Nie. To my dziękujemy. – Edi mrugnął do niej przyjaźnie.

– Eee, muszę się o coś spytać Karola, przepraszam. – Zuza przyspieszyła trochę, aby podejść do obciążonego plecakiem narzeczonego. – Karol – powiedziała trochę głośniej, aby usłyszał.

Przystanął, Edi i Olo go wyminęli, a Zuza stanęła obok, i poczekała, aż oddalą się nieco.

– No, co tam, Zuzia? – Uśmiechnął się do niej Karol. – Jak tam chłopaki?

– Super. Słuchaj... Karol, czy to możliwe, że oni też?...

– Co: „też”?

– No... Cholera, te geny Halla... Oni są dla mnie tacy mili, słodcy, jakby byli we mnie... Rozumiesz?

– Nie.

– Och – żachnęła się. – Jakby się we mnie „zabujali”.

– Co?

– No!

– Nie... Niemożliwe... Nie – Skrzywił się. – Coś ci się zdawało. Niby jak? Jest tylko jeden gen Halla, a ich jest dwóch. Co, podzielili się?

– Są dla mnie tacy mili... Aż nienormalne.

– Po prostu cię polubili.

– Byli na nasłuchu od samego lądowania.

– Tak.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?

– No... Jakoś się nie złożyło. Nie zrobiłem tego jakoś specjalnie, kochana moja, tak jakoś wyszło... Przepraszam. – Chciał ją pocałować w policzek, ale mu uciekła. – Nie gniewaj się, proszę... Oni po prostu tacy są. Pamiętasz ich twarze?

– No... nie za bardzo...

– A kolor oczu?

– Nie wiem...

– No właśnie. Jakby ich nie było, co? Bardzo szybko się o nich zapomina. To taki ich kamuflaż psychologiczny. Ja też o nich zupełnie zapomniałem. Superszpiedzy.

– Poważnie?

– Naprawdę. To ich specjalność. Są mili, grzeczni, dostosowują się, sympatyczni, z każdym pogadają o wszystkim... W dwie sekundy zabiją z pięć osób i nawet tego nie zauważysz. I pewnie jeszcze uśmiechniesz się do nich... Ale jak już ci powiedzieli, że cię lubią, no, to masz takich aniołów stróżów, że... Jak ktoś ci wejdzie w drogę... No, to już mu współczuję... Szkoda gadać. – Machnął ręką z uśmiechem na ustach.

– Aha... – zastanawiała się Zuza. – Ale jak podeszliśmy do Ediego... to go rozpoznałeś od razu...

– No tak... Byłem przekonany, że to on... Nie wiem, ma czym to polega. Sama zobaczysz...

Ruszyli za resztą, bo Edi, Olo i Hall oddalili się już znacznie.

– Ja tak naprawdę, to ich mało znam. Tylko trochę plotek. Gdzie byli, na jakich akcjach, co umieją... Właściwie wszystko. Określenie „superkomando” to trochę za mało, jak dla nich. Ciężki ten plecak...

– Co tam jest?

– Nie wiem. Może nam dali jakieś kamienie żebyśmy się trochę „roztrenowali”?

– He, he, przyda ci się...

– No, ja to bym poćwiczył co innego...

– To chyba nie dzisiaj, „kogucie”.

– Ano nie, niestety... No, musimy ich dogonić.


11.


Zatrzymali się w dosyć gęstym fragmencie lasu, ciemnym i zarośniętym, na skrzyżowaniu szerokich dróg. Podłoże pocięte było śladami kół, ale przede wszystkim, setkami, czy raczej tysiącami śladów butów.

– No, jesteśmy na miejscu. – Edi zdjął ciężki plecak i położył go na trawie, przy najbliższym drzewie. Pozostali poszli w jego ślady.

– A powiedzcie mi, w górach też byliście? – spytała Zuza, ściągając plecak i kładąc go przy nogach.

– Olo był. Ja byłem w tym czasie w Łodzi.

– Cholera...

– Przepraszam, Zuzia. Taką mamy robotę. – Olo z przepraszającym uśmiechem puścił do niej „oko”.

– I wszystko słyszałeś? – upewniała się jeszcze.

– Wszystko – zapewnił ją Edi z uśmiechem. – Musisz nam wybaczyć, Słonko. A teraz rozdaj wszystkim wodę.

– Aha, no tak. – Zuza otworzyła swój plecak i zaczęła wyciągać litrowe butelki. – A, zresztą...

– Siadajmy, gdzie kto chce, ale blisko siebie. – Olo dał wszystkim przykład i położył się na trawie, podpierając się łokciem.

Zuza porozdawała wodę, zaczęli pić, a ona sama usiadła po turecku, mniej więcej w środku między nimi, ze swoją butelką w ręce.

– Jest połowa maja, zachód słońca po dziewiętnastej, do dwudziestej jest jasno – zaczął Edi. – Wodowanie Trzeciej Beta i desant na plaży o drugiej w nocy. Jutro nad ranem. Tak się mówi? W promieniu kilku kilometrów od miejsca „X” rozstawiamy nasze detektory ruchu, kamery i inne takie... – Skinął głową w kierunku swojego plecaka. – Od strony rezerwatu, na prawo od nas, rozstawiliśmy wczoraj trochę tego, dziś reszta. Od godziny dwudziestej trzeciej do piątej rano detektory automatycznie wypuszczają gaz usypiający, gdyby ktoś tu łaził. Nas to nie dotyczy, bo mamy markery detekcji. Ale ktoś obcy... Można je ominąć, ale tylko idąc przez gęstwinę w nocy, zresztą są tak rozstawione, że jak jeden się ominie, to następnego już nie. Tworzą siatkę.

– Aha. A jakie są zagrożenia? – spytał Hall.

– Dziki. Mogą tu łazić... Ludzie. Jakiś durny ornitolog amator, albo dziki turysta...

– W nocy? – spytał Karol.

– Zawsze może się trafić jakiś przygłup – skwitował Olo i wszyscy się lekko uśmiechnęli. – Nielegalni poszukiwacze bursztynu... Trzy, cztery osoby do obsługi motopompy, ze dwie osoby na czujce... Poza tym, policja, tropiąca bursztyniarzy...

– O cholera... – Kiwnął głową Hall. – Jeszcze ci tutaj potrzebni, jak dziura w moście.

– Nie było czasu szukać dojść, mamy jedynie nasłuch radiowy, monitoring komórek, zagłuszanie... Gdyby ktoś używał telefonu czy krótkofalówki tutaj, w naszym rejonie operacyjnym, wyłapiemy to. Tak samo straż leśna, jakieś patrole czy coś. Straż graniczna... Zresztą, łączność nie będzie działać, nie tylko to. – Edi rozbrajał wszystkich uśmiechem.

– A jak ten gaz usypiający przejdzie przez zamknięty samochód? – spytała Zuza.

– Przejdzie. Musiałby być hermetyczny, jak wóz bojowy. Ten gaz ma duży zasięg, rozpyla się nawet na sto metrów, szybko się rozprzestrzenia i jest dobrze ustawiony. Po minucie jego stężenie spada do bezpiecznego poziomu i przestaje działać. Ale jak ktoś zaśnie, to na siedem, osiem godzin. I od razu.

– Okoliczne radary od dwudziestej pierwszej będą wariować. „Jakieś anomalie, czy co”?... Sprzeczne dane... To już przetestowane... Desant w zasadzie jest niewykrywalny, ale trzeba je zneutralizować. – Teraz Olo przejął wprowadzanie ich w szczegóły. – Kutry rybackie też stanowią zagrożenie, ale odetniemy im zdalnie łączność. Poza tym noc będzie ciemna, zapowiadają deszcz.

– A wojsko i służby? – spytał Karol.

– Na tym poziomie zajęliśmy ich fałszywą informacją o planowanym przerzucie narkotyków, dzisiejszej nocy, z Bornholmu do Ustki, więc daleko stąd. Tu może się kręcić jakiś pojedynczy samochód, jakiś patrol Straży Granicznej, ale jest małe prawdopodobieństwo... Będą mieli zresztą problem z radarami, przemytem... Nielegalni imigranci na granicy... – ciągnął Olo z uśmieszkiem. – Jeżeli chodzi o morze... Czasami Ruski się tu kręcą, na Bałtyku, takie „igraszki”... Oni lubią sprawdzać czujność sąsiadów, Szwedów szczególnie to denerwuje. Mówiło się już ponoć od dawna, że Skandynawowie testują małą, bezzałogową łódź podwodną, że chcą im zrobić psikusa... Parę dni temu wpuściliśmy do morza naszego drona... – Uśmiechnęli się na to. – Wszyscy teraz na niego polują koło Kaliningradu, wieczorem skieruje się na północ... Polaków też to interesuje...

– To tak w skrócie, jeżeli chodzi o zagrożenia – podjął Edi. – Zawsze może wyskoczyć coś zupełnie nieoczekiwanego... Lądownik schodzi z orbity o pierwszej pięćdziesiąt dwie. Po paru minutach odrzuca pierwszą osłonę termiczną, wygląda to tak, jak gdyby rozpadł się jakiś meteor. Potem idzie druga osłona. Na wysokości trzydziestu kilometrów rozpada się gwieździście trzecia osłona i dwadzieścia automatycznych lądowników szybuje w dół, ustawiając się w szyku kołowym. Następnie, w zależności od warunków atmosferycznych, na wysokości dwudziestu, dwudziestu dwóch kilometrów otwierają się spadochrony hamujące, aby odpaść na dziesiątym kilometrze. Otwierają się spadochrony właściwe, samosterujące, nakierowują się automatycznie na cel. Czterdzieści metrów przed wodowaniem odpadają.

– Zagrożeniem są złe warunki atmosferyczne, ale huraganu nie zapowiadają przecież. Jest możliwość sterowania i spadochronami i samymi zasobnikami, lądownikami – wtrącił Olo.

– Spadochrony, jak i zasobniki, są zrobione z materiału autodestrukcyjnego, po trzech godzinach wszystko się rozpada w pył. Dosłownie. My to mówimy tak dokładnie ze względu na ciebie, Zuzia. Oni już lądowali, trochę może inaczej.

– Jasne. – Kiwnęła Ediemu głową ze zrozumieniem.

– Ostatnie czterdzieści metrów... – ciągnął dalej Edi. – Zasobniki lecą same, wpadają do wody i już. To właściwie jest najgorsza część operacji, bo mogą być źle naprowadzone i nie trafić w cel... Osobiście wolę szybowce... Dwadzieścia automatycznych lądowników musi trafić w okręg o promieniu pół kilometra, środek okręgu jest wyznaczony dwa kilometry od brzegu.

– Mogą trafić w jakąś cholerną łajbę, mogą mieć za płytko, coś może się zaciąć...

– Dlatego zrobimy małą dywersję w porcie, tutaj. Ale to my – Edi mówił dalej. – Zawsze może się coś zdarzyć... Zasobniki są tak skonstruowane, że natychmiast po zanurzeniu otwierają się na nich, z boków, zbiorniki z helem, nadmuchiwane są... jakby wasze balony i lądowniki wypływają na powierzchnię. W przypadku płytkiej wody dodatkowo włączają się napędy strumieniowe. Same zasobniki to wydłużone jaja, jakby cygara, metr średnicy, trzy metry długości. Po bokach mają pływaki stabilizujące. Na dziobie anteny i markery, sterowanie, a na rufie, tam, gdzie były wcześniej doczepione spadochrony, dwa pędniki, jak w waszych skuterach wodnych. Akumulatory wystarczają na pół godziny pracy. Zasobniki samodzielnie podpływają na plażę, gdzie wcześniej ustawimy marker–matkę. Następnie wyciągniemy zasobniki na brzeg. W czterech są nasi ludzie, w pozostałych sprzęt. Nasze zadanie polega na przetransportowaniu zasobników do samochodów.

– Trzecia Beta opuszcza zasobniki i nam pomaga. – Olo zmienił Ediego. – Mamy ciężarówki, na które załadujemy zasobniki, te puste też. Samochody będą stały w lesie, na drodze, blisko plaży. Mamy cztery quady elektryczne, którymi przewieziemy te „strumieniowe jaja”. Później pakujemy quady na jedną z ciężarówek i ewakuujemy się stąd. Mamy dwie toyoty z napędem elektrycznym i trzy ciężarówki. Robimy wszystko w noktowizorach.

– I zwijamy się stąd. Zabierzemy ze sobą część detektorów, jeśli będzie taka możliwość, ale lepiej skupić się na głównym zadaniu. Po ten sprzęt można przyjechać później, nie ma problemu. To tak ogólnie. Zasobniki ważą po około sto dwadzieścia kilo, przywiązujemy je do dwóch quadów linami i mamy do przejechania po piachu na plaży jakieś sto metrów do samochodów. Tu jest dużo piachu...

– A dlaczego tak? Dziwnie jakoś. Linami?

– Chcieliśmy kupić większe pojazdy, ale są za drogie. Każda transakcja powyżej dziesięciu tysięcy euro jest monitorowana. A pojazdy muszą być elektryczne. Tutaj są na razie tak mało popularne, że trudno jest je ukraść... Poza tym, większe zostawiają inne ślady, niż zwykłe quady.

– No tak, teraz rozumiem... – Hall zgodził się z Edim.

– A ja co mam robić? – spytała Zuza.

– Czarować nas swoją obecnością, Susanne – odparł Olo z bardzo naturalnym wdziękiem.

– Ty to masz u nich fory, Młoda – powiedział Hall, uśmiechając się do niej, a potem wyciągnął paczkę papierosów i zapalniczkę z kieszeni.

– No, u was też, nie? My ją traktujemy jak młodszą siostrę, Hall, tak samo jak ty – odparł Edi, uśmiechając się do niego bardzo miło.

Hallowi przemknęło przez myśl, że jest bezczelnie podsłuchiwany przez kogoś, a teraz ten ktoś kpi sobie z niego w żywe oczy. Zapalił papierosa.

– Cholera... – Kiwnął Karol z uznaniem.

– Dlatego wy dwaj też macie u nas lekkie fory – dodał Olo z lekko drwiącym uśmieszkiem.

– Się porobiło... – zaśmiała się Zuza. – Czuję się jak... królewna.

– No i dobrze.

– Tak ma być.

– A mogę wam zadać parę pytań... chłopaki?

– Nie na wszystkie odpowiemy...

– Nie chcemy ci sprawiać przykrości, nie odpowiadając, Zuzia. Na niektóre nie możemy, a inne znowu mogą być... bez sensu, dla nas. Ale mów. – Olo uśmiechnął się do niej miło.

– No... Zabijacie ludzi... Jak to jest? – Spoglądała na nich bez strachu, starając się zaobserwować jakąś dziwną reakcję.

– Zabijamy, oczywiście – odrzekł Olo. – Jeśli ci powiem, że zabiłem dziesięciu, czy cztery tysiące, to czy to coś zmienia?

– Sprecyzuj, Zuzia. Gołymi rękami, nożem, siekierą, czy na odległość, ze snajperki?

– Akurat pytanie nas o zabijanie, to jak pytać kogoś, czy... lubi chodzić po schodach. Zupełnie bez sensu. Mówiłem ci.

– Taka jest nasza rola. Wykonywanie zadań. Mamy trochę inaczej ustawione emocje, w naszych sołdackich łepetynach.

– To znaczy, nie macie wyrzutów sumienia?

– To kwestia priorytetów, Zuzia. Mamy bardzo wysoki poziom, e, jak to nazwać...

– Też nie wiem. – Olo wzruszył ramionami. – To się dzieje zupełnie automatycznie, Słoneczko. Nawet o tym nie myślimy. Tak zostaliśmy wytresowani, jak wierne psy.

– Słuszność podejmowanych decyzji i logika? – podpowiedziała Zuza.

– Bardzo blisko. – Uśmiechnął się do niej Olo.

– I nie martw się, że jesteśmy w tobie zakochani – dodał Edi. – No, może tylko troszkę...

– Słyszeliście, jak rozmawialiśmy? Przecież byliście za daleko... To nie tylko węch?... Macie jakieś implanty słuchowe?

– Karol... – Olo spojrzał z wyrzutem na Karola.

– No... – Karol poczuł się jak uczniak zganiony przez nauczyciela. – W końcu Zuza jest nasza, nie?

– Oczywiście. My jej też ufamy, inaczej by jej tu przecież nie było – odparł Olo. – Ale bezpieczniej dla niej jest nie wiedzieć pewnych rzeczy.

– No tak. Przepraszam.

– Ty nas nie przepraszaj. Jesteś dowódcą, powinieneś dbać o takie sprawy, szczególnie, że tu chodzi o Zuzię.

– Cholera, he, he... – zaśmiał się Hall, leżąc na boku na trawie i paląc papierosa. – Teraz to nawet palcem nie będzie można jej tknąć, przy takiej obstawie.

– Spokojnie. Woda sodowa nie uderzy mi do głowy, nie bój. – Skrzywiła się, patrząc na niego, ale oczy jej błyszczały.

– O, widzisz? – rzucił Edi.

– No, widzę. Widzę. Że trzeba ją trochę utemperować. „Słoneczko”, „Zuzia”... – Zgasił papierosa. – Sami na siebie bat kręcicie... Aha. Zupełnie zapomniałem. W samochodzie mam dla was szczepionki, cały zestaw. Jak wrócimy, to wam podam.

– A co to jest?

– No, ogólne, żebyście tu czegoś nie złapali. I przygotowujące do zmiany waszego mikrobiomu.

– Czego? – spytał Edi.

– Waszej mikroflory w żołądku, jelitach... Waszych bakterii z Alfy.

– No, my z Ewą też braliśmy.

– Tak, tak, racja... – odparł Olo. – Ale tak zastanawialiśmy się, czy powinniśmy. No, my mamy trochę inny system immunologiczny, inny metabolizm, chociaż tego nie widać...

– Może lepiej zrobić najpierw jakieś testy w Łodzi? – spytał Edi.

– Może faktycznie... – zastanawiał się Hall. – No, nie ma problemu. My też na początku byliśmy tu bez. I jakoś nikt z nas nie zachorował...

– A wy, Karol, jak zareagowaliście? – spytał Olo.

– Normalnie, chyba. Ewa miała jakieś problemy, po alkoholu, ale może ma słabą głowę, nie wiem... Tyle tylko, że często korzystaliśmy z toalety.

– Aha... Hm...

– Słuchaj, Hall... A nie myśleliście o jakimś, no... zabezpieczeniu, w razie jakiejś wpadki, gdyby was na przykład torturowali „tutejsi”? Żeby zdobyć od was jakieś informacje? – spytał Karol.

– No, jest zwykła autodestrukcja... Ale tylko sprzętu. Jak? Farmakologicznie? Przecież to bez sensu. Jest tyle różnych metod przesłuchań...

– Jasne. Te najprostsze są najskuteczniejsze, na ogół – poparł Halla Olo.

– Można się zabezpieczyć farmakologicznie, ale najpierw musisz wiedzieć, przed czym. Toksyny, antidota, narkotyki... To bardzo długa lista.

– A wystarczy prąd, podtopienie, czy zwyczajne mordobicie – skwitował Edi.

– Osobiście najbardziej lubię piłować zęby pilnikiem – dodał Olo z uśmiechem na ustach. – Metoda skuteczna w stu procentach, czysta, bezkrwawa, żadnych śladów, później kilka wizyt u dentysty i po sprawie.

– O Jezu... – westchnęła Zuza. – Musicie gadać o tym? Łeee. – Wstrząsnęła się cała.

– Chyba, że ktoś ma protezy w gębie – zaśmiał się Hall.

– No to trudno, sam sobie winien...

– Stella aktywowała naszą zdalną ochronę osobistą, jesteśmy w „chmurze”, wy pewnie macie swoje, nie?

– Tak, Hall, ale to tutaj słabo działa. Nawet nasze, nowocześniejsze... Tyle nadajników radiowych...

– O, macie coś takiego? – spytała z zainteresowaniem Zuza.

– Ale ty nas ciągniesz za język, „Młoda”... Nie będziemy ci tu wyjaśniać, jak to działa – odparł Olo. – Coś jak wasza wirtualna chmura do przechowywania danych w Googlu czy gdzie tam... Nasza chmura tutaj słabo pracuje... Na Alfie operujemy bardziej falami świetlnymi niż radiowymi, inne zakresy, rozumiesz? A tu... Za dużo szumu.

– No właśnie. Jedynie monitoring, powiadomienia centrali o zagrożeniu, nawet to nie do końca jest pewne... – dodał Edi.

– I dlatego działamy tradycyjnie. Do tego nas szkolili... Dobra – rzekł Olo. – Trzecia Beta może się szczepić, a my po testach laboratoryjnych.

– A jak podamy szczepionki Czwartej? – spytał Hall.

– Coś wymyślimy. Teraz jest ważniejsza sprawa. – Edi wzruszył ramionami.

– Właśnie. To co? Trzeba się wziąć do roboty – powiedział Olo, powoli wstając. – Zaczynamy ustawiać nasze detektory, kamery i inne takie „drobiazgi”...


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×