Przejdź do komentarzyALFA NOVA TRZY 6 z 7
Tekst 6 z 7 ze zbioru: ALFA NOVA TRZY
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-01-08
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1270

CIĄG DALSZY


– No? – Spojrzała na niego badawczo.

– Czy... ten dzisiejszy obraz już sprzedałaś?

– Nie, mówiłam ci już, robię zapasy na Jarmark.

– A mnie byś go sprzedała? Co? Bardzo mi się podoba.

– No... Czemu nie? – Łucja zamknęła telefon i schowała go do torby.

– Skoro nikt go jeszcze nie kupił? Co?

– Hm. Dobrze.

– Ile za niego chcesz?

– Eee... Dwa tysiące.

– Okej.

– A co, taki dziany jesteś?

– Dostałem nagrodę za najlepszą ocenę końcową na tych egzaminach. Sorki, że się tak chwalę... Piętnaście tysięcy. No i podpisałem z nimi dwuletni kontrakt. Nareszcie przestanę bidować.

– No, to jak ci tak na nim zależy i masz kasę, to dwa i pół.

– Zgoda. Dorzucę drugie tyle, jak domalujesz na nim jeszcze „dla Tomka”. Co ty na to?

– Dwa i pół tysiąca za dwa słowa?

– No.

– Jeszcze tyle nie zarobiłam nigdy tak szybko...

– Bo jesteś niedoceniona. Powinnaś brać z pięć razy tyle, tak „na oko”.

– Ja nie mam nazwiska.

– Ale masz talent. Nawet nie „rękę”, ale talent. To co? Zgoda? Domalujesz te dwa słowa? – Wyciągnął do niej rękę.

– Zgoda. Razem pięć tysięcy. – Uścisnęli sobie dłonie.

– Bardzo się cieszę. Łucja, po drodze na dworzec jest oddział mojego banku, od razu ci zapłacę. W porządku?

– Pewnie – odparła Łucja, biorąc do ręki róże. – Ładnie pachną.

– Pięknie się uśmiechasz.

– Hm.

– No dobrze. To dopijmy te nasze kawy i chodźmy na eskaemkę. Piękne te twoje obrazy... Aha. Właśnie. A jak to jest z decyzją, co malować i jak? Bo to i kwestie techniczne pewnie i stylistyczne i co tam jeszcze...

– Trudno to tak... To przychodzi i tyle. A później się maluje, maluje... Najpierw szkic, delikatnie, ołówkiem, poprawki...

– Ale ty to z głowy robisz, czy musisz mieć przed sobą jakiś model, albo zdjęcie, czy jak?

– Zależy. Jak robię jakąś kopię, to muszę mieć dobre jakościowo zdjęcie. Wiadomo. A i tak zastanawiam się, jak pociągnąć. Płytko, głęboko, mocno, lekko?...

– Kopie też robisz?

– Na zajęciach. Ale nie tylko.

– No to ty też jesteś hakerką. – Uśmiechnął się do niej i mrugnął porozumiewawczo okiem.

– Ta, ta... Piratem.

He, he, to dobre... No, chodźmy już Łucja. Piękne imię...


30.


Łucja i Tomek skręcili w małą uliczkę, tę samą, na której rano się rozstali. Stały na niej piętrowe domy z niewielkimi, raczej zaniedbanymi ogródkami.

– O, widzisz ten dach z nowymi oknami? – spytała Łucja, wskazując mu drugi dom z lewej strony.

– Te ukośne?

– To moja pracownia, na strychu.

– Pewnie chciałaś mieć tam dużo światła?

– Oczywiście. Tata ma trochę znajomości, ale i tak ze dwa lata starałam się o zezwolenie budowlane na przebudowę.

– Pewnie parę obrazów cię to kosztowało?

– Tata mi to sfinansował, właściwie. Ale kilka obrazów też na to poszło.

Łucja otworzyła furtkę i weszli do małego ogródka. Przeszli parę kroków po starym, betonowym chodniku do drzwi wejściowych piętrowego domu z poddaszem. Tomek, z bukietem czerwonych róż, otworzył nieco obdrapane drzwi i przepuścił dziewczynę przodem. Klatka schodowa była dosyć czysta, jak na taki stary dom, pewnie dlatego, że budynek miał jedynie kilku lokatorów.

– Te schody są okropne – ostrzegła go Łucja. – Uważaj.

Przeszli drewnianymi, kręconymi schodami na piętro, gdzie były dwie pary drzwi. Łucja zadzwoniła dzwonkiem przy tych z lewej strony, trzymając swój bukiet w ręce.

– Moi rodzice są pewnie w domu.

Już po chwili dały się słyszeć jakieś kroki i drzwi otworzyła im starsza kopia Łucji, ze zdecydowanie dłuższymi włosami.

– Cześć, mamo. To Tomek, przyszedł po obraz. Wejdź. – Teraz to Łucja puściła go przodem.

– Dzień dobry pani. – Tomek przekroczył próg mieszkania i od razu pocałował gospodynię w rękę, potem podał jej kwiaty. – To dla pani, bardzo proszę. – Uśmiechnął się do niej miło.

– Dla mnie? Dziękuję, ale z jakiej to okazji? – zdziwiła się, mile zaskoczona, mama Łucji.

Łucja zdjęła kurtkę i powiesiła ją na wieszaku przy drzwiach wejściowych.

– No, tak bez okazji. Dałem już kwiaty Łucji, a że wiedziałem, że przyjdziemy tu razem, po obraz, głupio by mi było...

– Dziękuję, bardzo ładne róże, ale nie trzeba było... Wstawię je do wazonu...

– A ja te moje też zaniosę do siebie.

Z pokoju obok wyszedł dosyć wysoki mężczyzna koło pięćdziesiątki, z łysiną, krótko obciętymi włosami, w białej koszuli i pod krawatem. Łucja i jej matka zniknęły w głębi mieszkania.

– Dzień dobry – odezwał się tata Łucji na powitanie.

– Dzień dobry, bardzo mi miło. Tomasz Kujawski – odparł Tomek, wyciągając rękę do niego i uścisnęli sobie mocno dłonie.

– Tadeusz Dettlaff.

– Od wczoraj jestem państwa nowym sąsiadem, no, prawie...

– Tak? A gdzie pan mieszka?

– Wynajęliśmy dom na ulicy Szyprów. Na miesiąc, na razie.

– Aha. A od kogo?

– Nie pamiętam nazwiska... Taki klocek z kwadratami...

– A, Więckowska. – Ojciec Łucji kiwnął głową. – Jakoś nie mogła sprzedać. I co? Teraz wynajmuje? Może za dużo chciała?

– Nie wiem, szczerze mówiąc. Firma nam wynajęła, jako tymczasową siedzibę i mieszkanie służbowe jednocześnie. Zajmujemy się testowaniem nowego systemu operacyjnego, beta, przed wprowadzeniem go na rynek.

– To stary haker, tato. – Usłyszeli obaj głos Łucji z głębi mieszkania.

– Raczej antyhaker – wyjaśnił pogodnie Tomek. – Rok temu skończyłem studia, matematykę i informatykę jednocześnie... Trzy dziewczyny i ja zdaliśmy najlepiej specjalne testy i wybrali właśnie nas. Mogłem robić jakiś doktorat, bidować na uczelni, albo zostać belfrem... A tu nam dobrze płacą, praca, którą lubię...

– Oczywiście. – Mama Łucji zjawiła się w przedpokoju. – Sama pracuję w szkole...

– W bibliotece – dopowiedział Tomek, któremu miły uśmiech nie schodził z ust. – A pan przeszedł niedawno na emeryturę jako starszy chorąży sztabowy, obecnie zatrudniony w ochronie lotniska, numer zezwolenia na broń... nie pamiętam. Syn, Rafał, w Wyższej Szkole Oficerskiej w Poznaniu...

– Mówiłam wam, że to haker – zaśmiała się Łucja, wchodząc do przedpokoju.

– Musiałem sprawdzić, taka praca... Pan to pewnie doskonale rozumie, prawda?

– To takie buty? Poważna sprawa...

– Światowy gigant. Nas po prostu wrzucą sobie w koszty i zapłacą mniejszy podatek. Podpisane lojalki, certyfikaty tajności, takie tam... Przepraszam, nie powinienem...

– Jasne. To zrozumiałe. – Uśmiechnął się do niego pogodnie tata Łucji.

– Szczerze mówiąc, to mi się to trafiło, jak tej ślepej kurze. Dwuletni kontrakt, bonusy... Zawsze bidowałem. Ojca straciłem w katastrofie lotniczej, mama parę lat później wyszła za mąż, ale też wcześnie zmarła, na raka piersi... A że ja już wtedy miałem osiemnaście lat, wyprowadziłem się od ojczyma i dwóch przyrodnich braci... No... I utrzymywałem się sam, z korków z matmy i pracy w serwisach komputerowych.

– Ale jakoś sobie radziłeś, nie?

– Bo musiałem. I miałem niewielką rentę po ojcu, dopóki się uczyłem.

– No to chcesz zobaczyć moją pracownię, czy będziesz tak stać i gadać? – Łucja otworzyła drzwi na klatkę schodową.

– Pewnie, że chcę. – Tomek uśmiechnął się porozumiewawczo do jej rodziców. – Do widzenia.

– Do widzenia – odpowiedzieli oboje, uśmiechając się do niego pogodnie. – Miło było poznać...

– Wzajemnie. – Tomek pocałował mamę Łucji w rękę, uścisnął mocno dłoń taty, obrócił się, zamknął za sobą drzwi i już gnał po trzeszczących nieco schodach za Łucją do góry.


31.


Pracownia Łucji była po prostu częścią strychu, oddzieloną od reszty piętra gipsową ścianą i osobnym wejściem. Na pozór, nic niezwykłego. Ale po otwarciu drzwi Tomek zobaczył duży, przestronny pokój zalany światłem słonecznym, białe ściany, ciepłe meble i wszędzie obrazy. Dużo światła wpadało przez trzy okna dachowe, ustawione razem na środku sufitu. Mebli nie było wiele, rustykalne w stylu krzesła, taki sam stół i fotel, ale robiły atmosferę. Były jeszcze dwa taborety, trochę umazane farbami. Na stole stały duże szklane słoje z pędzlami, wiele innych narzędzi leżało też na blacie, razem z różnymi tubami farb. Obydwie dłuższe ściany zajęte były przez drewniane regały, robione chyba specjalnie, żeby pomieścić dużą liczbę obrazów. Było ich tam naprawdę sporo. Na wprost wejścia, pod dużym oknem, też były jakieś płótna. Bliżej środka stała sztaluga, a na niej kupiony już obraz. Portret konia. Właściwie, głowa konia.

– Sporo tego masz – zauważył Tomek, rozglądając się powoli po pracowni. Zapatrzył się w obraz przedstawiający piękną głowę młodego konia. – Ale ona piękna...

– Dobrze mi wyszła, co?

– Cała ty. Dopiero teraz to widzę... Oczywiście...

– To niby ja?

– Dlatego tak mi się podoba... Oj, sorki... Ale to prawda. Ty przecież malujesz autoportrety. Muszę zobaczyć inne twoje konie...

– Hm. Może...

– Może ty? No pewnie. Piękna... – Zachwycał się dalej portretem konia.

– Dobra, dobra, bo dostaniesz jakieś namalowane kwiaty.

– Ale tam. Transakcja zakończona. – Tomek odwrócił się do Łucji z uśmiechem. – Aha. No i jeszcze ten napis... Łucja, koniecznie...

– Cholera...

– Że niby tak cię podszedłem? Autoportret Łucji z osobistą dedykacją? Już zapłacony? No, to tak jakoś samo wyszło, bezwiednie... Przepraszam... Ale, bardzo się z tego cieszę... – Tomek wsadził w swój słodki uśmiech całego siebie.

– Eee... – Łucja podeszła do regału z prawej strony. – Pokażę ci moje kwiaty. Jak mam czas, to mogę machnąć dwa albo trzy takie obrazki dziennie. – Wyciągała płótna i stawiała je, opierając o regał. – Lubię kwiaty, ale to marna kasa.

– Super. Mógłbym tu siedzieć cały dzień i się na to wszystko gapić.

– Chabry,... łąka o poranku,... bzy w wazonie,... – Łucja wyciągała kolejne obrazy i prezentowała mu je. – Martwa natura,... róże, oczywiście,... kwiaty,... kwiaty,...

– Oczywiście.

– Maki,... bzy,... O, masz i konie.

– W galopie.

– A to... – Łucja wyciągała już kolejne płótno.

– Ale nie spiesz się tak. Ty je znasz na pamięć, a ja chcę się tym nacieszyć...

– No dobrze... Chcesz kawę? Czy herbatę?

– Może herbatę... Dawno nie piłem dobrej herbaty.

– Lubisz zieloną?

– Pewnie.

– No to sobie tu pooglądaj, a ja przyjdę za parę minut. Tylko nie dotykaj obrazu na sztaludze, bo się pobrudzisz, a ja będę musiała poprawiać. I tych pod oknem też nie. Świeże. I z tego regału też raczej nie, one tam dosychają sobie. – Wskazała na regał przy drugiej ścianie.

– Okej.

– Dobra. To idę. Aha, poczekaj. – Zdjęła z wieszaka na drzwiach jakąś flanelową koszulę, odwróciła ją na drugą stronę i położyła na taborecie. – Możesz nawet sobie usiąść.

– Dzięki. – Tomek zaśmiał się do niej lekko.


32.


– Poważnie, nie masz rodziców?

– Takie życie – powiedział Tomek wpatrując się w świeżo domalowaną dedykację.

– Przykro mi...

– Okej. Jasne.

– Ale jak ty się sam utrzymywałeś?

– Słuchaj... Byłem w drugiej klasie liceum i dawałem korepetycje maturzystom... – Zaśmiali się oboje.

Łucja siedziała sobie wygodnie w fotelu i popijała zieloną herbatę ze szklanej filiżanki z Ikei. Tomek dolał sobie świeżego naparu z dzbanka stojącego na stole.

– Łaziłem po różnych małych firmach komputerowych, ale nie chcieli takiego szczyla, jak ja. Aż wreszcie trafiłem do jednej, gdzie mieli poważne zamówienia, z Urzędu Miejskiego, a brakowało im ludzi. A potem, to już samo poszło. Jak ktoś nie jest leniem, to zawsze coś znajdzie. A ja byłem na telefon. Czasami i w nocy do mnie dzwonili. Najczęściej jakieś duperele, wiesz. Ale taki „marketing szeptany” dobrze działa. Pracowałem jednocześnie w dwóch firmach, jako wolny strzelec, brałem różne fuchy, dawałem korki... I miałem jeszcze czas na studia. Ale na nic więcej, prawdę mówiąc.

– A mieszkanie?

– Parę razy wynajmowałem do spółki z kimś jeszcze, bo to taniej. Ale to męczące. Wiesz... Wracam zmęczony do domu, a tu chłopaki robią imprezę i piją. A ja dostaję telefon, że ktoś łaził po jakichś stronach porno i nałapał trojanów. Wracam po kilku godzinach, a w domu burdel, chłopaki śpią, łazienka zarzygana...

– He, he, normalka...

– Więc wynająłem taką małą klitkę w bloku, siedemnaście metrów wszystkiego...

– A, wiem jak to wygląda, moja kumpela ma takie...

– Jak rozłożysz łóżko, to nie przejdziesz na drugą stronę... Wąska kuchnia, właściwie aneks, mała łazienka... Twoja pracownia jest większa. Mieszkałem tak ostatnie cztery lata. Ty masz dobrze. Dom, rodzice, obiad już na ciebie czeka...

– Taa... A ja bym chciała się z tego wyrwać. Nawet nie wiesz, jak bardzo...

– Ale swoją pracownię masz tutaj.

– Taki układ...

– Ludzie bardzo często nie doceniają tego, co mają. Ale to zupełnie naturalne...

– Tęsknisz za swoimi rodzicami?

– Hm... No, jestem sam jak palec, ale ja już jestem dużym chłopcem, Łucja. A potrzeba zmian to zupełnie naturalne pragnienie, sama wiesz...

– Strasznie dużo gadasz... Jesteś taki zdenerwowany?

– Trochę... To moje gadanie wzięło się z pracy z ludźmi, wiesz? Jako serwisant. Trzeba dużo gadać. O pogodzie, psach, telewizji, o polityce, ale ostrożnie...

– Jasne, szczególnie ostatnio. – Uśmiechnęli się do siebie ze zrozumieniem.

– No... To wyspowiadałem się tobie właściwie ze wszystkiego... Miałem klapki na oczach przez ostatnie kilka lat, teraz może wreszcie trochę odsapnę i się wyluzuję. A co ty robisz, jak nie malujesz?

– Ja? Rower, kajak, takie tam...

– Ehe?

– Normalnie, jak wszyscy. Trochę towarzystwa...

– Aha...

– Nic szczególnego.

– Tak tylko pytam... Mam do ciebie prośbę, Łucja. Jak nie będziesz chciała, albo nie będziesz mogła, nie ma sprawy...

– A co takiego?

– Nie wybrałabyś się ze mną na jakieś zakupy? Bo ja mam raptem ze dwie pary dżinsów, coś tam na grzbiet i to wszystko. Miałem nawet jakiś gajer, ale sam sobie się w nim nie podobałem, wywaliłem do śmieci...

– He, he, he, ciekawe, jak w nim wyglądałeś...

– Jak strach na wróble, he, he. Jakbyś znalazła trochę czasu...

– A nie możesz iść z tymi twoimi dziewczynami?

– Chyba oszalałaś. Jedną parę spodni kupowałbym z nimi ze dwie godziny...

– He, he, he... – zaśmiała się Łucja.

– No tak. Teraz też pewnie buszują gdzieś w jakiejś galerii.

– No... A to nie jest przypadkiem taka zakamuflowana randka?...

– E... No pewnie... Jeszcze by nie, co ci będę ściemniać... Ale, w zasadzie, to tylko zakupy. Tylko zakupy, Łucja.

– Hm... Właściwie, to ja dawno nie byłam w „Klifie”...

– Sama widzisz...

– Co niby „widzę”?

– No, zakupy...

– Może...

– Nie wiem. W piątek, albo w sobotę, jak ci pasuje... Zdzwonimy się może...

– Nie wiem...

– Swój dobytek mogę zapakować do dwóch walizek, w jednej same książki. Nic ze sobą nie brałem z tamtego mieszkania...

– Pomyślę.

– Okej. A... powiedz mi, Łucja, ten mój, o! Mój! Obraz... Ma jakiś tytuł?

– Co najwyżej numer.

– Nie no... Taki piękny koń? Bezimienny? A właśnie... Lucy. Nazwę go „Lucy”.

– Że to niby ja, tak?

– Oczywiście. Ma twoje oczy...

– Ech... – westchnęła ciężko Łucja.

– Dobrze, dobrze. Już idę. Strasznie dużo gadam, wiem... Dedykacja domalowana... A, cholera... Mam nadzieję, że znajdę tam jakieś gwoździe i młotek.

– Parę gwoździ mogę ci dać gratis...

– Jakoś sobie poradzę. – Tomek dopił herbatę i wstał z taboretu. – No dobrze... Jak ja go złapię, żebym nic nie uszkodził... – Podszedł do sztalugi.

– Poczekaj, pomogę ci. – Łucja także wstała. – Otworzę drzwi i zejdę z tobą na dół, bo, faktycznie, szkoda by było... Tylko ostrożnie...

– Jasne. – Tomek uchwycił obraz za tylną stronę ramy i uniósł go ze sztalugi w powietrze. – Jakoś dojdę, to w końcu blisko. I dzięki za herbatę. Bardzo dobra.

– To chodź. – Łucja otworzyła drzwi pracowni i wyszła na zewnątrz.

– A. I pozdrów ode mnie rodziców.

– Dobra. Uważaj na schodach, ja zejdę pierwsza.

– Ehe, idziemy. A nie zamykasz?

– Później zamknę.

– No... I są schody...


33.


– Strasznie długo się piecze taki indor w całości. – Zuza kucnęła przed starą kuchenką gazową i zaglądała do środka przez szybkę w drzwiczkach. – Jeszcze dobra godzina.

– Parę kilo ma, co ty chcesz... – rzuciła Lena, zajęta obieraniem ziemniaków. – Obiad dla dziewięciu osób...

– Niepojęte, jak to z wami jest – powiedziała Zuza i wróciła do stołu. Usiadła na krześle obok Leny i zaczęła obierać kolejną marchew. – Stado...

– Normalnie. – Lena pokroiła obranego ziemniaka na mniejsze kawałki i wrzuciła je do garnka. Potem wzięła się za następnego. – Czego tu nie rozumieć?

– Dla ciebie to może i normalne... A jak założycie własne rodziny, kiedyś tam?

– To się wszystko trochę poluzuje, wiadomo... Stado nam się rozrośnie.

– A ty... Zabiłaś kogoś? – Zuza obierała marchew i była zajęta tylko nią.

– Pewnie... Kolejny szok, co? Pani socjolog...

– Żebyś wiedziała.

– U nas była wojna. Trochę już wiesz.

– Przeludnienie.

– No... Ponad miliard ludzi... Straszne.

– Straszne.

– I tak i nie. Kogo masz na myśli? Zabitych, czy żyjących?

– I tych, co zabijali... – Zuza wzięła kolejną marchew.

– No... U was, w Afryce, porywa się dziesięcioletnich chłopców, robi się z nich żołnierzy... Później taki dwunastolatek z maczetą w ręce zarąbuje ciężarną kobietę... I co? Jak ty myślisz, co z nim?...

– Przestań.

– Sama zaczęłaś. Tutaj to robią jacyś mali dyktatorzy...

– Okropne...

– A czy ja mówię, że nie?

– A ty?

– Każda armia zabija ludzi, po to jest. Weź taki ruski Specnaz. Czytałam, że oni za Stalina, później zresztą też, szkolili swoich najlepszych żołnierzy do zabijania na „kukłach”, czyli więźniach z wyrokami śmierci. Bo co innego strzelać do kogoś ze stu metrów, a co innego zabić kogoś gołymi rękami. Nas szkolili identycznie.

– Też na „kukłach”?

– Początkowo. A potem w akcjach specjalnych. Twój Karolek też...

– Cholera...

– Spoko, Sroczko... Takie życie. A ty w ogóle umiesz się bić? Trenowałaś jakiś sport?

– Tenis.

– Jasne. Białe ubranka, przeciwnik za siatką... Musiałabym cię trochę podszkolić. – Lena uderzyła lekko swoim biodrem w biodro Zuzy. – Przydałoby ci się.

– Karol mnie poduczy.

– E tam... To twój facet, nie będzie chciał cię uszkodzić. Mówię serio.

– A ty?

– No, ja cię przecież też nie uszkodzę, ale to co innego.

– Hm...

– No, Zuza?... Potrenujemy trochę? Poturlamy się gdzieś po jakichś materacach... – Znowu stuknęła ją biodrem.

– Co ty? Lesba, czy jak?

– Pooglądaj sobie młode lwice na jakimś kanale przyrodniczym.

– Stado...

– Już w tym siedzisz, po same uszy...

– To... ile masz... trupów na koncie?

– He, he, he, ale cię wzięło... Coś ty taka zainteresowana?... Po pierwszej setce przestałam liczyć. Pasuje?

– Poważnie mówisz?

– Poważnie. Ani to przyjemne... ani nie. Taka służba.

– Jasna dupa...

– A ty się zastanawiałaś kiedyś, co myślą ludzie, pracujący w ubojni zwierząt? Co? Ci, co zabijają. Nie ci, co pracują „przy mięsie”. Taki indyk, jak ten tutaj... Bo ty już jesteś, myślisz, „czysta”, ty go tylko umyłaś, sprawiłaś, wsadziłaś do piekarnika, to już jest tylko mięsko, nie?

– Weź mi tu...

– Jasne, jeszcze go nie zjesz... Sama zaczęłaś. Sto lat temu sama byś obcięła łeb temu indykowi. A jak „baba” na rynku sprzedaje krew na czerninę, to niby skąd ona jest? Co?

– Mmm – mruknęła głośno Zuza.

– To co? O czym teraz pogadamy? O Łucji?

– Chociażby.

– A co tu gadać. Bierzemy ją do stada i tyle. Pasuje nam. Tylko, żeby Tomek się dobrze sprawił, bo jest fajna.

– A jakby nie pasowała którejś z was?

– My myślimy tak samo, zrozum to wreszcie. Jak mnie podejdzie jakiś men, ewentualnie, a stadu nie, to myślenie trzy do jednego przeważy. Bez mojej zawiści czy żalu... Nie pojmiesz tego. Telepatia. To jest albo – albo, poczwórne. I wtedy tworzy się bardzo mocna więź. Już tak na amen. Ty, na przykład. Początkowo byłaś akceptowana, bo byłaś w grupie. Potem, że z Karolem. A teraz?... Jesteś nasza. Nawet nie musimy o tym rozmawiać między sobą. Łapiesz? Nie: moja, bo ja cię lubię. Nasza wspólna. Członek stada, tego zewnętrznego.

– I co? Mam ci dziękować?

– Nie musisz. I tak jesteś.

– Edi i Olo gadali coś podobnego...

– Bo byli podobnie szkoleni. I co? Powiedzieli ci to?

– Przepraszali, że mnie podsłuchiwali. I takie tam...

– Ha, ha, taa... Znaczy, kupili cię w całości, Sroko...

– Tylko nie Sroko.

– Oj tam, oj tam... Podeszłaś im. Nam też. No? Coś jeszcze, „Młoda”?

– Słuchaj...

– Ale ty jesteś fajna, he, he... – Lena potargała jej warkocze, ciasno splecione przy samej skórze. – Ech, ty... He, he, he...

– Weź, masz brudne łapy...

– Sorki, he, he...

– Starczy już tych kartofli, dziewczyno... Zresztą, sama nie wiem...

– Dobra. Jest mięsko, marchewka...

– Jeszcze surówka. Obierz jeszcze całego selera.

– To to?

– No. Pokrój go potem na trzy, cztery grube plastry. Później się go zetrze na tarce. Marchewki też już starczy. Teraz pokroję ją w kostkę. Aha. Otwórz dwie puszki groszku, co? I odsącz nad zlewem. – Zuza kroiła teraz marchewki wzdłuż na desce, a Lena wstała i podeszła do szafki kuchennej przy zlewie. – Ale nie zrywaj zupełnie wieczek, tylko trochę, tak, żeby woda wyciekła, a groszek został w puszce... O, właśnie. I odwróć do góry nogami... I teraz postaw przy odpływie... Słuchaj...

– No?

– A co ty myślisz o tej mojej działalności? Czy to nie jest prymitywne? Amatorszczyzna? I czy w ogóle potrzebne?

– Jasne, że tak. – Lena usiadła obok Zuzy na swoim krześle. – Znaczy się, potrzebne. Po pierwsze. Masz okazję wyłapać coś nowego, innego, co umknęło nam, czy im. A to może być bardzo ważne.

– Ehe...

– Tak, tak. Tylko musisz to dobrze rozkręcić, żeby mieć duży zasięg.

– Myślisz, że to coś da?

– Bardzo możliwe. Nie można tego zlekceważyć. Po drugie... Zorientujemy się, co jest grane. Stella, jak mówiłaś, zaangażuje kilka osób z zewnątrz, my też będziemy szperać, ale to są poszukiwania na innym poziomie, czysta informatyka. I powstaje niebezpieczeństwo zafiksowania się na jakimś konkretnym temacie. A twoje działania podstawowe mają nas prostować. To ważne.

– Aha. – Zuza zaczęła teraz kroić marchew na małe kawałki. – Rozumiem.

– Po trzecie. Propaganda. Nagłośnienie tematu. Po czwarte. Sama mówiłaś, a mnie to się bardzo podoba... Spojrzenie filozoficzne, socjologiczne, antropologia, religia... Jestem mało zorientowana, ale tego tematu nikt jeszcze nie ruszał chyba tutaj, co?

– Kościół a S. I. No... To jest to...

– I ty się pytasz, czy to ma sens? Jasne. To ważna robota, Zuza, wypełniasz lukę.

– No tak.

– To co z tą surówką?

– Eee... Dwa pory, ale tylko ta biała część i ze dwa jabłka. Obieraj jabłka, a ja się zajmę porami. Pokażę ci, jak to się robi.

– Po piąte. ZTX. Albo, jak wolisz, cyborgizacja.

– Ehe...

– Sama na to wpadłaś?

– Jakoś tak... – Zuza przecięła pora na dwie części.

– Widzisz, Sroko. Jesteś potrzebna, jak jasna cholera.

– O. Bierzesz pora, tę białą część, potem przycinasz korzenie, zdejmujesz wierzchnią warstwę, płuczesz, no, ten już jest czysty, umyty... kroisz to wzdłuż, kładziesz sobie obie połówki, tak... na desce i kroisz w paski... O tak... A potem siekasz to drobniutko...

– Aha... Daj mi spróbować... A co z tą zieloną częścią?

– Nic. Możesz dodać do jakiejś zupy. Do wywaru. Dzisiaj wywalamy do śmieci.

– Aha.

– Ucz się, ucz. O, masz tu drugiego, sama go zrób. – Zuza przesunęła deskę do Leny. – A kiedy wy właściwie zaczynacie?

– Nie wiem. Lokal jest najważniejszy teraz. Parę dni w tę, czy w tę...

– Pewnie.

– A co? Chcesz zobaczyć nasz sprzęt?

– E tam... – Zuza wzruszyła ramionami. – Na cholerę mi to.

– Nie wiem... Musimy ustalić, czy rozpakowywać wszystko... Zależy, czy znaleźli już jakieś dobre miejsce dla nas. Jeszcze kilka dni zostaniecie tu z Karolem, nie? – Lena rozcinała fachowo drugiego pora, jak mistrzyni noża.

– Chyba tak... Swoją drogą, chciałabym się już tym zająć...

– Jasne.

– Zobaczymy.

– Mitochondria... No... Stoisz sobie z boku i dostrzegasz rzeczy, o których my powinniśmy pomyśleć wcześniej. My, a nie ty. A ty się pytasz, głupia, czy jesteś potrzebna. – Lena odłożyła kuchenny nóż i potargała jej włosy. – Ja bym się dała za ciebie cała pokroić jak ten por, głupolu... A powiedz, jak jest z Karolem i tobą? Co?... Planujecie już coś? Wiesz...

– Na razie biorę tabletki... To wam się spieszy, głupie...

– Jeszcze zdążymy wszystkie... Ile ty masz IQ?

– Jakieś sto osiemdziesiąt.

– No, to więcej, niż ja, młoda Sroczko...

Zuza wstała od stołu, wzięła garnek z obranymi i pokrojonymi już ziemniakami i wypłukała je nad zlewem. Wlała wodę do garnka, potem postawiła go na kuchence i wsypała łyżeczkę soli, zastanowiła się trochę i dosypała drugą. Znalazła w jednej z szafek dużą miskę i postawiła ją na stole, obok tarki do warzyw. Potem wzięła z kuchenki pusty garnek, wsypała do niego marchewkę ze stołu, przepłukała, zalała wodą, lekko posoliła, postawiła na wolnym palniku i wróciła na swoje krzesło.

– Lena, to co wy właściwie będziecie robić? Tylko mów normalnie, jak do dziecka. Gówno mnie obchodzą te wasze kosmiczne kompy...

– He, he, kompy... Dobrze, że mamy dwa rezerwowe. To co zrobić z tym pokrojonym porem teraz?

– Wsyp do michy. Opłucz seler i dawaj go tutaj. – Zuza przysunęła sobie miskę i tarkę.

– Zaczniemy nową „hodowlę”. – Lena wsypała pokrojone drobniutko kawałki pora do miski, wstała i opłukała seler, potem wróciła z nim na swoje miejsce. – „Sympatyczna symbioza”... Trzeba to najpierw dobrze zaplanować. Mamy cztery kompy załadowane naszą S. I., zahibernowane, a te dwa czyste...

– Daj mi go. – Zuza odebrała trzy grube plastry selera, dwa położyła na stole, trzeci zaczęła ucierać na tarce, do miski. – Ale co będziecie robić?

– Hm... Od czego by tu zacząć... Daj mi coś do roboty...

– Na razie nic nie ma. Możesz mnie później zmienić. Aha, cholera, faktycznie... Pokroiłam wszystkie marchewki... Weź jeszcze ze dwie obierz, już są opłukane.

– Dobra. – Lena wzięła dwie marchwie, z leżących na stole kilku i zaczęła je obierać. – Może „nadmiarowość informacji”... Macie satelity szpiegowskie. Mogą robić zdjęcia w wysokiej rozdzielczości, w czasie rzeczywistym. Taki satelita przekazuje dane tu, na Ziemię, potem super komputery wojskowe pracują jak szalone, bo dostały zdjęcie samochodu jadącego autostradą. Albo inaczej. Komputery szukają jakiegoś konkretnego samochodu na zatłoczonej drodze... Ty sobie wyobrażasz, ile informacji, tych zbędnych, dociera do tych kompów? Co? A dokładność jest taka, że na podstawie jednego zdjęcia, biorąc pod uwagę szybkość pojazdu, nasłonecznienie, wszystkie inne takie, możesz się dowiedzieć, jaki jest numer katalogowy lakieru tego samochodu. Szukasz jednego samochodu, przeglądasz ich setki, a one wszystkie są tak dokładnie opisane, że... Ale po co? To tylko szum informacyjny. Po co ci skład chemiczny lakieru? Ten nadmiar informacji jest u was na razie usuwany ręcznie, a powinna to robić wyspecjalizowana S.I. I w tym jest ona potrzebna. – Lena położyła na stole drugą obraną marchewkę.

– Oczywiście – powiedziała Zuza, kończąc ścierać drugi kawałek selera.

– Może się łączyć w sieć, z innymi S. I., a to już potencjalnie groźne. Tysiące mrówek tworzą jedno społeczeństwo. A ty chcesz wykorzystać tylko jedną z nich. Miliony mrówek będą robić to samo, społeczeństwo. Prawdopodobnie nie przeskoczą dalej, na wyższy poziom, bo nie są w stanie połączyć informatycznego centrum decyzyjnego w jeden wielki mózg. Ale działają stadnie. A jeżeli mogłyby połączyć swoje mózgi w jeden? Wielki? Z nadmiarem informatycznym? Dawaj mi tę tarkę, teraz ja.

– A masz. Jak chcesz? – Zuza przesunęła miskę i tarkę do Leny, która zaczęła ucierać marchewki.

– Ja to widzę tak: są pytania jednocześnie i mądre i głupie. Na przykład: dlaczego słońce jest oddalone o osiem minut i ileś tam sekund świetlnych od Ziemi? Nie wiem, ile to jest w waszych kilometrach... Żeby odpowiedzieć na tak postawione pytanie, „dlaczego”, trzeba być ekspertem, chodzącą encyklopedią, z wielu dziedzin. Z fizyki, matematyki, bóg wie, co jeszcze, bo musisz wyjaśnić wiele, wiele praw fizycznych, wyprowadzić skomplikowane równania, udowodnić, objaśnić jak działają przyrządy pomiarowe... No i odpowiedzieć na pytanie „dlaczego”, a to już metafizyka, filozofia i co tam jeszcze. Strasznie głupie pytanie. Ale po co ci ta odpowiedź? Czy coś ci daje?... – Lena sięgnęła po obraną już wcześniej pietruszkę i zaczęła trzeć biały korzeń. – To nic nie wnosi... Albo, spytaj jakiś bardzo naładowany mądrością całej ludzkości superkomputer, „czy ta piłka jest czerwona?” Co to jest „piłka”? Co znaczy „czerwona”? Co to jest kolor, barwa i jak powstaje? Taki komputer może zastanawiać się godzinami nad odpowiedzią, a potem dniami całymi odpowiadać. Te jego miliardy gigabajtów pamięci... A ty jak odpowiesz? „Tak”, albo „nie”. – Lena sięgnęła po obrane jabłko i zaczęła je trzeć na tarce. – Skrótem. Bo wiesz to wszystko, co niezbędne do odpowiedzi, nawet jedynie intuicyjnie, albo raczej „właśnie”, ale wiesz, że to wystarczy. Jeżeli powstanie S. I., odpowiadające tak jak ty, to będzie źle.

– „Czerwona piłka”, tak?

– Nasze „hodowle” zasadniczo idą tym tropem. Nadmiarowość informacji. Wiesz, co to daje? Wolne moce obliczeniowe. Ale nie takie, jak w zwykłym pececie, który ma takie i śmakie programy, które TY włączasz... One pracują. Jak jakieś błędne prądy, iskrzenie gdzieś w sieci, na przewodach. I my tę aktywność atakujemy różnymi bodźcami... W mózgu, jak gdyby pod powierzchnią naszej świadomości, jak taka ukryta część góry lodowej, pod wodą, jest tak zwany „umysł nieświadomy”, o ogromnej mocy obliczeniowej. W ogóle nie zdajesz sobie sprawy, jak dużo operacji matematycznych jest potrzebnych, żebyś intuicyjnie wiedziała, gdzie obecnie jesteś, jak daleko masz do okna, drzwi, ściany... twoje palce do ostrza tarki... zupełnie bez naszej wiedzy czy zgody na to. Mówi się, strasznie zresztą głupio, że wykorzystujemy ledwie kilka procent mózgu. Absurd. A niby skąd wiesz, jaka jest pogoda, pora dnia, ciepło czy zimno...

– Aha... Zaczynam rozumieć chyba...

– To jedynie jeden z aspektów, Zuza. – Lena sięgnęła po drugie jabłko. – Nie: ogromna pojemność pamięci, potencjalna, a aktywna moc obliczeniowa. Aktywna... Ale to tylko takie zobrazowanie, żebyś zrozumiała. Paula ci to może lepiej wytłumaczy, ona siedzi w teorii chaosu. Agata zajmuje się teorią gier, kombinatoryką, a ja translacją i teorią podejmowania decyzji.

– Czym?

– Translacją... „Woda jest mokra”. Wiesz, jak trudno powiedzieć to w języku matematyki? Albo to, że sznurkiem można coś pociągnąć, ale nie można pchać? To takie „reguły zdroworozsądkowe”, bardzo trudne do pojęcia dla robotów, czy komputerów. A uczucia? E... – Lena machnęła ręką.

– Aha. A Tomek?

– Młody geniusz matematyczny. IQ sto osiemdziesiąt, tyle, co ty. Ale nie myśl, że to jakiś mięczak. Pozory. Zawsze na pierwszej linii, aż go trzeba hamować. Dwa razy ciężko ranny... Jak odbijaliśmy Paulę...

– Jak to „odbijaliście”?

– Wpadła w zasadzkę. „Czarni” trzymali ją ze dwa tygodnie, torturowali, gwałcili... Ledwo z tego wyszła... Zrobiliśmy im taką jatkę, kurwa... – Nacisnęła mocno jabłko, aż jej się rozleciało w dłoni. – My sami wyrżnęliśmy z dobrą setkę... Aż później zaczęli nas bardzo, bardzo pilnować, byliśmy zbyt cenni... Zuza... Wiesz, jak działały wasze komputery dwadzieścia, trzydzieści lat temu? Twój telefon jest pewnie „mądrzejszy” od komputera, który sterował waszym Apollo, jak lądowali na Księżycu, nie? – Lena odstawiła tarkę do miski.

– Jasne.

– Weź takie gry komputerowe. Dzisiejsze, z animacją, to prawie S. I. A te pierwsze, głupawe, miały takie ogromne piksele, nie?

– No tak, było coś takiego.

– U was, taki jeden, Anglik chyba, Conway czy jakoś tak, wymyślił „Grę w życie”. Taka gierka. Ale to nie tylko gra. Dziewięć małych czarnych kwadracików mogło się poruszać na planszy zrobionej z białych kwadracików. Były trzy podstawowe reguły. Czarne mogły się łączyć ze sobą bokami, narożnikami i jakoś jeszcze. Chodziło o to, żeby się poruszały i zmieniały pola. Niektóre od razu „umierały”, bo miały zły układ. Stały w miejscu. Inne mogły się „powielać”, chodzić, tworząc nowe formy. Te najlepsze dochodziły do stu „pokoleń”, może nawet i więcej.

– To taka gierka, mówisz?

– Tak. Sama w sobie, tak. Ale przy odpowiednio złożonej strukturze początkowej, można wymodelować samoreplikację. Kiedyś może i „zdechnie”, ale... Trzeba też określić warunki początkowe, zasady, według których taka struktura może sobie trochę „pożyć”...

– Aha... I wy coś takiego robicie?

– Coś zbliżonego. Ta gierka tego Anglika, to tylko trzy reguły... To jedynie taki przykład, żebyś mogła to ogarnąć. Aktywne struktury, „gra o życie”, ale na zupełnie innym poziomie i kilka innych spraw, bardzo matematycznych. Modelowanie teoretyczne.

– Musiałabym sobie trochę poczytać... Ale czy to nie jest jakaś zabawa w Boga?

– W pewnym sensie. Ale to modelowanie jest po to, żeby zrozumieć i wykryć zagrożenia. To cel podstawowy, bezpieczeństwo. Przecież u nas, na Alfie, też nad tym pracują. A wysłanie nas tutaj, to zmiana środowiskowa. Bardzo ważna, myślę. Tutaj też, czy to Nowy Jork, czy Pekin, czy jakaś wiocha, programiści posługują się jednym językiem. Pomimo różnic kulturowych, nie? Nas specjalnie odcięli od bazy. Żeby nie powielać tego, co już jest.

– Aha. Logiczne.

– I w tym sensie pracujemy dla bezpieczeństwa Alfy i Ziemi. I Dino. Tam też wysłali kilka takich grup, jak nasza. Raz do roku wysyłamy raporty i to wszystko. Zero łączności zwrotnej.

– To wygląda, jak zsyłka.

– Terenowa placówka badawcza. Bez przesady.

– Niech ci będzie.

– Mamy cztery nasze „hodowle”, a teraz dojdą twoje dwie... To może być cholernie nośne...

– Oby... Ja to muszę sobie wszystko poukładać... Dziwne zestawienie. Zabijałaś ludzi, bardzo chcesz mieć dziecko, a teraz superkomputery...

– Realizm.

– Jajogłowymi nie jesteście, fakt... Dziwne to wszystko... A jak tam nasz indyk? – Zuza wstała i podeszła do piekarnika, zajrzała przez szybkę w drzwiczkach do środka, potem sprawdziła zegar na kuchence. – Jeszcze dwadzieścia minut.

– I co dalej z tą surówką?

– Aha. No... Gdzieś... ćwierć łyżeczki soli, pół łyżeczki cukru... – Zuza podeszła do stołu i wsypywała do miski przyprawy. – Ćwierć łyżeczki pieprzu... Tam, na blacie przy zlewie są dwie sparzone cytryny. Weź jedną przekrój i sok z połowy cytryny wlej do michy. – Lena wstała od stołu i zajęła się cytrynami. – Tylko przez sitko, bo po cholerę nam pestki... – Zuza szukała czegoś w jednej z szafek. – I jeszcze olej... – Z dużej butli wlała do surówki kilka łyżek oleju, „na oko”.

Lena stanęła obok niej i wycisnęła sok z cytryny bezpośrednio do miski, przez małe sitko.

– Myślisz, że wrócisz kiedyś na Alfę?

– Coś ty. I niby jak? Przecież tam minęło już ponad pięćdziesiąt lat. Na jaką Alfę mam wrócić?

– No to przecież to wszystko jest bez sensu... – Zuza wzięła widelec i zaczęła energicznie mieszać wszystko w misce. – Co im po wynikach waszych badań, nawet jak coś znajdziecie, jak one są przestarzałe już od samego początku, a jeszcze sygnał idzie tam kolejne czterdzieści lat?... Ja pierdolę, jakie to wszystko bez sensu... Głupota!

– Wywalili kupę kasy, a wyniki będą mieć za sto lat, co? Tak na to patrząc, bez sensu. Zgadza się. Ale to jest tak samo, jak z twoimi badaniami S. I. Nigdy nie wiadomo, co się znajdzie. Na co nie wpadło dwadzieścia miliardów ludzi przed tobą. Oni już tam może i osiągnęli etap „osobliwości” sztucznej inteligencji, tyle lat... Ale to nie zmienia podstawowego założenia. Bezpieczeństwa. Poza tym...

– Ale to i tak bez sensu, nie widzisz tego? Wy wszyscy macie klapki na oczach. Dali wam rozkaz i już. I wypełniacie rozkaz. Ja pierdolę... Nie, ja to wszystko muszę sobie przemyśleć... – Zuza ze złością wrzuciła widelec do zlewu.

– Chodzi ci o różnicę w czasie? No... To jest pojebane, sama wiem...

– „Sama wiem”, „sama wiem”... Taa... Zakute łby... To co robicie, to w porządku wszystko, rozumiem. Ale celowość działania... Wszystko, kurwa, „tajne przez poufne”, reżim jak cholera, pranie mózgu, nie łapiecie podstawowych rzeczy... Kurwa... Rób ten obiad, ja się muszę przejść, pomyśleć...

– Ale nie wiem, co i jak...

– „Nie wiem”, „nie wiem”... Shit! Shit!... Fucking dinner!


34.


Agata i Paula odnosiły naczynia do kuchni, po skończonym właśnie obiedzie. Miały przygotować jeszcze kawę dla wszystkich. Olo porozstawiał wcześniej kieliszki a teraz rozlewał do nich koniak. Siedzieli sobie wszyscy w salonie, gdzie na najważniejszym miejscu na ścianie wisiał portret „Lucy”.

– Kiedy robimy przeprowadzkę? – spytała Lena, rozparta wygodnie w fotelu.

– Może za dwa tygodnie... – Karol spoglądał na Zuzę. – Przepłaciliśmy, ale firma budowlana ma zrobić tam lekką przebudowę w tym czasie. Powinni zdążyć.

– A my zrobimy alarmowe drogi ewakuacji i centrum łączności w ciągu tygodnia – dodał Edi. – Czyli do końca wynajmu siedzimy tutaj. To miał być sklep, ale chyba nie dogadali się co do czynszu, miejsce nie jest zresztą zbyt „handlowe”... Parter, kilka dróg dojazdowych, trzy różne wejścia, po sąsiedzku dwa mieszkania... Dobry safe–house. No, trzeba go dopracować, wiadomo...

– No i dobrze – powiedział Hall. – Ja dziś wieczorem wracam do Łodzi... Coś ty taka nadąsana, Zuza?

– Ja? Zdaje ci się.

– Siedzisz cicho, zupełnie, jak nie ty.

– E tam...

– Wszyscy kawę? – Dobiegł ich z kuchni głos Agaty.

– Jasne – odpowiedział głośno Olo. – Czarną – dodał, spoglądając na Tomka z uśmiechem.

– To mówisz, Olo, że masz w nosie miliard dolarów? – Zuza skrzywiła się ironicznie, spoglądając na niego.

– Co?

– No, ten twój implant.

– Nie rozumiem.

– Tak z miliard by kosztował... Albo i więcej... Twój nos jest tyle wart... Uszy drugie tyle. I jeszcze te implanty w mózgu...

– O czym ty mówisz?

– O cenie za twoją głowę. Jakby tak jakieś tajne służby się o tobie dowiedziały...

– To znaczy? – spytał Hall, wpatrując się w nią uważnie.

– A ile jest warta cała Czwarta? To pewnie można by liczyć w biliony, nie? Misja dyplomatyczna, phe... – parsknęła ze złością. – Wybijcie to sobie z tych waszych durnych, zakutych łbów, wy kosmiczne czubki. Prędzej was rozpierdolą wszystkich, przejmą cały sprzęt, technologie... Nie będzie żadnej alfiańskiej ambasady, wy głąby kapuściane...

Zapadła głucha cisza.

– Nie dotarło, widzę. Oni was przejmą, jak się tylko o was dowiedzą. Myśleliście, że przylecieliście tu do jakichś małpoludów, nie? Niespodzianka. Małpy już dawno zamknęliśmy w rezerwatach i ogrodach zoologicznych. Halla jeszcze rozumiem, on tu przyleciał w zupełnie innym celu. Likwidacji. Ale wy, debile?

– Kurwa... – Hall zaczął kiwać głową ze zrozumieniem. Do pozostałych także docierało to powoli.

– Co z tą kawą, Agata? – Zuza krzyknęła w stronę kuchni. – Jak ty tam, kurwa mać, rządzisz? A ty dawaj mi tu ten koniak. – Olo postawił kieliszek przed nią, a ona chwyciła go i wypiła całą zawartość jednym haustem. – Debile, po prostu...

– Kurwa... – rzucił Edi i poszedł w jej ślady.

– Tak na oko, dałabym za ciebie, Edi, z pięć miliardów, bo cię lubię. Seria przez pierś, kilka kulek w serce, a potem można by wypreparować ten twój durny, sołdacki łeb... Olo, ty jesteś tak samo „cenny”. Pięć, albo i pięćdziesiąt, co za różnica. Jesteście „bezcenni”... Nalej mi jeszcze, ty „miliarderze”... Dorwą kogoś z was i wypatroszą jak ja tego indyka... I po co im ta wasza „misja dyplomatyczna”... He, he, he...

– Ja pierdolę – nie wiadomo kto to powiedział.

Agata i Lena wróciły z kuchni i usiadły na swoich miejscach, ignorując poobiednią kawę i wpatrywały się teraz w Zuzę uważnie.

– Nie zdążycie nawet uruchomić tego waszego promiennika gamma... Nawet, jak byście mieli tu na orbicie jakieś „gwiezdne krążowniki”, czy co wy tam macie, to i tak was wypatroszą... Sorry, tak już tu mamy.

– No... Brawo, Zuza. Zuch dziewczyna – odezwał się Hall, nie kryjąc zadowolenia. – Chociaż ty tutaj myślisz. A mnie cały czas coś śmierdziało...

– Ty podobno zajmujesz się teorią gier, co, Agata? – Zuza spojrzała na nią ironicznie. – To wymyśl jakąś grę o przetrwanie, gdzie my wszyscy wygrywamy. A ty, „szwagier”, się tak nie ciesz. To wasze cholerne ZTX... Będzie można łączyć komórki nerwowe z komputerami... Nawet na Alfie tego nie mają... Pacanie jeden... Tak, dostaniesz Nobla... Zobaczysz ty tego Nobla, zobaczysz... Chyba Noblem po grzbiecie... To też będą chcieli przejąć, kretynie...

– Wiem, oczywiście. – Hall spokojnie wzruszył ramionami i wziął kieliszek koniaku z lekkim uśmiechem na ustach.

– I co z wami zrobią? Podziękują? „Patent”... Też mi zabezpieczenie...

– To się już chyba zaczęło – wtrącił Olo. – Od wtorku, dzień po waszym wyjeździe, Łódź jest pod ścisłą obserwacją. Przedtem też była, ale nie tak na „ostro”. Podsłuchy kierunkowe, kamery, telefony, full opcja. Łączyłem się ze Stellą, naszą łącznością. Też to namierzyła. Chciałem to powiedzieć Hallowi przed wyjazdem...

– Spodziewaliśmy się tego... – Hall upił trochę koniaku. – Mamy kilka gotowych scenariuszy... Dlatego tak nam nie pasował ten wasz przylot tutaj. Zupełnie bez sensu...

– Chociaż coś – zauważyła skwaszona Zuza.

– Czwarta musi lądować w trybie alarmowym. Tylko gdzie i kiedy? – powiedział Karol.

– Jakie mają zapasy? – spytał Hall.

– Tlenu gdzieś do... października może... Niewiele. I woda... – odpowiedziała Agata.

– Muszą lądować – powiedział Edi.

– Schodzimy do podziemia – rzekł Karol.

– Co z programami? – spytał Tomek.

– Zamrożone. Nasze bezpieczeństwo jest ważniejsze. I jeszcze Czwarta...

– Przygotujemy lądowisko, ale nie odbierzemy desantu – dodał Olo. – Muszą sobie sami poradzić.

– Jak wpadną, to tylko oni – dorzuciła Lena.

– Minimalizacja strat – poparła ją Paula.

– „Tryb alarmowy”? Z autodestrukcją? – spytała Zuza ironicznie, patrząc na Karola.

– Nie tylko. Tryb bojowy, z robotami.

– Jasne... Po Londynie krążył jeszcze niedawno taki dowcip o Polaczku. Ciężko pracował i mało zarabiał. Skarżył się koledze, a ten mu na to: „to poszukaj innej roboty”. A durny Polaczek mówi: „nie mam czasu, haruję od rana do nocy”... Polaczki... – Zuza uśmiechnęła się krzywo, spoglądając na nich wszystkich po kolei. – Nawet wiem, dlaczego jesteście tutaj a nie gdzieś w Holandii, czy gdzie tam jeszcze... Głupki...

Zaległa cisza. Zuza wypiła drugi koniak, parę osób także sięgnęło po alkohol.

– Najbardziej jestem zła na ciebie, ty... – Spoglądała ze złością na Karola.

– A ja zawsze wiedziałem, że trafił mi się prawdziwy skarb. – Karol uśmiechnął się do niej ciepło, jak gdyby usłyszał od niej coś miłego.

– Idioto...

– Zaczyna docierać do mnie prawdziwy cel naszej misji – ciągnął Karol. – Jasne, że założyli nam klapki na oczy... A jeśli na Alfie już powstała S. I.? Groźna?... I jest tam jakiś „matrix”?... Albo nasi przegrali?... A my jesteśmy dla Alfy „bezpiecznikami”?... „Przetrwalnikami”? Kolonizacja, w pewnym sensie...

– To wszystko zmienia... – rzuciła Lena. – „Opcja awaryjna”... Tak... Byliśmy ślepi, jak kocięta... Zuza, dziękuję...

– Dokładnie... Musimy się wtopić w tło – dodała Paula.

– Najlepsi z najlepszych... Dlatego wysłali nas – Agata zaczęła podsumowywać. – Potrzebujemy nowej strategii. Wszystkie możliwe scenariusze, ale bezpieczeństwo jako priorytet. Przetrwanie.

– I Zuza jako nasz „skarb”, co? – Tomek uśmiechnął się miło do Zuzy i mrugnął do niej. – No dobrze... Poradzimy sobie, jak zawsze... Ja się muszę już zbierać. Zakupy w „Klifie”...

– Coś tak czuję, że Łucja też się nam przyda. – Paula uśmiechnęła się do niego, zaczynając się wreszcie lekko rozluźniać.

– Może i tak. – Olo pokiwał głową. – „Kamuflaż rodzinny”, jak w Łodzi, co?

– I nawet nam to pasuje – rzuciła Lena z uśmiechem.

– Jasne. Założycie sobie fabrykę bachorów, nie? Pasuje wam to, mówisz? – Zuza spojrzała na nią z ironią. – Cholerne „Matki–Polki”... Wam też to „pasuje”? – Przeniosła wzrok na Ediego.

– Może kiedyś. – Uśmiechnął się do niej Edi. – My jesteśmy samotnymi wilkami.

– Stella też ma kilka takich „wilków” – powiedział Hall. – Jest tam jedna, Maryla zdaje się, była policjantka... Nadała by się pewnie któremuś z was.... A my, jak na widelcu...

– To potem. Są ważniejsze sprawy – odparł Olo.

– Jasne – poparła go Agata. – Zmiana całej strategii.

– Leć już, Tomek, bo jeszcze się spóźnisz – rzuciła Lena.

– Banda idiotów... – Zuza nadal miała złą, zaciętą minę.




  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×