Autor | |
Gatunek | horror / thriller |
Forma | proza |
Data dodania | 2019-02-23 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 1710 |
Koboldy
Chowam się pod tapczanem. To odruch. Mama wie, ale już nie płacze. Kobold nigdy długo nie posiedzi. On nawiedza. Zostawia obrazki z podobiznami zakazanymi przez księgę. Mówią, że piękne, że cudowne. Widziałam jak się w nie wpatrują, ich oczy robią się wilgotne, przytulają obrazki do piersi.
Nie ma nieba. Jest sklepienie, też błękitne, ale to martwy błękit (bielony wyciąg z bławatka). Koboldy są wszędzie. Rozproszone. Na pierwszym planie prefekci z ogromnymi brzuchami. Na nich z trudem splecione dłonie. Rubiny życia i śmierci na małych palcach (po kropelce czerwieni z mojego palca wskazującego). Usta szeroko otwarte. Z nich wypływa maź, czarna jak smoła (sadza z gumą arabską, grubo). Świńscy żołnierze ścinają kobiety. Koboldy czytają z księgi. I jeszcze ogień, ale odwrócony. Jego języki smagają otwartą palcami, dziewicę. W loży mizoginów, rozmyte twarze skopców (ściana płaczu cywilizacji). To dla nich koboldy noszą czarne sukmany. Im cytują wersety z księgi umarłych. Skończyłam..., jeszcze tylko chlust. Podnoszę do ust plastikowy kubek z obrzydliwą zawartością: dwa białka i żółtko z surowych jaj (jedno żółtko poszło na płomienie). Zamykam oczy i przechylam kubek. Natychmiast pojawia się odruch wymiotny. Celuję w górną część płótna. Poszło... jaja wymieszane z treścią żołądka. Białko neutralizuje kwas. Musi tylko wyschnąć: „Mdlący Brzask” - Stella Tracz, przedstawicielka ekosnufizmu. Arigatō Kurosawa sensei! Domo arigatō. To dlatego, że mama się nie zgadza na laboratorium.
Kobold Andrzej przynosi mi lizaki. Kulki i wałeczki. Z początku, kulka ledwie mieści mi się w buzi. Słodka i lepka ślina wypływa mi z ust i ścieka po brodzie. Kobold obciera ją palcem, potem smakuje. Mówi, że jestem słodka jak aniołek. W niebie na pewno za mną tęsknią.
- Nie byłam w żadnym niebie!
- To opowiedz mi, co widziałaś?
- Siebie i mamę.
- I nic więcej?
- Wszystko. Wkładam do buzi kulkę, wiem, że to rozbraja koboldy. Inaczej wwiercają się do głowy, szukają nieczystych myśli, węszą za odstępstwami. Po chwili znowu cieknie mi po brodzie. Kobold z uśmiechem przykłada palec, przesuwa nim w górę, dotyka języka. Fuj! Gorzki!
- Ałć! Nie gryź, diabełku!
- Boli?
- Masz ząbki jak pirania.
- Jak co?
- Rybka taka.
- Ona też nie lubi jak się ją dotyka?
Won świńscy żołnierze!
Boży koszmarek. Mózgoczaszki zredukowane i wypełnione mazią perfektów. Twarzoczaszki zwieńczone świńskimi ryjami, z których wycieka maź. Pazury wyciągnięte w moim kierunku. Świńscy żołnierze wiedzą lepiej ode mnie: kim jestem, co powinnam, jak powinnam. Boże, jeśli istniejesz, zabierz tę trzodę ode mnie, bo inaczej do końca świata będę błagała Lucyfera o miejsce w piekle. Wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią, ale zbaw mnie od ich towarzystwa. Uczyń mnie niewidzialną dla świń i daj mi skrawek wolnego wszechświata, gdzie nie będę musiała się trząść z obrzydzenia, gdzie będę potrafiła marzyć i kochać drugiego człowieka. Ale jeśli to niemożliwe, ześlij na mnie skałę z Twych bezkresnych niebios, bo choć nie pragnę zabijać tych zwierząt, to wśród nich staję się bestią, kiedy żadne słowo do nich nie dociera, a „won” pojmują jako zaproszenie.
Jazz świńskiej krwi
Świńscy żołnierze wdzierają się do chałupy Dominikowej. Ona staje im na drodze. Tratują ją, potem Jędrzycha. Mateusz pierze świńskie ryje drągiem, lecz i on po chwili leży pod ścianą z rozbitym łbem. Mają diabła! Mają! Wywożą go na furze gnoju. Zwalają, gdzie kończą się Lipce. Jeszcze trochę: świętojebliwe maciory kopią obiekt zawiści.
Świńscy żołnierze wyprzedają majątki, zastawiają domy i... w drogę! Całymi rodzinami, zamożniejsi ze służbą. W daleką drogę, ku bezużytecznemu, wąskiemu pasowi ziemi zwanemu Jerozolima. Starym, rzymskim traktem. Miesiącami cierpią głód i niewygodę jakich dotąd nie zaznali. Wreszcie sięgają po mięso pogan. Dorosłych i dzieci. Pieką żydowskie i muzułmańskie dzieci na rożnach. Perfekt, papa Urban II. Perfekt!
Milion bezrozumnych wznosi ręce w geście rzymskich legionów: Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Sieg Heil! Nowa rasa świńskich żołnierzy. Kryształowe noże tną noc. Świtem nadchodzi Cyklon B.
Wychodzę z teatru, gdzie „Klątwa” uderza w mit. Świńscy żołnierzy plują w moją stronę, złorzeczą. Uchylam się przed zgniłym pomidorem, który ląduje na twarzy starego profesora.
- Do wideł! Do nauki!- świńskie ryje wykrzykują krótkie komendy.
Wystarczą widły. Z nauki biorą się „Klątwy”, drodzy świńscy żołnierze: maciory, knury i fusy.
Zamykam oczy. Kurtyna w górę: retrognicja wypełnia całą przestrzeń. Rdza z żelaznych kajdan wżera się w obtarcia na nadgarstkach, w rany na kostkach nóg. Stoję na drewnianym wozie trzymając się ciosanych ręcznym heblem drągów. Są elementami drewnianej klatki, w której mnie zamknięto. Drewniane koła podskakują na nierównościach przenosząc drgania. Muszę trzymać się mocno. Dookoła świńscy żołnierze. Plują, charkają, rzucają kamieniami. Cóż im uczyniłam? Rzucałam uroki w nieurodzajne lato. Winnam głodu, moru wyniszczającego bydło. Podajcie mi ocet! Jeszcze! Kwiczą ze szczęścia. Ten kwik ustaje dopiero, kiedy podpalają chrust. Czekają aż zacznę krzyczeć. To jak z kryciem: jest fajne, ale chodzi o orgazm. Cisza jest oczekiwaniem. Wreszcie daję im to, na co czekają. A jednak boją się mojego krzyku. Wypowiadają lęk szeptem. Przysięgam, że gdy nadejdzie ten, którego kopyta dudnią głośniej od niebieskich grzmotów, świńscy żołnierze rozpierzchną się we wszystkie strony, bo to, co ich łączy, to co ich spaja jest jedynie obrzydliwym gilem urojeń.
Poszukiwania
W piątek dałam ogłoszenie o snuff. Wydawało mi się, że jasno sformułowałam treść przeznaczoną dla określonego adresata, ale gdzie tam! Nabuchało spamu. Żadna przyjemność nie wypływa z nurzania się w cudzych dewiacjach, ale otwieram wszystkie listy w poszukiwaniu prawdziwych snuferów. Przeraża mnie rozmiar matolstwa, w tym oferty matrymonialne, seksu sponsorowanego, pracy w hamburskim burdelu i innej abstrakcji. Nie rozumiem nadawców: co nimi kieruje? Kretyni spamerzy. Czuję się jak śmieciarka, dziewczynka grzebiąca w śmieciach. Dziewczynka tonąca w śmieciach. Dobry temat na płótno, ale brak mi czasu. Muszę grzebać w moim wychodku. Los nagradza cierpliwość! Wreszcie wydaje mi się, że znalazłam: długi i klimatyczny list od kobiety podpisującej się „Jadwiga”. Niestety, mój mózg szybko podejmuje się wstępnej diagnozy: schizofrenia paranoidalna, nasilenie manii prześladowczej. Kolejne szczegóły, które wychwytuję, potwierdzają przypuszczenia – F20.0. Wiem, że jest zupełnie popsuta i niebezpieczna. Na pewno nabroi. Może powinnam mieć wyrzuty sumienia? W końcu, to tylko list, hm... Usuwam go z konta i wszystkie pozostałe. Spam i schiza. Jeszcze się łudzę. Sprawdzę skrzynkę jutro.
„Pełnoletnia snuff lalka w szkolnym mundurku pozna oprawcę z polotem i pasją. Płeć i wiek bez znaczenia”.
Szukam w myślach odpowiedniego paragrafu... „Kto podżega do czynności przeciwko własnemu zdrowiu i życiu, ten..., no właśnie..., jaką karę mogę dostać w razie co? Ćwiartkę? Wypuszczą mnie suchą i pomarszczoną, kiedy już żaden zbok nie będzie chciał na mnie spojrzeć? Zabiorą mi sznurówki, pasek, długopis, wszystko, co mogłabym wykorzystać, żeby uciec? Wtedy poproszę książkę. Cokolwiek. Żywoty świętych, modlitewnik, broszurkę. Wyczytam czarne i białe, a kiedy na chwilę spuszczą mnie z oczu, wówczas wepchnę sobie do gardła przeczytane stronice i się nimi zadławię. Niech sobie wezmą moje ścierwo. Mogą się nim zabawiać do woli, wedle własnego uznania, aż się rozpadnie na atomy. Potem niech tańczą. Moją definicję zemsty mogłabym streścić jednym słowem: ucieczka. Myślę czasem o satysfakcji pozagrobowej. Nic wielkiego, żadne złorzeczenia, żadne klątwy. Wystarczy mi, że przez jeden krótki moment poczują chłód pustki. Niewielki, trochę podobny do tego, kiedy dokona się zemsta. Przekręcam się na plecy w swoim łóżku, ręce spoczywają swobodnie wzdłuż tułowia. Pod zamkniętymi powiekami, gałki oczne obracają się o sto osiemdziesiąt stopni – przynajmniej takie wrażenie odnoszę zawsze, kiedy to robię – wychodzę, by na siebie popatrzeć. Światło wdziera się w moje ciało. Jego komórki rozpadają się. Jestem zupą porwanych łańcuchów białka, cząsteczek lipidów i kwasów, które rwą się na atomy. Są kolorowe, jak w modelach, ale przecież wszystko zależy od temperatury i ciśnienia. Im wyższe, tym bliżej prawdy.
Grawitacja
To jedyna siła, której nie jestem w stanie się oprzeć. Jest wszechobecna. Nie sposób ustalić jej źródła, ale maksimum osiąga w lędźwiach. Myślę, co by było, gdybym nie była w stanie już dłużej wytrzymać tego ciśnienia i temperatury? Czy bym eksplodowała? Wybuchłabym światłem? Ciemność zza horyzontu wdarłaby się we mnie? Jej cząstki wymieszałyby się z cząstkami światła? Stałyby się jak kawałeczki ciasta obtoczone mąką, straciłyby tę potworną lepkość? Czy może być światło bez ciemności, a ciemność, kiedy nie istnieje światło? Czy pytania mają sens, kiedy brak grawitacji oddziela treść od punktu odniesienia?
Jest wszędzie. Zlepia, buduje, ściska, miażdży, a ciemność napiera zza horyzontu, szepce, łaskocze, aż do momentu, kiedy grawitacja pęka, a raczej rozpada się. Znika. Na jedną trylionową sekundy. To wystarczy, by światło wybuchło, rozproszyło się w bliską nieskończoności liczbę cząstek i dało początek kolorom.
A każda z cząstek fundamentalnych nie posiada horyzontu i jest bezkresna, bezkształtna, nieograniczona czasoprzestrzenią, pozawymiarowa. Zatem masa, czas i przestrzeń to efekt kohabitacji.
Na zawsze
„Od dawna mam natręctwa z losowaniem. Zaczęło się od losów na czas, coraz dłuższy, aż doszłam do fantazji o losowaniu z udziałem losu „na zawsze”. Do granic możliwości nakręca mnie strach przed taką ewentualnością. Wyobrażam sobie, że z kilku losów wybieram właśnie `na zawsze`. Serce zaczyna mi walić. Myślę o takim ryzyku, ale raczej z pewnym poczuciem bezpieczeństwa, ponieważ w puli jest tylko jeden los `na zawsze`, a kilka na termin. Dopiero rozmowa z Tobą uświadamia mi, że w tym wszystkim chodzi o `na zawsze`. Gdy zaczęły się zwiększać moje szanse na wylosowanie `na zawsze`, oszalałam od tego. Im większe mam szansę na wylosowanie `na zawsze`, tym bardziej mnie to podnieca i wciąga. Jestem jak ćma, która leci do światła, tylko, że ja do tej całkowitej bezradności i bezsilności. Och! Ten moment, kiedy dowiaduje się, że wylosowałam `na zawsze`: czuję jak serce podchodzi mi do gardła, a świadomość, że już nic nie mogę zrobić jeszcze to potęguje. Wieko skrzyni się zamyka, czuję wstrząsy, gdy gwoździe pieczętują mój los. Na zawsze. Wiem, że na zawsze przechodzę do innego świata, w którym jestem całkowicie pozbawiona kontroli i totalnie ograniczona. I nie ma z niego ucieczki. Ten, mój bardzo ciasny świat jest jednak pełen życia, ono w nim tętni. Mogę je tylko czuć całą sobą, bo w skrzyni jestem ślepa jak larwy. Czas przestaje istnieć i tylko trwam, gryziona przez nie coraz bardziej i bardziej. Muszę się z tym pogodzić, bo to mój świat na zawsze. Sama wylosowałam życie w nim na zawsze i nie mogę mieć do nikogo pretensji. To po prostu tylko inny świat, bez zegarów, bez światła, bez rzeczy i ludzi. Mogę tam się dostać tylko naga, zrobiona na lalkę, nie zabierając ze sobą niczego. Na zawsze. Stella Tracz.”
„..., więc licz na to, że wylosujesz `na zawsze`. Tam będziesz tylko Ty. Bezpieczna od świata zewnętrznego. Nigdy już nic nie zobaczysz, ani nikt nie zobaczy Ciebie. Tylko Ty, w mroku. I robactwo. Zabezpieczona trzema pieczęciami:
Pasy w skrzyni.
Gwoździe.
Zamurowanie.
Twój świat skurczy się bardzo. Wszystko przestanie mieć znaczenie. Unieruchomiona w ciemnościach i zabezpieczona przed światem, który znałaś, będziesz słyszeć bicie własnego serca, szelest i chrzęst poruszających się larw. Czas stanie w miejscu. W tym świecie będzie się liczył tylko dotyk. Tylko za pomocą własnego ciała pokrytego larwami, będziesz go smakować i poznawać, aż do samego końca. Bezwolna i bezsilna staniesz się podobna do Twoich ślepych, pełzających towarzyszy, ale Ty, nawet pełzać nie będziesz mogła. Twój los zostanie przypieczętowany na zawsze. Zapomniana na zawsze. Twój Mefisto.”
Hades
To już. Ten dzień. Ale nie martwcie się o mnie. Wreszcie jestem pełnoletnia, więc trzymajcie łapki przy sobie. Skutek ten sam, ale wykonanie po mojemu. Czekam w umówionym miejscu na swój karawan, który zawiezie mnie do Hadesu, w sam środek gry. Ubrana w szkolny mundurek, którego kiedyś szczerze nienawidziłam. Był okres, krótki, kiedy musiałam go zakładać. Czułam się w nim zniewolona, ograniczona, pozbawiona tożsamości. Wstydziłam się siebie samej. Potem na lata wylądował w piwnicy, spakowany z innymi rzeczami. W końcu wrócił. Najpierw w moich kadrach, później do szafki. Zakładałam go po kryjomu dla retrospekcji i kadrów z lustra. Bez bielizny pod spodem. W dodatku stał się dość obcisły, przez co czułam się jeszcze bardziej ograniczona, niż dawniej. Coś we mnie żywiło się tym i rosło. Wreszcie dorosło i teraz jestem tu, gdzie jestem, w mdlącym oczekiwaniu. Mocno zarumieniona uczennica z końskim ogonem opadającym na plecy szkolnego mundurku. Nadjeżdża karawan Charona. Zatrzymuje się kilkanaście metrów ode mnie. Serce podchodzi mi do gardła. Wysiada ktoś w szarym płaszczu z kapturem na głowie. Ciemne okulary, szare rękawiczki, nijakie półbuty. Dopiero, kiedy podchodzi blisko, poznaję po szmince na ustach, że to kobieta. Każe mi się odwrócić, a następnie owija bandażem moją głowę. Tylko dziurki w nosie, usta i uszy pozostają niezabandażowane. Prowadzi mnie trzymając za ramię, kładzie dłoń na mojej głowie, naciska. Poddaje się i wchodzę do karawanu. Drzwi zatrzaskują się i ruszamy. Widzę ciemność, słyszę szum Acheronu. Nagle mój umysł przywołuje pętlę, którą kiedyś sobie wgrałam do podświadomości, wielokrotnie odtwarzając fragment jednej z moich ulubionych piosenek. Wrzuć, zobaczysz co się stanie:
https://www.youtube.com/watch?v=rY_tWTBEoV8&feature=youtu.be&list=RDrY_tWTBEoV8&t=182
małpi gaj, co sumienie me orze,
małpi gaj, co niedzielę, chleb rwie,
gdzie jest kat? gdzie masterzy?
to mój drag! udław się!
Nie wiem jak długo trwa podróż, wreszcie udaje mi się wyłączyć pętlę i przysypiam... coś chwyta moje ramię i potrząsa nim. Jestem na miejscu. Ktoś pomaga mi wydostać się z karawanu. Staję na miękkich nogach. Czuję dotyk plastiku na ustach i po chwili... wodę. Prawą ręką szukam jej źródła. Butelka. Łapię ją chciwie. Woda jak powietrze wypełnia mnie, daje ulgę, obniża tę gorączkę w środku. Teraz w drogę, ze swoim przewoźnikiem pod ramię. W pewnym momencie zaczynam liczyć kroki. Zatrzymujemy się na osiemset czterdzieści pięć. Przewoźnik odwija bandaże. Bolesne światło przemocą wdziera się w ciemność. Mrużę oczy. Mój wzrok powoli przyzwyczaja się do niego, w końcu zaczynam rozróżniać kolory. Patrzę pod nogi. Stoję na betonowej płycie, pośród wielu, bardzo wielu innych betonowych płyt, pociętych prostopadłymi liniami mchu, kępami traw, bylicy, rachitycznymi badylami krwawnika, które pod ciężarem żółtych koszyczków uginają się tak bardzo, że niemal dotykają betonu, oraz wszystkim tym, co przyniósł wiatr, zgubiły ptaki, o czym zapomniały owady. Z uporem maniaka, życie przez lata wdzierało się w betonowy świat, a kiedy ustało zadeptywanie, rozjeżdżanie, miażdżenie, wówczas rozkwitło na tym bezglebiu w zapyziałej formule. Podnoszę wzrok. Przede mną rozciągają się przytłaczające swym ogromem i pustką mury dawno opuszczonej i zrujnowanej fabryki czegoś tam. Zbudowane z czerwonej, wyblakłej na słońcu cegły. Dwa piętra, sądząc po nielicznych, za to uzbrojonych w solidne okratowanie, pozbawionych szyb otworach okiennych. Zardzewiały, zapomniany świat. Bezużyteczny, bezduszny, taki cichy, taki martwy z zewnątrz..., ale w jego trzewiach krzyczy strach, smaga ból, snuje się cierpienie – tak twierdził mój Mefisto. Zaraz się przekonam.
oceny: bezbłędne / znakomite
Żebyś Arsenie potrafił tylko zrozumieć powyższy tekst, to "Klątwa" na jego tle nie zrobiłaby na Tobie żadnego wrażenia. Snuff w całości jest największą obelgą, jaka dotąd spadła na moich adwersarzy, lecz oni nie są w stanie jej pojąć, dlatego czepią się pojedynczych słów. Doprawdy, żenujące. Snuff wyraża odrazę, ale:
"kiedy żadne słowo do nich nie dociera, a „won” pojmują jako zaproszenie", wystarczy raz napisać "Klątwa".
Tragikomedia.
oceny: bezbłędne / znakomite
Z najlepszymi życzeniami.
O Jego frustracjach czytają w kościołach, ale jaka część owczarni to rozumie?
Bo kiedy wypędzał kupców ze świątyń, to nie z powodu frustracji?
Bo kiedy strofował swoich uczniów, to nie z powodu frustracji?
Bo kiedy się na krzyżu rozmyślnie położył, to nie z powodu frustracji?
A kiedy się w barłogu narodził, to nie z powodu frustracji?
A czyż do dziś nie spogląda z krzyża w całej swojej bezradności na owczarnię?
oceny: bezbłędne / znakomite
Długi utwór, jednak przeczytałem, więc mnie zainteresował.
Malutka, jedyna poprawka do zapisu, którą zauważyłem:
*ałć - auć
Prawda i cnota zeszły do podziemia, natomiast nastała era kłamstw, a najdziwniejsze jest to, że są ludzie, którzy potrafią nie tylko okłamywać innych, ale również… samych siebie. To już jest wyższa półka niektórych aberracji umysłowych, od których głowa boli i pęka.
Nie... złomi opozycjoniści konfa… bulują, jak słynny Komar, pogrążony w bulu własnej nieudaczności, czemu dał wyraz podczas spaceru po krzesłach w Parlamencie Japońskim.
Nie wiem, czy mogę coś zasugerować Legionowi, ale wiem, że on interesuje się starymi kawalerami bez prawa jazdy, bez żony, którzy uwielbiają… koty. Otóż donoszę, że niejaki mizogon, Karl Lagerfeldt wydawał, jak żył, 12 tys. euro rocznie(!) na koty.
Nawet chyba kotu zostawił całe swoje 200 mln dolarów majątku, a może chrześniakowi, który czeka sposobności, żeby poczęstować wzmiankowanego kota pasztetem z królika z przegrzebkami, z małą zawartością strychniny.
Niektórzy mają koty, nie mają prawa jazdy, nie mają żony, nie przepadają za kobietami, aż trudno uwierzyć, że są hetero ale jakoś im to uchodzi na sucho. To się nazywa… wszędobylski nawyk szukania haka na... wałacha. Bo u nas albo się podoba i jest kompatybilny z naszym poczuciem "prawdy", albo kupa dziada, któremu powinno się zmyć głowę, bo śmiesznie wygląda, bo kurdupel, bo nie ma żony, nie ma prawa jazdy ale ma kota i, mimo że jest inteligentny i nie czyta z kartki, jak Komar chodzący po krzesłach, to przy tym mlaszcze i górna warga mu zachodzi na dolną, a przecież nie powinna zachodzić, prawda?
A pozostali są piękni, młodzi, wysocy i mają wbudowaną nieomylność w głoszeniu prawdy, nawet gdy ociera się o samego szatana, rodem z Belzebubowa.